
Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
Adam Bainbridge to naprawdę utalentowany człowiek. To, co się USKUTECZNIA na jego płytach naprawdę trudno jednoznacznie sklasyfikować, a sam Adam jest reżyserem całego prowadzonego z rozmachem epickiego spektaklu, a równocześnie jest montażystą dbającym o każdy detal operacji (Albarn powinien zwrócić uwagę na tego pana, może wtedy mielibyśmy większy pożytek z Gorillaz). A więc na Something Like A War receptura nie uległa zmianie: to nadal ten sam mariaż przeróżnych stylów w najróżniejszych kolorach. "Raise Up" może wydać się wam nieco generycznym soul-disco popem, tak już "Lost Without" również mieści w sobie ładunek disco, ale wspiera się na patentach rodem z DFA (bas!), wyśmienicie wyprodukowany "Softness As A Weapon" trochę przypomina mi bardziej śmiałych Junior Boysów z Big Black Coat LP, "Hard To Believe" to porywający refrenem pop, a w "Who You Give Your Heart To" mamy aksamit głosu Alexandrii ułożony na ambientowym r&b. Pewnie mógłbym tak dobiec do końca tracklisty, ale chyba jednak odpuszczę, bo nie chcę zepsuć wam zabawy z ambientowym "Dream Fall", Robynowym "The Warning" czy z tytułowym numererm hiphopowym. Sprawdźcie sami, bo nie ma szans na zawód. –T.Skowyra
Odjebałem głupio stokrotnie i strasznie, jednak nie zawalił się świat i mogę napisać o Kwiatach, narcyzie, liliowych melodiach, fiołkowym kolorze czcionki, alergiach na pyłki i drobiny słów. A na żyznym gruncie rzeczy od trzydziestu lat wciąż wszystko rozkwita tak samo: melancholijni shoegaze'owcy robią drobne kroki, bo spoglądają w ziemię i mają tanie buty. W najlepszych momentach debiutu gdański kwartet twórczo nawiązuje do klasyki dream popu, lżejszego shoegaze'u i post-punku, w tych słabszych pobrzmiewają echa polskiej nowej fali lat osiemdziesiątych (Klaus Mittfoch? Maanam?). "TLK", "Na Wydmach" i "Czarne Porzeczki" to wyraźne hajlajty – wydane na pastwę oszałamiających dni wiosennych pozwalają wykazać ledwo uchwytną różnicę pomiędzy szczerością a prostactwem (kiedyś się nauczysz, słońce, obiecuję). Może to tylko urokliwa naiwność (kobieta śpiewająca do rozedrganych gitar) i bezpretensjonalność rozbrajają moje zarzuty i mój trzeźwy osąd, może się mylę i to wcale nie jest aż tak dobra płyta, ale racja jest przereklamowana, gdy nie jestem głodny. Różnie to bywa; życie nie zawsze jest usłane wiadomo czym, nawet gdy tuli pannę, nawet gdy słonecznie, nawet gdy spluwamy tylko łupinami słonecznika. –P.Wycisło
Istnieją pewne rytuały: otwarcia i zamknięcia, poruszania się z konkretnej strony konkretnego człowieka, rytuały przejścia; słowo "tak" albo milczenie jako odpowiedź na słowa zbyt ciężkie, wygwiazdkowane; nieumiejętność zakochania się, która ciągnie się czterdzieści cztery lata i o tyle też za długo, ewidentnie. Nic-nieznaczenie rytuałów w perspektywie wiolonczeli zuchwale piętrzącej się przez Blood rozmywa się na ich korzyść, a wokalny patos nie prowadzi wprost do tandety emocjonalnej, chociaż mógłby. Pośrednie zauroczenie Californią jest tak oczywiste, że aż śmieszne, ale uwielbiamy oczywistości, na szczęście. Jamie xx popatrzył na Kelsey, zamknął oczy i zobaczył Björk, jak on to zrobił, nie wiem, nie zapytałam o ciąg przyczynowo-skutkowy, czasem lepiej nie wiedzieć. Rozlało się majestatyczne słowo baroque wokół popu, a ja przypomniałam sobie dlaczego marszczę z zadowolenia czoło na wszystkie blichtrowe wokalizy, oszałamiające. Pierwszy utwór lub drugi, żadne z nas nie jest na wierzchu. Rytuały dopełnione. –A.Kiszka
Sofomor sympatycznego tria z Londynu brzmi jak płyta ludzi, którzy przesłuchali dużo muzyki, a po starannej selekcji z wyczuciem ozdabiają swe piosenki ulubioną oprawą. Nie słychać tu jednak żadnego wyrachowania czy cynicznej żonglerki gatunkami. Wbrew przeciwnie – nie trzeba odczytywać wszystkich gęsto usianych tropów, by zauroczyć się bezpretensjonalnością i kalejdoskopowym powabem Time 'N' Place. Zadbano o dystynktywność utworów: mamy tu i quasi-shoegaze'owy opener, bigbitowy "Time Today", "Dear Future Self" pobrzmiewający Beach Boysami, pop-punkowy refren "Only Acting". Ktoś pewnie usłyszy naiwność twee, ktoś electro pop, power pop, dream pop, j-pop i dużo, dużo więcej. Sporo tu słodyczy, szczególnie w głosie Sary Bonito, jednak kto wie, czy najciekawsze nie są momenty, które ową słodycz przełamują, burzą równowagę niczym ten lekceważący błysk w oku prześlicznej dziewczyny. Czasem za pomocą wprowadzających w lekką konsternację tekstów ("Visiting Hours"), innym razem dzięki zawahaniom harmonii czy nieoczywistym zabiegom edycyjnym (noise i zapętlenie w "Only Acting"!). Ładne i niegłupie. –P.Wycisło
