
Oddajemy hołd tej nieuchwytnej, nadal nie do końca rozpoznanej dziedzinie kultury i rozrywki.
Mam w zwyczaju dobierać płyty po tym, co widzę za oknem. Buriale na noc, Animal Kolektywy na słoneczko, na pewno nie jestem w tym odosobniona. Długo czekałam aż warunki pogodowe pozwolą mi w pełni doznać ostatniego Deana Blunta. W końcu niebo przykryły chmury typu warstwowego, spadło ciśnienie, spadł deszcz, ja upadłam po afterze, który nie mógł się skończyć do piątej po południu. Nareszcie okoliczności się zgadzały. Zushi! okazał się muzycznym patchworkiem melancholii z różnych parafii, na tyle różnych, że otworzywszy oczy po upływie dwu minut, wpada się w tę typową dla popołudniowej drzemki dezorientację. Przewracając się z boku na bok, towarzyszą tu nawałnice lo-fi szumów, echa jakichś stłamszonych samotności, zmęczone, lecz niemęczące brzdąkanie. To nie jest materiał do puszczenia w towarzystwie, nie po przespanej nocy. To okazja, by cudzym głosem zmaterializować swoją chandrę. Przyznam, że nie ma nic bardziej słodko-smutnego niż wokal Panda Beara, gdzieś w połowie mixtape'u, przezierający się przez płytki sen-kolaż zdań i pocztówek. Mieszkam nad morzem i mam możliwość oglądania go w lirycznej szarzyźnie. Nigdy tego nie robię, nie chce mi się jechać godzinę tramwajem, starczy mi ta muzyczna symulacja. –N.Jałmużna
O Brianie Piñeyro pisałem dwa lata temu w kontekście jego wciąż znakomitego LP Dulce Compañia, i jak się okazuje, pan producent od house'ującego reggaetonu ani myśli mnie zawieść. Tym razem trochę się skondensował (bo całość trwa dwa kwadranse), i cały czas jest bardzo treściwy. Zaczyna całość od uroczej imitacji Boards Of Canada ("Lampara"), która sama się słucha, a kończy równie miłym odnośnikiem do Autrchre ("Pq Cq"). W środku mamy może odrzuty z debiutu pokryte metaliczną warstwą soundu, ale są na tyle smakowite, że trudno narzekać. Bo tym, co wyróżnia Pythona spośród całej masy producentów w dzisiejszej elektronice jest doskonałe wyczucie: podobnie jak Vynehall czy Cutler, wie, jak zlepić poszczególne fragmenty dźwięków, żeby całość miała sensowną strukturę i jeszcze budziła jakieś emocje. Poza tym wciąż gdzieś na powierzchni rysuje się perspektywa jakiejś nowej, oderwanej od muzyki tanecznej formy życia (ambient-reggaeton?), która może rozkwitnąć w pełni już w kolejnej dekadzie. Zobaczymy, co z tego będzie. –T.Skowyra
Dobra selekcja jest ważniejsza od dobrego miksu. Wie o tym Daniel Snaith, wie shafter, wiem ja i wiedzą wszyscy DJ-eje puszczający w ociekających potem klubach i udawanych beach barach nieswoje piosenki. Kiedy następnym razem usłyszycie "mordo daj spokój, jest za gorąco na wychodzenie z domu", bo jest 35°C, ale potem jednak "no dobra, chodź", to pamiętajcie, że to pierwsze to chuj, a to drugie oznacza, że możliwą do wyjścia imprezę urządza prawdopodobnie alter ego Caribou. "Sizzlin' Hot" nikomu nieznanego zespołu Paradise (nikomu, poza Łukaszem Konatowiczem, który w 2011 roku przesłuchał raz piosenkę "In Love with You"), rozpromieniło się w house'owy, pięcio-i-półminutowy powód do zamykania wszystkich nietańczących ludzi w więzieniach. Jeżeli poza elektroniką lubicie też czasem jazzujące klawisze, to wasze "jeżeli" to "If", flame emoji. "Romeo" mruga do Boney M, jakby się w nim działy spięcia prądu wysokonapięciowe, a "Just" tylko utrzymuje nastrój. Sizzling hot, fucking hot, to cudaczne, cudnie taneczne EP dla wszystkich, którzy wiedzą i myślą o ocieplaniu się klimatu (nie chodźcie nigdy i nigdzie tańczyć z debilami). –A.Kiszka
