
Oddajemy hołd tej nieuchwytnej, nadal nie do końca rozpoznanej dziedzinie kultury i rozrywki.
Anthony Gonzalez zdaje się ostatnio powoli, ale konsekwentnie wracać na dobrą ścieżkę. Po ultrapatetycznym Hurry Up, We're Dreaming, karykaturalnym Junk i serii soundtracków, Francuz chyba postanowił trochę wyluzować, i dobrze, bo na tegorocznym albumie przynosi to kilka muzycznych korzyści. "Colonies" i "Mirage" to najprzyjemniejsze rzeczy w katalogu projektu od bardzo dawna. Oba zadłużone w ambientowym kanonie, z czego pierwszy penetruje rejony leniwej medytacji Eno, a drugi w krótszej formie mieści bardziej konkretne, filmowe, "zorkiestrowane" plamy. Wyróżnia się jeszcze opener, brzmiący z początku, przez powtarzany gitarowy schemat, jakby Metheny grał Reicha, a rozwijający się w kompozycję quasisoundtrackową, ewokującą efekty współpracy Morricone z Sergio Leone. Szkoda, że całość trwa prawie godzinę i highlighty gubią się gdzieś w gąszczu całej reszty dość monotonnych jamów, ale jeśli M83 pójdzie w kierunku wyznaczonym przez wspomniane ambienty, to kciuk przy następnej okazji będzie musiał w końcu powędrować wyżej. –S.Kuczok
Wczorajszy występ Morza w gdyńskiej Desdemonie to bodaj premierowe wykonanie Zgrzytów przed szerszą publicznością. I choć nie było mi dane wziąć aktywnego udziału w tym wydarzeniu, to "sceniczny debiut" trójmiejskiego zespołu wprowadził w naszych redakcyjnych kuluarach alarm trzeciego stopnia. Znowu nieco zaspaliśmy, bo o Morzu wypadało napisać w pełnym słońcu czerwca, kiedy światło dzienne ujrzała inicjalna EP-ka ansamblu.
Na całe szczęście materiał ten wcale nie cierpi na chroniczną meteoropatię. Śp. StereoMood miałby poważny problem z kategoryzacją dokonań gdańszczan, bowiem kompozycje te doskonale sprawdzają się zarówno "na plaży w Brzeźnie po zachodzie słońca" (co sugerują sami artyści), jak również w schyłkowej fazie lata, kiedy wszyscy udostępniają na swoich fejsbukowych tablicach wiadomo-który-utwór-Disco-Inferno. Starając się jednak jak najdobitniej opisać sound Morza, zdecydowanie najłatwiej posłużyć się wyświechtaną paralelą: instrumentalne, hałaśliwe Sonic Youth. Takie bez śpiewu Gordon, Moore'a i Ranaldo. Tyle tylko, że autorzy Zgrzytów transgresują. Gościnny występ saksofonisty Lonker See, Tomka Gadeckiego, każe zespołowi przemierzyć Bałtyk i spotkać się z jazz-rockowym odjazdem Fire! z okresu bliższej współpracy z Orenem Amabarachim. Odpowiednio "zakwaszony" gitarowo-perkusyjny drajw wypycha ansambl na peryferia psychodelicznego rocka, skąd bardzo blisko do rytualno-plemiennego odlotu BNNT zarejestrowanego w ramach płyty MULTIVERSE. Ostatni album Smoleńskiego i Szweda, wspierany zresztą przez dęciaki Gustafssona ze wzmiankowanego już Fire!, może stanowić pewien punkt odniesienia (RIYL). Morze uderza w podobną nutę, ale w wersji "odchudzonej". Z mniejszą ilością "drone'owatego" ciężaru, mułu i quasi-medytacyjnych pasaży. Ponadto, z ambiwalentnym stosunkiem do spektakularnych i patetycznych crescend, które niejednokrotnie spisywały na straty nawet najlepiej zapowiadające się kompozycje rockowych eksperymentatorów (wystarczy przypomnieć karykaturalne wygibasy Swans z ostatniej dekady). Trudno się zresztą dziwić, że na Zgrzytach jest bardzo dużo "przestrzeni". Nad morzem zawsze jest przecież trochę więcej w skali Beauforta. Wiatr nie lubi zastygać w bezruchu. –W.Tyczka
