
Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
Można się nieźle zdziwić wracając dziś do sufjanowo-newsomowego debiutu Two Seas, który różni się od Losing, Linda niemal w każdym aspekcie. Oczywiście bardziej eksperymentalny, ambient-popowy Secretly Susan leży już stosunkowo blisko obecnym poszukiwaniom Sui Zhen, więc łatwo dostrzec stopniową i konsekwentną ewolucję twórczości Becky. Z każdym kolejnym dłogograjem dzieje się jeszcze więcej, stylistyczna paleta poszerza się o nowe tropy, a Sui zachowuje przy tym swoje własne ja. I tak "Another Life" rozpoczynający całość wyraźnie zahacza o japoński ambientowy pop z lat 80. (i jak się domyślacie – tu mnie ma), "Natural Progression" kojarzy mi się z nagrywkami, chociażby Jam City, "I Could Be There" biegnie w stronę wyrafinownej bossa novy Isabelli Powagi, co prawda aż się prosi, żeby nieco skomplikować przebieg "Mountain Song", ale również akceptuję ten jazzujący pop. Nawet ten bezpardonowy retro-pop "Perfect Place" (patrz również lekko orientalny instrumentalny closer) całkiem się broni w moich uszach (polecam zwłaszcza basowo-funkową egzotykę w drugiej części). I taki jest ten album: sporo tu sennej atmosfery, niedzisiajszych synthów i charakterystycznego wokalu samej Becky. Geniuszu nie stwierdziłem, ale powinno się wam spodobać. –T.Skowyra
"Jak liście spadły słowa...". No tak, to płyta, której treść można zawrzeć w (...) (polecam wyguglować). Kto mu robił bity? Sylwia Grzeszczak? Tomson i Baron? Tak czy siak, ambitnie... HIP-HOPOWY skit w Voice Of Poland, motywy jak Xena Wojownicza Księżniczka albo Conan Barbarzyńca (tytułowy), nieco góralszczyzny w "Młodym Welesie" (a może to jakiś tribalowy new age?), trochę archaicznych dubstepów i komiczny nu trap.
Sarius ma timbre przejętego gumisia, ale i na tym można zbudować wspaniałe rzeczy. Niestety nawijka pasuje tutaj do miejsca pochodzenia. Pierwszy Dzień Po Końcu Świata to muzyka chujowych klubów dla spoconych, nafetowanych ludzi; typowy Mariusz (sorki, poleciałem anegdotami z PKP, ale czasem "liczy się pierwsze wrażenie") wkręcił sobie bycie zdystansowanym, depresyjnym artystą-ogarniaczem, który "z niejednego pieca chleb jadł", w dodatku rapuje (mówi?) czasem jak podejrzany typ dyszący do słuchawki, głos momentami się łamie, ale trzeba jakoś zrobić r&b zaśpiewy, które są tutaj jedynie ohydnymi dropami. Nasz artysta "z dystansem patrzy na środowisko warszawskich imprez", ale nie trafia, bo jak już zaznaczył Fiodor w "Graczu", są tylko dwie postawy wobec ruletki: albo udawany dystans połączony z nerwowym śmiechem (momenty zawahania w głosie – bezcenne), albo plebejskie pójście na całego. Cóż, w pewnym momencie pada tekst "nic nie czuję na zawsze", ale spokojnie, widzę jakieś szanse: proponuję po prostu w końcu poczuć i wyciągnąć ten kij z dupy. –J.Bugdol
Człowieku, jak ja się cieszę, że dostałam tę piłkę. Dawno nie słyszałam czegoś, co by mnie tak pobudzało. Mogę z czystym sumieniem okrzyknąć tę EP-kę moją topką roku i już tłumaczę dlaczego. Mam tendencję, że słuchając muzyki podczas podróży autobusem, przerzucam kawałki po 10-20 sekundach, bo już mnie to nuży, już chcę dalej, już znikają wizuale. Ale z Kisloty jest inaczej. Słucham tego tytułowego kawałka i wysiadam cztery przystanki wcześniej. Nie szkodzi, ciepło się ubrałam, wrzesień mi niestraszny. Kick gniewnie łupie, każe mi iść, stawiać kroki z impetem, zadrzeć nosa, iść po wybiegu, choć to tylko ulica Sobieskiego, po drodze mijam wstrętne budynki polibudy. Ale ze słuchawek słyszę "Dawaj, dawaj!" i ściemniam niebo oczami wyobraźni. Mówię sobie, że idę do klubu Kisloty, we krwi seta z redbullem, choć wcale nie. Docieram do klubu (supermarketu), "Klub Theme" wali bassem aż czuję to w żołądku, choć ze słuchawkami to niemożliwe. Strobo mruga w rytmie trance, a ja w trans wpadam i na oczy nie widzę, gdzie jest bar z jagerbombami (półka z napojami owsianymi). Losowo przełącza na "Check It", sprawdzam, a cena za wysoka, ale jebać laktozę, krowie wcale nie takie zdrowe. Ludzie, jak mi wali serce, jaki tłusty bit. Wychodzę przez bramki (nie pikały), przygrywa "Don't Look For Me", zrobiło się spokojnie, ambientowo, chyba mam zjazd, bolą mnie nogi. Tym razem prosto do domu, bez wycieczek. –N.Jałmużna