Coś się... coś się popsuło i nie było mnie słychać, to powtórzę jeszcze raz – to może być linia obrony jednego z naszych ulubionych songwriterów ostatnich lat, bo jego najnowszy album najzwyczajniej w świecie zawiódł nas niemal po całości. Zamiast kolejnej porcji melodyjnych jamów (i zasłużonej recenzji) dostaliśmy zestaw sennych b-side'ów (za karę tylko Krótka Piłka), które chyba nie mogły się zmarnować i tak wylądowały na Here Comes The Cowboy. Okej, trochę się znęcam nad Maciem, ale ostatecznie to wciąż są "spoko" piosenki i raczej daleko im do poziomu Męskiego Grania: "Finally Alone", "On The Square" czy chyba najfajniejszy tu "All Of Our Yesterdays" (bo są emocje, co nie?) to typowa demarcowszczyzna, którą znamy i lubimy. Ale gdy posłuchałem openera, to wzięła mnie cholera (no i równocześnie miałem atak śmiechu, bo co to ma niby być, muzyka do czekania na przystankach?). Szkoda, że tak to wszystko wyszło, bo kto za kilka lat będzie pamiętał o tej ledwie szóstkowej płycie? Ale i tak się nie żegnamy, do zobaczenia niebawem #podsumowanie2010s –T.Skowyra
Przez rodzinne koligacje serwisu za pisanie o Adonisie dostałbym linijką po łapach. Został zatem D A V I I C I, ale jak bardzo by się nad nim nie pochylać, potencjalna liczba znaków i sens słów z drobnymi zmianami pozostanie dokładnie ten sam. Ten sam rok, podobny styl, senny czar przepływających przez palce sekund spędzonych z materiałem. Najgorętsze superbohaterskie uniwersum polskiego hypnagogic popu znowu nadaje. Ideały nakreślone kilka lat temu przez chillwave'wowców nigdy przez nadaną na nowo chałupniczość nie brzmiały tak swojsko swoim junacko zakręconym, nadwiślańskim wąsem. 2009 to międzykontynentalna i międzyczasowa podróż myślą gubiącego się w fałdach antycznej wersalki człowieka, zapadającego się duchem i ciałem pod wpływem masy otulającego go dźwięku. Adonis, D A V I I C I, dwie strony tej samej rozpuszczonej kwasem monety, tym razem obserwowanej z jej bardziej melancholijnej strony, w której w każdym słowie czai się pułapka VHS-owych odniesień i wypychania wszystkiego nadmiarem odniesień do nostalgii i duchologii, z których bezproblemowo można utworzyć zarys błyskawicznie kończącej się dla gracza alko-gry. Wypełnia cię tęsknota, ambiwalentny smutek zmieszany z euforią z niejednoznacznie dawkowanym popowym pięknem częstującym cię błogą ekhm ekhm... nostalgią (leci pierwszy strzał do gardła). Panowie i wszystkie odpryski tej drużyny to fenomen. Urokliwy, unikalny, charakterystyczny i niepopadający nigdy w swojej eskapistycznej fascynacji "tym co było" w okrutny banał. Chórki, synthy, niezrozumiałe mamrotanie mieszające się z pomarańczową paletą barw i obezwładniającym upałem dochodzącym zza okna. "Nieuchwytny kwit", "Z chmur konfetti" "2009", "Dryf", a ja czuję się idealnie, idealnie/że nie wyobrażam sobie, że mogło być lepiej... Tu są moje łapy. Rednecz wal śmiało, ja i tak już wygrałem.