Niby Vile, ale bez przesady z tą podłością. Facet zbliża się do czterdziestki, więc robi się może nieco bardziej refleksyjnie, ale tak szczerze to od zawsze grał i śpiewał, jakby już miał trochę na karku. Ciężko będzie mu się wyrzec porównań do seventisowej ‘murican music (Young, Springsteen i Petty w pigułce). Jak zerkniecie na samą okładkę albumu, to serio łatwo go pomylić z gitarowymi herosami tamtych lat. Nie ma nic złego w przydługawych stonerowych utworach, bo szczególnie o tej porze roku od samego słuchania cieplej się robi na serduszku. Nawet jeśli pierwszy utwór nie jest jakiś niesamowity, w głąb tracklisty robi się coraz przyjemniej. Taki "One Trick Ponies" mógłby się ciągnąć w nieskończoność. Dziesięciominutowe "Bassackwards" to wejście na wyższy poziom emocjonalnego, psychologicznego i estetycznego niuansu w urokliwie transcendentalnym plumkaniu na gitarce. Chętnie dowiem się od perkusisty (perkusistów) jak osiągnąć takie zen na instrumencie. –A.Kiepuszewski
You're in the JANGLE baby, you're gonna słuchać kilku bardzo ładnych piosenek. Chociaż z tym jangle to tak nie do końca. W zasadzie to w ogóle. Wina przyzwyczajeń i postrzegania Kevina, jako basisty – dla mnie, osobiście – genialnego Hoops. Jego solowy album rezygnuje z zespołowego ciężaru lo-fi i charakterystycznego wyostrzonego brzmienia gitar, wchodząc w przestrzeń powolnych, oleistych neo-psychodelicznych piosenek. Powrót do lat 70.? Bardzo miła to podróż, w której po prawdzie można miejscami poczuć pewien rodzaj bolesnej monotonii, jednak w większości przypadków jest ona redukowana do minimum za pomocą przepakowania tych prostych struktur uroczymi mikro-motywami, szczególikami, kunsztowną wykończeniówką – na tyle udaną, aby te powolne i leniwe w swojej naturze utwory nie raziły swoją jednowymiarowością. Z całej ich puli w szczególności wyróżnia się niemal "przebojowy" "Rollercoster" (którego, jakoś irracjonalnie nie mogę polubić), instrumentalny i prawie vaporwavowy "Restless" czy też gitarocentryczny "Who Do You Know" z genialnym refrenem. Ale jak dobrze o nich nie mówić to ostatecznie i tak chowają się w cieniu wybitnej klamry – tęsknego openera i jednego z ładniejszych domknięć, jakie przyszło mi w ostatnich miesiącach słyszeć. Tak więc 5/10 utworów stoi bardzo wysoko, co nie może skończyć się inaczej niż stwierdzeniem, że to po prostu bardzo fajny krążek jest, który powinniście sobie jak najszybciej przesłuchać. −M.Kołaczyk
Mijają tygodnie, a ja nadal wracam do tej płyty i wciąż się nią nie nudzę. Debiutujący długograjem Szwajcar Benjamin Kilchhofer (oczywiście jeśli nie liczymy mini-longplaya Dersu) postawił na eklektyzm i to się opłaciło. Na The Book Room berlińska szkoła miesza się z zawiesistą kraut-elektroniką, egzotyczny fluid wchodzi w reakcję z tribal ambientem, a minimal techno wędruje pod rękę z Reichowską elegancją powtórzeń. Siłą płytą są nie tylko jej poszczególne składniki, ale sposób, w jaki zostają ze sobą zestawione. Nic się tu nie rozpada czy rozjeżdża – producent posklejał wszystkie elementy i wyszedł mu świetnie funkcjonujący organizm. Zważmy też na to, że album trwa niemal 80 minut i właściwie przez cały ten czas nie wyczuwa się znużenia. Zalecam więc słuchać od początku do końca w skupieniu (a jeśli miałbym wybierać ulubione indeksy to postawiłbym na przyczajony "Varen", Clusterowy "Chogal", zatracony w minimalizmie "Plyn", plemienny "Karon", retro klawiszowy "Durhi", orzeźwiający "Skimo" czy szamański "Vran"), bo wtedy ten dźwiękowy mikro-świat odpłaci się za cierpliwość najuczciwiej. –T.Skowyra
Kero Kero, 2 minuty, a ja z ledwością ogarniam fajność przenikania się słodkawych melodii z próbą sztucznego strojenia jakichś poważnych min przez ten napięty bas pierwszych sekund intra. Ale te dojrzałe podrygi na nic, bo w końcu bubblegumowa melodyczność przejmuje całkowicie kontrolę, a Totep staje się na tyle spoko EP-ką, że pierwszy odsłuch zajął sześciokrotność faktycznego trwania całości. Ścisłe połączenie "Only Acting" z "You Know How It Is" osiąga tak ogromne stężenie gitarowego nastolatkowania, że miernik wybija na pozycję podrasowanego Weezera, któremu przypadkowo zdarzyło się wdepnąć na glitchową minę roztrzaskującą dobrze znany koncept na czysty chaos, który wkrótce zostaje ujarzmiony i zniewolony. Wchłonięty w jednię, za pomocą POTĘŻNEJ pstrokatej solówki, która poprzez cukrzyce ewokuje najjaskrawsze indie/garage motywy późnych lat 90, i tego, co tak naprawdę znaczy wycisnąć "prawdziwe" emocje z "wiosła".