Nie wiem, kim są Meernaa, ale słucham ich albumu już od jakiegoś czasu i bardzo mi się podoba. Dzieją się tu tak różne rzeczy, że trudno o jakąś jednoznaczną klasyfikację (ambient pop? art pop? art folk? chyba słuchali wczesnego Eno i solowego Sylviana). Często zderzają się ze sobą dwie przeciwstawne siły, np. ambientowy folk przechodzi w krautrock ("Black Diamond"), slowcore zderza się z hardrockowymi gitarami, a potem leci ambient ("Ridges"), a wszystko w niebanalnych aranżach. No i te bardziej piosenkowe numery też świetne: "Wells" (tutaj wyróżnię songwriting i jakąś dziwną zbieżność z refrenem "To Co Dobre" Kasi Kowalskiej), "Thinking Of You" (coś z Sade?), "Ready To Break" (wjazd Frippowskiej gitary tutaj + red. Chełmecki słyszy to tak: "Talk Talk circa Colour Of Spring napedzany funkowym/blue-eyedsoulowym paliwem"), "Better Part" (jakieś ballady w stylu Janet czy Pauli Abdul?) i closer zanużony w odmętach magii Bark Psychosis, tylko jakby więcej tu światła. Sprawdźcie. –T.Skowyra
Kenny Dixon Jr. to najprawdziwsza legenda Detroit house'u i tu nie ma dyskusji. Jego styl jest tak unikalny i natychmiast rozpoznawalny (trudna do sprecyzowania lekkość w operowaniu narzędziami "muzyki tanecznej", połączona z przedziwnym, abstrakcyjno-samplowym rysem generowanym przez mózg Moody'ego), więc jeśli ktoś pokochał ten model grania na wysokości debiutu Silentintroduction, to raczej nie opuści już Kenny'ego. Przy Sinner byłoby chyba trudno: to jakiś sekciarski, przećpany dance'owo-Climaxowy trip, przy którym potrzebna jest odrobina cierpliwości na pierwszym spotkaniu, ale jak już załapiecie, o co dzieje się w świecie Moodymanna, to nieprędko zechcecie go opuścić (wiem, banał, ale co poradzić?). To może jakieś konkrety? Otwieracz zbudowany z dość nieprzyjemnych, jakby randomowych komponentów paradoksalnie nosi w sobie popowy ładunek, następnie producent myślami jest już przy sobocie i cała impreza się rozkręca, akufenowy "Got Me Coming Back Rite Now" to kolejna w dorobku tego człowieka kuchnia pełna house'owych (i nie tylko) niespodzianek, "If I Gave U My Love" ukazuje chilloutową naturę Dixona, "Downtown" jego miłość do jazzu, ale cała gatunkowa żonglerka nie jest w stanie ukryć faktu, że za każdy dźwięk odpowiada tu nie kto inny, jak Moodymann. –T.Skowyra
Maxo wrócił z nowym longplayem, a że poprzedni całkiem mi się podobał, to z ciekawością odpaliłem na Spoti stream Brandon Banks. I od razu dało się zauważyć kilka zmian: prawie wyparowało gdzieś obecne na Punken lekko g-funkowe napięcie (może poza synthami w openerze i klawiszem w jednym z fajniejszych na LP "Brothers"), bity są tu jeszcze twardsze, no i jeszcze więcej ciemnych kolorów, jeśli chodzi o atmosferę. Mimo tego Kream kontynuuje swoją jazdę, cały czas się lubimy, nawet jeśli w kilku miejscach zdarza mu się przynudzać ("She Live" czy "3AM"). Za to w "8 Figures" robi pożyteczny wykład o hajsie (zawsze czekam na zmianę podkładu na 2:24), w "Drizzy Darco" słyszę niemal Big Boia na majku, "Murda Blocc" to przykład ambient trapu sklejnonego z futurystycznych plam dźwięku, a "Dairy Ashford Bastard" w ciągu dwóch minut pokazuje moją ulubioną twarz Maxo – konkretnego, jeśli chodzi o nawijkę, miękkiego i wyluzowanego, jeśli chodzi o bit. Czyli oczywiście warto słuchać. –T.Skowyra
