
Oddajemy hołd tej nieuchwytnej, nadal nie do końca rozpoznanej dziedzinie kultury i rozrywki.
Gdy myślicie sobie, że wciąż wychodzi mało fajnego kobiecego popu, wtedy wchodzi Yuna, cała na czerwono. Mieszkająca w Los Angeles Malezyjka nie tylko zebrała wokół siebie całkiem ciekawe grono gości (m.in. Tyler, Little Simz, G-Eazy czy Jay Park), ale też odpowiednio wyśrodkowała proporcje na długości całego Rouge, jej czwartego studyjnego longplaya. W porównaniu do Chapters, mamy tu mniej balladowych sytuacji, za to więcej tańca i kolorów sygnalizujących przekroczenie bram mainstreamowego popu. I bardzo mnie to cieszy, bo już lekko Internetowy opener "Castaway" sprawia, że chce się słuchać całości. "Blank Marquee" i "Pink Youth" ze świetną gościnką Little Simz przemykają ukradkiem na disco-parkiet, "(Not) The Love Of My Life" częstuje dawką 90sowego r&b, a z kolei w "Likes" można znaleźć coś z piosenek Ariany (ale tak mi się tylko wydaje). Coś spokojniejszego? Sprawdźcie dystyngowaną balladę "Amy", a w finale posłuchajcie Yuny śpiewającej w (prawdopodobnie) jej ojczystym języku (choć akurat fanem closera nie jestem). Nie jest to może album spełniający moje oczekiwania względem popu, ale kilka wybijających się tracków + ogólnie równy poziom materiału sprawiają, że kciuk sam unosi się do góry. –T.Skowyra
Ej, bo okazało się, że słowa "nostalgia" w rodzimym rymotwórstwie nie musimy kojarzyć już tylko z egzaltowanym i utrzymanym w "post-trójkątowym" duchu pawiem ze Szprycera. Wygląda na to, co w zasadzie nie jest jakąś wielką niespodzianką, że nadobna część naszych ulubieńców z Undadasea całkiem efektywnie grzebie (namecheck za namecheckiem w pełnym słońcu gradu intuicyjnie rzucanych linijek) gdzieś po kątach naszych czerepów i szuka tych synaps, które nie tak dawno kazały odpalać przy obowiązkowym majowym grillu Lavoramę, a dziś mimowolnie stawiają pomnik Antares Audio Technologies. Pers is the new patr00 – dosłownie. Cały sound design "WAKACJE W KURORCIE \\ ALBA" brzmi jak pierwszorzędny rip-off wajbu rządzącego w zasadzie całą Ortegą oraz lwią częścią The Jonesz. Jazzująco-lounge'owe, z elektrycznym pianinem i pięknie osadzonymi bębnami. Ewokujące i funk, i disco, i wszystko. Witamy po organicznej stronie rapu. W najbliższy piątek Białystok oszaleje. Podpisano: Zgred. –W.Tyczka
Ponad dwie dekady temu The Onion doniósł, że kończą nam się rezerwy nostalgii. Nasze drogocenne, retro-depozyty zostały nadmiernie wyeksploatowane. "Mówimy o potencjalnie niszczycielskiej sytuacji kryzysowej, w której nasze społeczeństwo będzie wyrażało tęsknotę za zdarzeniami, które jeszcze się nie wydarzyły" – napisano w artykule. Jak się okazuje, te satyryczne przewidywania stają się przerażająco aktualne, przynajmniej jeśli bierze się pod uwagę debiutancką EP-kę Yuno Moodie. Jesteśmy w połowie 2018 roku i najwidoczniej chillwave nadal wiedzie prym w nostalgicznych eksploracjach. Czasami ta formuła się sprawdza: "No Going Back" niesie ze sobą trochę zgrabnych i chwytliwych melodii, "Fall In Love" jest całkiem rozkoszne, ale już Bundickowskie harmonie wokalne w "So Slow" sprawiają jedynie, że aż chce się sięgnąć do pierwowzoru. Jak na tak mało materiału, Moodie trochę zbyt szybko traci pomysły. Końcowy produkt jest tak estetyczny i przeprodukowany, przez co staje się sterylny i bezbarwny. Yuno stworzył materiał znośny, ale po prostu mało znaczący. –A.Kiepuszewski
Oto EP na miarę drugiej dekady XXI wieku. Yaeji reprezentuje pokolenie miłośników ostatniej "playlisty" Drake'a – konsumentów muzyki tanecznej, ale zachowawczej i zdystansowanej do euforii parkietowych wymiataczy. Azjatycka producentka oraz wokalistka idealnie dopasowuje się do panującej ery beznamiętnego popu, ozdabiając letargiczne podkłady, leniwym szeptem. Smaku introwertycznemu clubbingowi dodaje kunszt liryczny koreańskiej mistrzyni mikrofonu. Wyśpiewywane przez nią wersy składają hołd współczesnemu, rapowemu słowotwórstwu, uznającemu efektowną formę za największą cnotę. Czekam więc z niecierpliwością na długogrający materiał, a nawet po cichu liczę na kilka odważniejszych posunięć w przyszłości.