Skee Mask przeniósł akt uderzania workiem ze żwirem o płytę chodnikową do akwarium, a jego pordzewiała bitowa maszyneria zakręca karuzelą przefiltrowanych dźwięków. Brudne dystorsje pędzą, przędąc metamorfozy nastrojowego deep house'u na gniewnym bicie, gdzie melancholijny synth konfrontuje się z syczącym hi-hatem. Ta burza w szklance wody to "Trackheadz" – hucpiarska popisówa naszego anonimowego wariata. Dalej już okazuje nam litość, odzyskuje poczytalność i jest tylko lżej. Przechodzimy w sterylny, aphexowy, atmosferyczny drum&bass i choć tempo nie zwalnia, emfazę wyraźnie czuć na melodii. "TH808" i "800AB" płyną wartkim strumieniem, nie szarpią już za ramiona, by sprawdzić, czy mamy od przesterów oczy jak pięć złotych. Ja miałam i normalnie byłabym rozczarowana, że na trzy utwory jest tylko jeden naparzacz, ale producent dobrze wyliczył, że po jednej nawałnicy słuchaczowi należą się dwa głębokie oddechy. –N. Jałmużna
Goa trance pana Jacka budzi we mnie miłe wspomnienie dennego festiwalu, w czasie którego na kwasie (i na czymś jeszcze) potrafiłem obalić ścianę jednym palcem, a mój znajomy, wyraźnie zniecierpliwiony podczas dłużącego się setu, pytał co chwilę, kiedy w końcu będzie drop. Drop nie nadszedł, znajomy się zgubił, Stachursky wydał singiel. I zgodnie z oczekiwaniami zabawny mezalians polskiego niezalu i sympatycznego zajawkowicza żywiącego się energią słoneczną trwa w najlepsze, zgarniając wirtualne serca i uznanie. Ale gdy przejrzymy na oczy, gdy ożenimy pseudofilozoficzny bełkot z żenadogennymi wersami i jebiącą stęchlizną elektroniką, to słodkim dzieciaczkiem tego związku nie będzie żadna doskozzza, tylko zwyczajna chujozzza z wydziaranymi mandalami na lędźwiach i swądem peta w dredach. I żadne "Dosko", żadne "Oksano, jest impreza", żadne ironiczne nawiasy i sympatyczne uśmiechy tego nie zmienią. Trudno powiedzieć, jaki jest morał tej opowieści, ale pamiętajcie, że na trzeźwo możecie żałować. Czyli to, co zagrał, to dobrze, że zagrał, a to, co usłyszeliśmy, to chyba byłoby lepiej, gdybyśmy tego nie usłyszeli. –P.Wycisło
Drogi Wojciechu! Na wstępie muszę napisać, że Porcys nie poprosił mnie o normalną recenzję, bo wiedzą, że takich nie piszę. Myślę, że jestem ci po pierwsze − jako pismak, ale też po prostu słuchacz-muzyczny pasjonat − winny ogromne podziękowania. Przypomniałeś mi, że wystarczy nagrać nudny album, by rzucić na kolana kwiat dziennikarstwa muzycznego w Polsce. Przypomniałeś, że wszyscy czekamy na płytę chłopaków z Hewry. Przypomniałeś, że nie czekam na nowe utwory Taco Hemingwaya. Przypomniałeś, że naprawdę lubiłem cię słuchać, gdy pod pseudonimem nagrywałeś na Youtube, jak budujesz domki w Minecrafcie. Przypomnialeś, że w każdej legendzie tkwi rapowe ziarno prawdy (w tym konkretnym przypadku legendarne storytellerskie umiejętności). Tylko szkopuł w tym, Wojtku, że ja naprawdę nie mam problemów z pamięcią i nikt mi nie musi niczego przypominać. Więc może podziękowania zostawię na chwilę, gdy w końcu nagrasz niezłą płytę albo gdy przestaniesz szydzić z pluszowego rapu, bo przedstawiciele pluszowego rapu są zdecydowanie ciekawszymi raperami i nagrywają lepszą muzykę. Z wyrazami szacunku. −P.Wycisło
Wszyscy mówią o późnej twórczości Kozelka w kontekście niedbałego indie folkowego pamiętnika, ale teraz markotny artysta pozwolił sobie na jeszcze dalszy odlot. Im Mark starszy, tym mniej zręczny – jego melodie pachną recyklingiem, a liryka przemierza wzdłuż i wszerz memowe piekło. Ten album nasuwa skojarzenia z miernym podcastem, ozdobionym akordami przeżywającymi kryzys wieku średniego. We wspomnianym, nieuporządkowanym bełkocie znajduję więcej punktów wspólnych z Joe Roganem, niż działalnością reszty współczesnych bardów. Panie Marku, proszę już nie męczyć strun. Proponuję schowanie gitary do futerału i założenie youtube'owego kanału. Gwarantuję, że zgarnie Pan więcej subskrypcji niż nieodżałowany Bobby Jameson. –Ł.Krajnik