−M.Kołaczyk
Damon Riddick swój artystyczny peak ma już za sobą (obym się mylił!), bo równo dekadę temu ukazał się kolos Toeachizown. Nie oznacza to w żadnym razie, że mistrz modern funku złożył broń, bo od czasu do czasu podrzuca nam kolejne wystudzone gemy. Takim mały zbiorem jest EP-ka STFU II – leniwie sączące się, zapętlone synth-funki działające jak orzeźwiający balsam w te upalne dni. Jasne, nie ma się co krygować: to zaledwie ciekawostka w zbiorze Dâm-Funka i przypis do jego charakterystycznej trajektorii składania bitów. Ale jeśli ktoś kocha te jego niespieszne, wręcz usypiające wibracje, to nie odmówi sobie zaaplikowania ambientalnego "The Flow", delikatnie bujającego "Compos Mentis", czułego micro-house'u "Deeper" czy kojącego "Ladera Heights" kojarzącego mi się odrobinę ze spokojniejszą stroną Metro Area. Nie ma wyjścia – polecam bez zastanowienia. –T.Skowyra
Dogranie trzech piosenek na Amalę, żeby zrobić z niej Amalę Deluxe jest nie najgorszą okazją do tego, żeby sobie odgrzać w majowych stopniach Celsjusza ten słodki, letniacki mem sprzed roku. Jestem, co prawda, ostatnia w kolejce do korony wśród internetowych memiar, bo może mam kija w dupie, a może przeraża mnie ulotność rzeczy, trudno powiedzieć. Niemniej, Doja mnie od pierwszego usłyszenia szczerze zauroczyła i ukradła – tą swoją całą bezpretensjonalnością i byciem (moją) małą alternatywą dla Nicki i Cardi, bo nigdy nie udało mi się polubić ani jednej, ani drugiej (a póki co, gdy wspomina się o raperkach, to głównie o nich). Doja chyba raperką nie jest, ale mocno o to bycie zahacza i robi to dobrze. Sampluje sobie wu-tangowy "C.R.E.A.M" ("MOOO!), robi pop jaki uwielbiamy ("Juicy") i ładne r&b ("Wine Pon You"); potrafi brzmieć agresywnie ("Tia Tamera") i potrafi brzmieć jak cukiereczek ("Candy"). Czuć w niej świadomą performatywność i niezaprzeczalną siłę charakteru, a takich kobiet w muzyce, nie oszukujmy się, wciąż potrzeba na pęczki. Doja Cat, moi drodzy, moja nowa dziewczyna. –A.Kiszka
Poboczne przedsięwzięcie Gold Pandy należy traktować z przymrużeniem oka oraz dużą dozą wyrozumiałości. Brytyjczyk nie sili się bowiem na zbawianie współczesnej sceny elektronicznej, czy manifestowanie własnej unikalności. Na tę chwilę interesuje go po prostu dobra zabawa w starym stylu. No i właśnie dlatego oferuje nam oldskulowy, ozdobiony samplami house, bardziej na rozgrzewający before niż ekstatyczną część główną imprezy. Bez fajerwerków, bez eksperymentalnych wygibasów, ale z klasą. Moi rodzice słuchają Collinsa, a ja w ich wieku pewnie będę puszczał sobie właśnie takie rzeczy. –Ł.Krajnik
Wibrator, alergia, malaria. Debiutancki długograj Australijki to z pozoru jedynie zgrabne wykorzystanie jangle/indie/twee-popowych klisz, lecz jeżeli w efekcie otrzymujemy najbardziej urocze piosenki (i najlepsze teksty) w tym roku, to trudno narzekać. Zwłaszcza że każdy znajdzie tu coś dla siebie: "Bistro", czyli utwór, który mógłby znaleźć się na płycie Beach House, "elliottowska" plecionkę "U Owe Me", duch Go-Betweens w "Tricks". No i ten głos, który czasami urzeka kruchością ("Mosquito"), czasami imponuje siłą ("Beware Of The Dogs"); wyszeptane wulgaryzmy nigdy nie brzmiały donośniej ("Season's Greetings"), pociaganie nosem nigdy nie było tak stosowne ("Allergies"). Swoją drogą: wiecie, że najpiękniejsze wyznanie miłosne w 2019 zawiera wersy z "wibratorem", "alergią" i "komarami przenoszącymi malarię"? Więc uważaj na ładne i brzydkie słowa, bo mogą być wykorzystane przeciwko tobie. A jak będziesz kazał się uśmiechnąć, albo znowu ją dotkniesz, to pamiętaj, że ktoś z uśmiechem na ustach rozgniecie butem twoją pustą czaszkę o chodnik. –P.Wycisło
Dawn zrywa ze stylistyką enigmatycznego r&b po to, by nagrać najbardziej bezpośredni album w karierze. Królowa z Nowego Orleanu serwuje szereg niezwykle osobistych, życiowych refleksji, tworzących obraz mentalnej siły w pełni ukształtowanej kobiety. Córka muzycznego talent show dojrzała do socjologicznej dyskusji, a przy tym nie zapomniała uzupełnić opinii przykładami zrodzonymi z prywatnych doświadczeń. Elegancki pop w jej wykonaniu celebruje afroamerykański feminizm, unikając populistycznych sloganów. Te intymne autobiograficzne impresje w wyrazisty sposób charakteryzują tożsamościowe dylematy protagonistów współczesności. Aż szkoda, że cały styczeń nie był tak dobry. –Ł.Krajnik
Oddajemy hołd tej nieuchwytnej, nadal nie do końca rozpoznanej dziedzinie kultury i rozrywki.