
Oddajemy hołd tej nieuchwytnej, nadal nie do końca rozpoznanej dziedzinie kultury i rozrywki.
Mimo usłanego przypadkami życia i czasem bardzo przykrych kolei losu (śmierć Seana Stewarta w 2010 roku), HTRK konsekwentnie zmierzają do obranego przez siebie celu. Jakiego? Tego nie wiem – wiem natomiast, że ich dotychczasowa dyskografia może posłużyć za mapę, na której widać wszystko ze szczegółami. Ewolucja jest nad wyraz widoczna: od pierwszych prób industrialnego minimal wave'u i powolnego post-punka (Nostalgia) brzmiącego często jak zwolnione nagrania Adult., duet przechodzi do minimal synthu pod osłoną ambientowej nocy i składników lo-fi (Work (Work, Work)), aby wreszcie zwrócić się ku dubowi czy zwłaszcza trip hopowi, przy jednoczesnym zachowaniu slowcore'owych proporcji i charakterystycznej aury (Psychic 9-5 Club). Venus In Leo to najbardziej wygładzony materiał w karierze HTRK, wszystkie indeksy są piosenkami, a słuchając ich mam skojarzenia z takimi nazwami jak Chromatics, Low, Portishead, więc jest smutno, chłodno, a zarazem ciepło, niesamowicie nastrojowo i naprawdę pięknie. Już pod koniec grudnia, gdy usłyszałem "Dying Of Jealousy", podejrzewałem i liczyłem na to, że LP może przynieść coś ciekawego. I gdy słucham oszczędnego, balladowego openera "Into The Drama", stworzonego z wyczuciem, statycznego, ale niezwykle wciągającego synth szkicu "You Know How to Make Me Happy", ambient-popu granego jakby przez Huerco S. "Dream Symbol" czy gitarowego closera z melodiami jak z kojącego dream-popu, to wiem, że HTRK nie tylko mnie nie zawiedli, ale po prostu wykonali zadanie nawet lepiej, niż śmiałem zakładać. –T.Skowyra
Jeśli macie ochotę na odrobinę (ledwie dwadzieścia cztery minuty) warszawskiego screamo to zapraszam. Ekipa młodych gniewnych atakuje intensywnym gitarowym hałasem, który być może nie grzeszy kompozycyjnym wyrafinowaniem, ale nadrabia iście garażową energią. Eksplozywność tych utworów jeszcze podkręcają cudownie dramatyczne wokale. Nikt w Polsce tak pięknie nie łoi i nikt w Polsce tak pięknie nie krzyczy. Ja przetrwałem, ale przepocony podkoszulek poszedł do prania. –Ł.Krajnik
Wiele w tym roku mówi się o dziewczynach szarpiących struny w duchu indie 90s (Snail Mail lub Soccer Mommy), a ja mam ochotę pomówić o Harriette Pilbeam. A to dlatego, że z kolei ta młoda dama również dość pewnie zwraca wzrok ku latom dziewięćdziesiątym, ale bardziej interesuje ją czarujący dream-pop spod znaku Cocteau Twins (btw, Robin Guthrie zremiksował jej kawałek!) czy Slowdive. I teraz: choć to stylistyka przemaglowana DO CNA, to jednak Hatchie wygrywa nie dlatego, że stawia całkowicie (częściowo na pewno) na zbawienną pomoc sentymentu, ale dlatego, że potrafi z dostępnego źródła ułożyć piosenki, które zostawiają po sobie jakiś ślad w głowie. Przynajmniej ja będę pamiętał o rozmarzonym cieple "Sure", podniosłym synth-dream-popie "Sleep" czy o brzmiącym jak cover My Bloody Valentine w wykonaniu Riny Sawayamy numerze tytułowym. A "Try" to oczywiście śliczny upominek dla fanów Lush (2:05 = <3), do których absolutnie się zaliczam. 5 zgrabnych piosenek, które może nie ruszą nieba i ziemi, ale przyszłość może należeć do tej małolaty. –T.Skowyra