Ci, którzy śledzą bacznie scenę IDM-ową pewnie już dobrze znają Many Any. Andrew Field-Pickering, amerykański producent i m.in. założyciel labelu Future Times, zebrał sporo pochwał za swój kolejny longplay i właściwie trudno się dziwić. Znakomicie radzi sobie z odwzorowaniem patentów złotej ery inteligentnej muzyki tanecznej, ale ciągle ukradkiem zerka w przyszłość – trochę tak, jak robi to Skee Mask, choć Maxa interesują nieco inne tereny. W openerze buszuje po dyskografii Autechre (wybierając zresztą bardziej "słuchalne" fragmenty), "Fly Around The Room" to próbka kompaktowego techno ze sporą ilością kombinacji z teksturami, a z kolei closer to instrumentalny hip-hop ze starej szkoły lat 90. Wszystko całkiem nieźle się ze sobą klei i pasuje, tylko brakuje mi trochę bardziej wyrazistego, autorskiego rysu – "spoko" słuchanie, ale ciężko znaleźć coś, co sprawi, że będę pamiętał o tym materiale za pół roku. No może "Shoutout Seefeel" – trwające prawie dwanaście minut serce albumu, gdzie deep-house spiera się z techno o kształt całości, a obserwacja tej walki pochłania kompletnie i nawet nie czuć, kiedy track się kończy. I za to propsy. –T.Skowyra
Chcę mysleć o tej płycie jako o efekcie trwającego trzęsienia ziemii, jakie wywołało zeszłoroczne Double Negative. Przebudzenie uśpionych tytanów lat dzięwiędziesiątych, którzy nabrawszy odwagi, postanowili się zredefiniować, w ambitny sposób biorąc się za bary z czymś bardziej współczesnym. Niestety. Mogący wpisać się w tę narrację Malkmus opowiadający liczne historie o inspiracjach berlińskim techno, wodzi za nos moje oczekiwania, w rzeczywistości – w szczególności w początkowych fazach płyty – cofając wskazówkę zegara, co rusz wplatając w te dość zachowawcze struktury, synthpopowe patenty. O ile niemal stadionowy opener "Belzinger" (ta surowa przestrzeń brzmienia oszałamia, prywatnie stając się numerem 1), czy New Order Funky Town w postaci singlowego "Borgia" mają potencjał, to podjęta z początku, kreatywna droga w 4. utworze załamuje się, zostając porzuconą, dając nam w zamian środek pełen utworów do bólu nudnych, poprzekładanych jakimiś minimalistycznymi zakalcami. Z tego powodu miałbym ostatecznie paskudne podejście do tej płyty, ale to co najlepsze, kryje sie na jej końcu, w trzech zamykających ją piosenkach. I pomimo moich początkowych deklaracji – nacisku na renowacje starych schematów gitarowej slackerki – paradoksalnie to one właśnie w swojej skrajnej konserwatywnosci przywołującej bezwstydne reminiscencje dawnej chwały, połowicznie ratują ten z gruntu niezbyt interesujący krążek. –M.Kołaczyk
Był dźwięk z oddziału klinicznego neurochirurgii (A Chance to Cut Is a Chance to Cure). Były dźwięki pracującego na pełnych obrotach bębna pralki marki Whirlpool (Ultimate Care II). Przyszedł wreszcie czas na najbardziej kontrowersyjne tworzywo XXI wieku – plastik. Matmos, na etapie konstruowania konceptu, zawsze porażali oryginalnością. Tyle tylko, że ta pomysłowość intrygowała na papierze, a z rzadka w dokanałowych FiiO. Można było kochać każdą wolną kończynę z osobna, a przy tym nigdy nie zafascynować się ciałem. Plastic Anniversary tylko potwierdza tę regułę.