Z Samps znamy się już prawie dekadę (pamiętacie taki singielek "Peppergood"?), więc dobrze wiemy, co panowie (bo teraz to trio, któremu lideruje pinkowy GRAFICIARZ Cole M.G.N.) mają do zaoferowania na wydanym w labelu Nite Jewel (jak widać wszystko zostaje w rodzinie) debiucie (choć przypomnę tylko, że istnieje kompilacja Macrochips & Microdips). A więc natchniony prefuse'owo-samplowymi wycinankami (przypomina mi się też taki francuski producent SebastiAn), trzęsący się w formie synth-pop sąsiadujący z dawnym smakiem chillwave'owych nocy na plaży i vapor-dyskoteką Saint Pepsi (stare czasy). Wszystko jest tu na miejscu oraz pod kontrolą, i to chyba jest zarazem atut i wada Breakfast. Fajnie przenieść się do chwili, kiedy Toro i Washed Out wpuścili nieco świeżego powietrza do elektroniki (czuję to zwłaszcza dzięki epickiemu retro-disco "Let Me Down"), choć trudno uciec od tego, że właśnie kończy się 2018, mamy "kryzys trapu", a Dumont nakręcił masakryczny musical o dzieciństwie Joanny d'Arc. Ale oczywiście zalecam posłuchać – choćby przy śniadaniu zamiast telewizji. –T.Skowyra
Rapowy ulubieniec facebookowych grupek, pejów i RYM-ów, robiący w środowisku zamieszanie, na jakie zasługuje, wśród ilości ludzi, na jaką zdecydowanie nie zasługuję (że jest ich tak mało dla uściślenia), wydaje niezwykle krótki album o rozmiarach EP-ki, który tym razem, ku wielkiemu zawodowi, nie spełnia wysoko postawionych oczekiwań narosłych po świetnym i eksperymentalnym Big Fish. I ta antypatia w stosunku do nowego Vince'a nie jest spowodowana tym, że Staples decyduje się na porzucenie ambitnej drogi dziwacznej deformacji rapowej formy elektroniczną podbudową na rzecz powrotu do korzeni ucieleśnionych we wskrzeszanych mirażach dawnych napięć Bloodsów z Cripsami i napędzającej ich działania g-funkowej stylistyki. Sarkastyczna zabawa radiowym konceptem też nie jest czymś, za co rzuciłbym kamieniem w ambitnego rapera, zwłaszcza gdy na jej podstawie budowany jest odświeżający oddech kierujący płytę na cel posiadania chwytliwych bangierów i "przyjaznych" dla wcześniej wspomnianego radia melodii, w nieco ironiczny sposób odmalowanych zimnymi szorstkimi barwami. Jednak jak na tak postawione zadanie, to oprócz genialnego refrenu "Don't Get Chiped", openera i świetnego zakończenia, większości utworów zbyt mocno zlewa się w jedną masę, a w całość wkrada się lekkie odczucie zawodu. Ale nic się nie bać, FM! jest jednym z tych albumów, który niezwykle zyskuje z każdym kolejnym odsłuchem, więc na pewno nie można powiedzieć, że jest tu przeciętnie. Vince wciąż zjada połowe sceny, ale jak na umiejętności, dotychczasową dyskografię i inteligencje rapera – mamy tutaj niestety lekki regres, któremu mimo wszystko naprawdę warto się przyjrzeć. −M.Kołaczyk
Écoutez-moi, les filles et les garçons: "Twoja bae – frajer / Twój bej – writer / Twój zbieg okoliczności – raper / Twój raper i dobry bit – mezalians / Schafter, 808 State i piosenka – ménage à trois / Twoje martwe kody – obrona demokracji / Mój raper – infant terrible / Twoja głowa – pustka / Moja głowa – krzywda/ Stary Mark Renton – Gravity's Rainbow / Jak przestanę się jarać – popiół / Osiem piosenek – osiemnaście minut / Twój seks – krótka piłka / Twoje flow – marne / Jego flow – urokliwie ślamazarne / Barwa głosu – relatywnie ładna / Egzaltowany pan z Porcys – kciuk w górę".
At last, gdy kogoś odwiedza poradnia, gdy nawiedza mnie zbyt wczesna pora dnia, doczekaliśmy się zbiorowego wydania tracks utalentowanego 12-latka. Większość sceny może zazdrościć temu 13-latkowi lekkości on the beat. Jak będzie wyglądała jego kariera za dwa lata, gdy skończy 16 lat? It's hard to powiedzieć, but trzymam kciuki. Więc have a safe trip, Wojtek. And that's all, co piszę w tym liście, ale całkiem możliwe, że nigdy go nie wyślę. Bisous! –P.Wycisło
Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
Oddajemy hołd tej nieuchwytnej, nadal nie do końca rozpoznanej dziedzinie kultury i rozrywki.