(picie drinka przy komputerze lub domówka z Tubką – 11.2017) – Ł.Krajnik
Słyszycie, słyszycie to? Słyszycie? To dźwięk odrąbywanego maczetą kontekstu – gameplay'ów z Minecrafta, mercedesów i swaggerskich odpałów. A chce ktoś usłyszeć dźwięk tego, gdzie ten kontekst sobie wkładam? Chcecie, CHCECIE? A szkoda... Dobra, jeżeli mamy już za sobą cięższą/mniej zjadliwą połowę rozgryzania "Diamentów", w końcu możemy migiem przejść do czystej treści: do bardzo przyzwoitego kawałka. Dlaczego takiego? Bo po pierwsze stworzony przez CashmoneyaAP generyczny bit wymiata, a po drugie i tak wszyscy czekają na wjazd zmanierowanej charyzmy Bedoesa, który w ostateczności dźwiga wokalnie ten track na barkach jak Atlas (wiem, słabe porównanie). Nawet Multiego można bronić za całą melodyczność nadającą mu zarys sensu bycia gospodarzem własnego kawałka. Olewając przy tym jego grzech wątpliwej dykcji – bo z jednej strony fajnie, że ktoś pomyślał i są napisy po polsku do tego, co gościu nawija, z drugiej strony – biorąc pod uwagę teksty – niefajnie, że ktoś nie pomyślał i są napisy po polsku do tego, co gość nawija. I tak, doskonale wiem, że ludziom pękają miednice od informacji o tym, kto i w jaki sposób pcha się do tej "gry", i to nie tylko z powodu youtube'owej przeszłości. Ale chłopcy, dajcie sobie na wstrzymanie – świat się zmienia, a gospodarka oparta na blogerkach modowych i rapie youtuberów to świetlana przyszłość, w której kraj będzie rósł w siłę, a ludzie żyli dostatnie (no i gospodarkę można jeszcze oprzeć na portalach o muzyce niezależnej #autopromocja). −M.Kołaczyk
Pochodzący z Nowej Zelandii band jakoś nigdy specjalnie nie zwrócił mojej uwagi swoimi "ładnymi", satynowymi piosenkami. Ale tym razem jedni z ulubieńców Gorilla Vs Bear sprawili, że poświęciłem im nieco więcej sił i czasu. Płyta Willowbank to garść trochę smutnawych, niezbyt skomplikowanych, ale bardzo chwytliwych songów, które pięknie wchodzą podczas chłodnych wieczorów o tej porze roku. Zresztą zderzenie uroczych żeńskich wokali z klawiszową melancholią i indie popową nieśmiałością to niezły miks – zwłaszcza, gdy refreny błyskawicznie wchodzą do głowy (faworyci: "Depths (Pt. I)", "Persephone", "December", "In Blue" i "Ostra"). Jasne, nie jest to płyta idealna, bo ani nie grzeszy oryginalnością, a momentami wkrada się "przyjemna nuda", ale to nie ma znaczenia i nie ma co narzekać. Na przykład mam teorię, że w "idealnym świecie" tak brzmieliby The xx, ale to hipoteza raczej nie do sprawdzenia, więc znacznie lepiej sprawdzić samą płytę Yumi Zouma – miłe, ciepłe i dające wiele przyjemności granie. –T.Skowyra
Jeśli ktoś nie kojarzy miejszkającej w Seulu Yaeji to przypominam, że w tym roku wydała przyjemną EP-kę, na której bawiła się w przestrzenne, trochę rozmarzone r&b. Tymczasem Kathy Lee powoli zbliża się do wypuszczenia czegoś nowego – przynajmniej tak odczytuję wypuszczanie kolejnych piosenek. Co więcej, "Drink I'm Sippin On" to numer z bardziej konkretnymi rysami (jakby naszkicowane ołówkiem, znane songi z EP-ki zostały podkolorowane flamastrami), które zostały przeniesione do trapowego uniwersum kolorowych drinków. Z tym zastrzeżeniem, że obok nieco oszczędnej produkcji nadal wszystko obraca się wokół chwytliwego refrenu wklejonego w dream-bassową metropolię dźwięków sączących się nocą. Czego chcieć więcej? A można sobie jeszcze obejrzeć klip całkiem nieźle oddający feeling singla. –T.Skowyra