Jedyne, co zbyt mocno nadgryza całe to formalne rozpasanie – z wyłączeniem ogólnego burdelu, który przez swoją ambiwalencję może skrajnie męczyć – to bezpłciowe zamknięcie całościowego napięcia w zdecydowanie za spokojnym "Cinema" – nie że jest coś z nim mocno nie tak, ale gdy cała EP-ka to dzika przejażdżka na poróżowiałym rollercoasterze twee popowej energii do wtóru walących się w tle wieżowców dekonstrukcji całego alt-rockowego etosu na dziecięco-japońską modłę, to ciężko w gładki sposób połączyć wszystko z żywotnością chłodnej sali kinowej z jakimś powolnym awangardowym filmem na tapecie – nieważne jak dobrym. To właśnie jest Kero Kero kolego i tak się składa, że chyba coś mnie zbie<kaszl>CAR<kaszl>DIGANS<kaszl><kaszl>ra. Fajna EP-ka. −M.Kołaczyk
Zaczyna się nieźle – od dziecięcego gaworzenia – co pozwala łudzić się przez chwilkę, że Kękę wreszcie ustąpił miejsca zdolniejszym. Jakby na potwierdzenie moich przypuszczeń znany vloger Yurkosky skomentował ten teledysk na youtube w następujący sposób: "Za 30 lat młody łzy w oczach przy tym klipie". Cóż, jak rzadko kiedy może mieć rację, bo też by mi było smutno, gdybym ledwo mówił, a i tak rapował lepiej od swojego starego. Niby trochę cieszy, że po latach spędzonych na składaniu hołdu archaicznym pseudowartościom (jak rasa, krew, szerokie spodnie i bardzo przykra muzyka) Kękę zrozumiał, co jest najważniejsze w życiu, ale efekt, delikatnie mówiąc, nie zachwyca. Więc na koniec tak jak sympatyczny radomianin skorzystajmy z metody twórczej młodego Janka Siary, by opisać "Awdgb" – włączcie tę piosenkę, zamknijcie oczy i spróbujcie wystukać na klawiaturze losowe ciągi liter. Phgjr, dklhj, jprdl. O, udało się. –P.Wycisło
Na swym czwartym już albumie, Kimberly Michelle Pate – muzycznie utalentowana celebrytka (jakże niedorzecznie brzmi ta zbitka słów w kontekście naszego rynku rozrywki) postanawia rozprawić się z wszelkiej maści hejterami i przekazać, że wszelkie opinie ma dokładnie tam, gdzie moglibyście się tego spodziewać. W rapowej nawijce i na trapowym bicie "Either Way", wspólnie z Chrisem Brownem, odważnie i bezpośrednio wali między oczy wszelkich oponentów, bo koniec końców i tak wiadomo, kto tu ma najwięcej sauce'u, no i... sosu. Wojowniczy ton słychać też w "Alert", gdzie dostaje się "mamrotającym" raperom pokroju Kendricka (a co!), choć to nie on jest tam główną ofiarą. Ponadto, na uwagę zasługuje jazzowa ballada "Fuck Your Man" oraz pięknie bujający "Rounds", którego wers "all I need is a shot and a pillow" na długo wżera się do główki. Jednakże głównym szotem promującym album jest "Birthday", pływający na masywnie dusznym, rozerotyzowanym bicie. Na Kimberly: The People I Used to Know Amerykanka łączy elementy m.in. hip-hopu, r&b, bluesa, soulu, jazzu czy nawet country, co w połączeniu z ponadprzeciętnymi zdolnościami wokalnymi K. czyni tę produkcję wartą niejednego odsłuchu. Jeśli tylko zredukować tracklistę o zbędne "pogadanki" i nudnawe wypełniacze, szczególnie te w drugiej części płyty, to byłoby jeszcze lepiej, ale co tam, lajk leci do Memphis w stanie Tennessee. –K.Łaciak
Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
Oddajemy hołd tej nieuchwytnej, nadal nie do końca rozpoznanej dziedzinie kultury i rozrywki.