Może nie zauważyliście, ale właśnie wrócił Mati z kolejnym albumem. Spójrzcie na śliczną, obłędnie kiczowatą okładkę (se zerknijcie wyżej na fragmencik) i już wiecie, co się dzieje. Mati nadal jest tak samo boleśnie pretensjonalny jak zawsze, bity nadal ma właściwie tak samo nijakie jak zawsze (ja lubię prostotę, ale bez przesady), teksty (o Power Rangers, GTA, o zapominaniu albo o tym, że chodzi cały czas w tej samej bluzie; tylko tego odnośnika do wspaniałego debiutu Morgensterna nie mogę mu darować) takie same jak zawsze. Tu mógłbym postawić kropkę, bo co więcej można napisać? Ale chciałbym dodać, że nie ma się co nad Matim pastwić czy coś: on robi swoje, my robimy swoje (też nie będziemy w tej kwestii nic zmieniać), proste. I pewnie jeśli za 25 lat Holak znowu wyda płytę, a Porcys dalej będzie funkcjonował, to wiecie jak to się skończy. –T.Skowyra
Na starcie klasyczny Autechre z Confield nie zachęca do działania, mimo to w bardzo krótkim czasie Helena wychodzi na prostą, dając nam serię zadowalających, niekiedy silnie anty-tanecznych, innym razem, utrzymanych na zasadzie kontrastu, niemal transowych, niezwykle różnorodnych kompozycji. O ile Qualm nie wciąga od samego początku i wymaga od słuchacza dużo dobrej woli, to taki "Primordial Sludge", bezpośrednie nawiązania do Tangerine Dream w "Qualm", czy muzyka wczesnego baroku mutująca wewnątrz twardego dysku Atari w postaci "Entropy", dają pożądany impuls, w którym po raz pierwszy uświadamiasz sobie, że – ej no, w sumie jest tu nawet spoko. Ale wiecie, że to tylko poboczne gatunkowe ornamenty, bo to, co prócz nich pozostało – czyli de facto główna część płyty – to kilka bardzo porządnych industrialnych electro rytmów, które raczej w jakimś większym stopniu nie wybijają się z rozlezłej na tak wiele frontów, nieskończonej tyraliery graczy bawiących się we współczesną elektronikę. No może z wyłączeniem rytmicznie synth-popowego "Panegyric" i genialnego, wciągającego zakończenia w postaci "It Was All Fields". Hauff punktuje w pobocznych kategoriach, niestety nagroda główna pozostaje dla młodej DJ-ki poza zasięgiem. Qualm z nóg nie zwali, ale z przyjemnością rzucić uchem zawsze można. −M.Kołaczyk
W tym momencie Dead Magic to jeden z najszerzej komentowanych albumów na scenie niezależnej (choć na Pitchforku nie znajdziecie jego recenzji, hmm), więc chyba warto poświęcić mu chwilę uwagi. Jego autorką jest młoda szwedzka wokalistka Anna von Hausswolff, która na nowej płycie kontynuuje to, co rozpoczęła na debiucie Singing From The Grave (tytuł znamienny), czyli upaja się gotycką grozą, mrocznym ekspresjonizmem i formą epickiej pieśni. Jej wizja jest całkiem intrygująca, przyznaję, zwłaszcza gdy wsłuchać się w kapitalny, trwający ponad 12 minut opener "The Truth, The Glow, The Fall", w którym faktycznie jestem w stanie poczuć tę odrealnioną, mroczną głębię, którą skandynawska artystka zdaje się obiecywać. Kolejne fragmenty albumu (#2 i #3) nie działają na mnie równie mocno, a przeszkadza w tym mimo wszystko patos (który zwyczajnie mnie męczy) i, co znamienne w tego rodzaju przedsięwzięciach, stawianie na klimat kosztem kompozycji. Ale ostatecznie dwa kończące album, ambientowe (powiedzmy) utwory (zwłaszcza duchowy slo-shoegaze "Källans Återuppståndelse") sprawiają, że Anna jednak wygrywa psychomachię z moim krytycznym podejściem i ostatecznie (minimalnie, ale jednak) jestem na tak. –T.Skowyra