Kathy Lee (NOMEN OMEN, czasem przypomina Jessy Lanzę) konstruuje wygładzony, elektroniczny pop ("New York 93" – r'n'b trochę jak produkcje Ethereala dla Alexandrii) epoki owładniętej [UWAGA] "bezdusznością technologii", o czym przekonywał nas już skutecznie debiut Motion Graphics. Oblicze Yaeji jest nieco bardziej "tradycyjne", bo self-titled przesiąknięty jest ambientowym house'em czy dubowym techno oddychającym ambientem, ale również mikro-tanecznością przypominającą momentami Luomo, i choć czasem wokal mógłby być nawet zbędny ("Feel It Out"), to ostatecznie bogate, przestrzenne podkłady wynagradzają możliwe znużenie melorecytacją, która pojawia się często w tych elektroniczno-popowych hybrydach. Nie brak też zerknięcia w stronę najntisów albo Ellen Allien ("Guap") i lekkiego industrialu ("Full Of It"). Takie after-party to rozumiem. –J.Bugdol
Duet Hansen/Blazevic na swoim trzecim już wydawnictwie po raz kolejny oferuje oniryczno-euforyczną podróż w głąb ambientalnego popu. Całkiem przebojowe ("power ambient"?) single zapowiadające Images ("To Be Fair", "Beyond The Clouds") sprawiły, że z niecierpliwością wyczekiwałem długograja. Rozczarowania nie ma. Mimo że nie wszystkie fragmenty są tak chwytliwe, jakbym sobie życzył i czasem może się wydawać, że trącą powtarzalną muzyką tła, to jednak uroczo niewinny wokal Hansen, przebijająca się przez pokłady kasetowej mgiełki pełna kontrola wielu planów oraz melodyczna wyrazistość przybierająca czasem formę zabawy fakturami ("Shared Dreams"), godnie reprezentują ten silnie rozcieńczony dream-pop spod znaku DIANA. –J.Bugdol
Ewan Smith, rezydent Berlina, prezentuje luźne, autorskie podejście do house`u. W niektórych kawałkach vibe ten jest nawet niewyczuwalny i płynie raczej w kierunku elektroniki jaka mogłaby wyjść ze studia Radiohead ("Be Good To Me Poly"). Luźna forma służy przede wszystkim jako ewokacja melancholijnej, czasem chilloutowej atmosfery, jak w świetnym "Waiting For L". Youandewan niewątpliwie wiele zawdzięcza Vynehallowi i jego mniej tanecznemu obliczu, a samo podejście do chillowej materii przypomina wizję austriackiego kolektywu Tosca. Zresztą w ogóle tracki na There Is No Right Time ciążą bardziej w stronę nostalgicznego house'u DJ Sprinklesa ("Time To Leave") niż porywającej parkietowości. Jeden z moich osobistych highlightów, przerywany bit "10405 (Alice)" udanie rozszerza pole house'owej faktury i kieruje się w stronę konkretnego ambientu okraszając to wszystko arpeggiem bezwstydnie kopiującym "Your Love" Frankiego Knucklesa. Piosenkowe, ale wciąż repetycyjne podejście do komponowania powolnie rozwijających się ambientalnymi motywami tracków ("Our Odyssey") jest chyba najmocniejszą stroną Anglika. Końcówka płyty prezentuje nieco inne oblicze – "Something Keeps Me Real Quiet" i "Left On Lucy" sprawnie balansują na granicy house'u i rave'owych, rwanych melodii Matta Cutlera. Jakby tego było mało, na deser dostajemy ocierające się o ejtisową hauntologię "Earnest Kelly" i "4D Anxiety" z hip-hopowym, złoto-erowym bitem.
Ilość inspiracji i tropów jakie można odnaleźć na There Is No Right Time nie bierze się z przypadku, bo wszystko wskazuje na to, że mamy tu do czynienia z naprawdę mocnym zawodnikiem, który być może niebawem zacznie deptać po piętach samemu Vynehallowi. –J.Bugdol
Oddajemy hołd tej nieuchwytnej, nadal nie do końca rozpoznanej dziedzinie kultury i rozrywki.