Utwór tytułowy zachwyca mnogością dźwięków wydobytych z tychże ohydnych syntetyków. Orkiestracja IDM-owego potworka przypomina nieco Andy'ego z Toy Story próbującego sporządzić eksperymentalną partyturę ze swoich ukochanych zabawek. Ma w sobie trochę z opieszałych post-rockowych interludiów, tyle tylko że bez falsetu Jónsiego, jak również z powściągliwej elegancji czołowych rytmików garażowej konsolety. Chwilę wcześniej, ten absolutny highlight albumu, spotkał klaunów z telewizyjnego paradokumentu Felliniego. Niedorzeczne. Dalej: kuglarskie bubblegum bassy muśnięte twardą ręką awangardy ścierały się z ambientowymi paćkami. Doniosłe "Collapse Of The Fourth Kingdom", które każe wierzyć, że wspólnymi siłami pokonamy naszego największego wroga, leży odłogiem. Samo, jak palec – pośród niczego. Filler wskakuje zaraz za sztosem. No jakoś tak wyszło.
Na szczęście można pograć w grę. Chwycić za booklet i poszukać listy źródeł wszelkich dźwięków zarejestrowanych na Plastic Anniversary. Potem doświadczalnie sprawdzić, czy aby amerykańscy dżentelmeni nas nie oszukali. Raczej nie. Matmos nie kantują, bo są najlepsi. Szkoda tylko, że czasami chadzają na skróty i dlatego jeszcze nie wypuścili materiału w stu procentach odzwierciedlającego ich genialne umiejętności. –W.Tyczka
Szkoda, że minął 2018, bo wtedy wyszedł Nightbath Galena Tiptona, gdzie zaoferował purpurowemu dźwiękowi o wiele więcej, a ja bym mu za to wykleiła serduszkami laurkę. Murlo okiełznał tę formułę, ale czy tym samym jej nie zaprzeczył? Może przemyca w swoim albumie nową gałąź gatunku? Pastel sound, post-wonky, elevator glitch, bubblegum glitch? Skojarzenia można rzucać przez całe popołudnie, ale faktem jest, że Chris Pell spojrzał na temat po swojemu. Utwory są oszczędne w muzyczne rozbryzgi, gdyż poukrywane tu odgłosy przyrody – śpiew ptaków, szum wody – projektują raczej kojący pejzażyk ze strumykiem napotykającym kamyki. Murlo wydziergał łagodne szaleństwo lub opracował panaceum na migreny żądnych wrażeń słuchaczy. Jedno jest pewne: można sobie tego posłuchać, pokiwać głową do relatywnie radiowego "End Of The Road", ale nie należy zalewać się łzami, jeżeli się o tym nagraniu zapomni. Może następnym razem producent zaproponuje konkretniejszy materiał. –N.Jałmużna
Tip Of The Sphere to album dla podróżnych, którzy z sentymentem przyglądają się także pejzażom wspomnień, dla wrażliwych na detale tułaczy. Cass McCombs zgrabnie operuje swoimi dylanowskimi inspiracjami, jednakże na bluesie nie poprzestaje. Brzmienie uzupełniają nuty folkowe i psychodeliczne, chociażby solówka w closerze o tytule z wolna tłumaczonym jako "Pijak". Kawałek "Sleeping Volcanoes" w rytmie na dwa każe przestępować z nogi na nogę, wzywając koniec świata, a "American Canyon Sutra" jak ciemna chmura wznosi się nad głowy wędrujących słuchaczy, krytykując realia Stanów Zjednoczonych. Znajdzie się tu też wzruszający "Tying Up Loose Ends", w którym McCombs osiąga szczyt sentymentalizmu, wspominając krewnych, podczas oglądania ich starych zdjęć. W na pozór spokojnym krążku kryje się pełna paleta uczuć. Wydaje mi się, że warto przyjąć zaproszenie na tę pieszą przygodę. – N.Jałmużna
Oddajemy hołd tej nieuchwytnej, nadal nie do końca rozpoznanej dziedzinie kultury i rozrywki.