Wiecie jak to z tymi powrotami post-hardcore'owymi jest. Można nagrać jeden z lepszych albumów w karierze, jak Shellac. Można również ponieść sromotną klęskę, jak At The Drive-In. Jeśli chodzi o Kalifornijczyków z Hot Snakes, to ich najnowszy album plasuje się tak idealnie pomiędzy. Jericho Sirens, ich pierwszy album wydany przez Sub Pop, jest udoskonaleniem koncepcji znanej z trzech pierwszych płyt, czyli agresywnego i bezpośredniego podejścia do pisania piosenek.. Pełno tu pędzących riffów, galopady perkusyjnej i wygimnastykowanego wokalu Ricka Froberga, który funkcjonuje na zasadzie rozdzierających płuca wrzasków. Jasne, mało w graniu Hot Snakes innowacji. Mogłoby to pozornie wskazywać na stagnację i trzymanie się w strefie komfortu. Jednak jakość piosenek i ich brzmienia wszystko rekompensuje. Złożone, a jednocześnie niepohamowanie chaotyczne, z prawdziwie hipnotyzującymi refrenami. Supleks dla uszu, ogień dla ducha. –A. Kiepuszewski
Trochę żałuję, że napór popowych modernistów znacząco osłabł w ostatnim czasie. Dlatego z radością witam w naszych skromnych, porcysowych progach pochodzącą z Cardiff Hanę. "HEY IT'S ME UR FAV SPACE GIRL ;)" – takie hasełko widnieje na jej SoundCloudowym profilu, a akcja "Pretty Enough" rozgrywa się w post-PC-Musicowym krajobrazie, w którym kosmiczne, kubistyczne bryły bitów stapiają się z wirtualną słodyczą. Może nie jest to nowy poziom chwytliwości, ale siła rażenia tej nutki trochę onieśmiela. RIYL: Lido, Hannah Diamond, KNOWER, LIZ, Maxo, Wave Racer, Kingdom, Max Tundra, Sophie. Dodajmy do tego pewnie miejsce na liście Carpigiani i wszystko jasne. –T.Skowyra
Po dwóch latach przerwy Helena Hauff powraca z nowym materiałem i muszę przyznać, że bardzo w smak mi ta krótka, acz treściwa EP-ka. Na Have You Been There, Have You Seen It Niemka odchodzi od nokturnowej, syntezatorowej poetyki, jaką zaprezentowała na świetnie przyjętym Discreet Desires, na rzecz bardziej mechanicznego, zakorzenionego w Detroit, techno. Na surowe szkielety utworów Hauff nakłada pewną ręką kolejne pobudzające akcenty, takie jak błądzące w grimowej manierze synthy ("Nothing Is What I Know"), industrialowe reverby ("Do You Really Think Like That?") czy migoczące arpeggia ("Gift"). Jest to jednocześnie granie bardzo nastrojowe, choć w zupełnie inny sposób niż na wspomnianym longplayu z 2015 roku – zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że jeśli istnieje pojęcie tech-ballady, to jest to właśnie coś, co wypełnia przestrzeń tego mini-wydawnictwa. Have You Been There, Have You Seen It… have you heard it yet? Jeśli nie, to naprawdę warto nadrobić. –W.Chełmecki
No i co tam u Was, dalej robota w korporacji i karta z debetem? Bo taka Hewra na przykład sra na majestat i se powoli, pomoli śpiewa pieśni (figaro figaro figaro), ale Ty i tak powiesz że HEWRE OBRZUCAJĄ FLACHAMI OD HARNASIA I WYĆPANĄ WYNOSZĄ Z WŁASNEGO KONCERTU JAK JAKIEŚ PŁOTKI HEHE, PEWNO SKOŃCZĄ JAK GAZZA MENELE JEDNE. Pierwszy wąs polskiej rapgry lata se z kolegami po mieście, robi triki i pokazuje co się w tym porcyscore robibi. W "Pomoli" każda zwrotka jest legendarna, a dzieło zniszczenia dopełnia laserowy drug-bicik, WSPÓŁGRAJĄCY Z WARSTWĄ LIRYCZNĄ. Ja wiem, że trochę późno zajawiamy, bo pewno u wszystkich już lata od dawna, ale się nie obrażajcie, bez odbioru. −W.Chełmecki
Oddajemy hołd tej nieuchwytnej, nadal nie do końca rozpoznanej dziedzinie kultury i rozrywki.