
Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
The Field zawsze mistrzował w "momentach". "Made Of Steel. Made Of Stone" zaczyna się potwornie przeskalowanym piano-forte, a syreni skrzek w którymś momencie zajmuje przestrzeń jeszcze za kreską taktową. My w potwornym zdziwieniu, bo każdy skrupulatnie liczył, ile dokładnie sekund potrzeba tematowi, aby ten w pełni wybrzmiał. Jest w tym pewna magia. Może mikrozmian i makroefektów pętli Basinskiego, a może też spektakularnych rytmiczno-samplowych przejść, którymi naszpikowany był debiut Szweda. Szkoda tylko, że im dalej w las, tym więcej schorzeń geriatrycznych. Bo gdy Willner gubi kompozytorską myśl, to do głosu dochodzą przede wszystkim producenckie odruchy, którym z kolei daleko do maestrii. Więc albo umawiamy się, że Field dyskotekowości debiutu nie przeskoczy i cieszymy się charakterystycznym dla tej marki transowym drajwem w kolejnej już wersji, albo mamy poważny problem. Infinite Moment gry nie zmieni, ale wciąż pozostanie jedną z bardziej "przemyślanych" odsłon najpopularniejszego aliasu Willnera. A w to mi graj, bo flat beat w "Divide Now" ma w sobie więcej emocji, aniżeli całe The Follower. –W.Tyczka
Łatwo wytłumaczyć nieobecność w archiwum Porcys tekstów o poprzednich płytach Foxing – niezdrowe upodobanie do mazgajowatego, ocierającego się o banał midwest emo (Albatross) wymaga spełnienia odpowiednich warunków. Może trzeba być człowiekiem notorycznie łamiącym przykazanie o umiarkowaniu w piciu i uczuciach, z dumą wychwalać brak odporności na szantaż emocjami. Ale gdy słuchacz zaczął się cieszyć, że w zerwaniu z nałogiem pomaga nudny sofomor (Dealer z 2015 roku), zespół z St. Louis znowu z rozkoszą żłobi blizny przeszłości. Nad Nearer My God unosi się naftalinowy zapaszek nu indie (jakieś Wolf Parade, Sunset Rubdown...), nadekspresja co rusz ściera się z presją kompozycji, rozplenia się alt rock środka. Tylko co z tego, skoro opener brzmi jak wymarzona przez nikogo współpraca Tv On The Radio z Brand New, skoro zaskakujący mostek "Crown Candy" wkręca się w głowę, a rozedrgany "Gameshark" ujmuje chwytliwością. Taka jest ta płyta: zbyt naiwna, by traktować ją poważnie, zbyt patetyczna, by zaskarbić sobie uznanie cyników, zbyt oczywista. To jest tak niemodna, przypałowa muzyka, że nie mogłem się nie zako****. I nikomu nie powiem, jak bardzo ją lubię. –P.Wycisło
Polsko-brytyjski producent posługujący się przaśnym pseudonimem felicita, stworzył album dorastający do biesiadnych konotacji jego ksywy. hej! raczy nas typowym dla PC Music, hiperaktywnym, popękanym popem 2.0, przefiltrowanym przez słowiańską wrażliwość. Samplowanie pieśni ludowych być może nie jest szczytem kreatywności, a towarzysząca im pstrokata elektronika odstaje od dokonań megagwiazd wytwórni, ale powiem wam, że ja znajduję tu pewien rodzaj bezpretensjonalnej szczerości pozwalającej mi na ponad trzydzieści minut dobrej zabawy. Prostolinijne podejście Dominika Dvoraka należy traktować jako potrzebny odpoczynek od wywołujących ból głowy, intertekstualnych orgii labelowych kolegów. Plus się należy, nawet jeśli bez specjalnie głośnego aplauzu. –Ł.Krajnik
"Panie Tilman" – czyli nieco sztampowy kawałek o szaleństwie utrzymanym w świecie samotnej odysei po anonimowych hotelach. Wiecie, co jest prawdziwym szaleństwem? Gwizdane wstawki w 2018 roku. Mimo to i tak sensownie się to wszystko spaja, a ja muszę przyznać, że z tym niewybijającym się ze zwrotkowego vibe'u, niemal dziecinnym refrenem, powstaje nam z tego zacny earworm. Patos nieco zmalał, przemyślany songwriting urósł, tak jak ilość zjadliwych utworów kończąc całość zadowalającym efektem. Wróć! Jednak nie tak do końca, bo pewne nieznośne odpryski wciąż psują odbiór: wyprute z jakiejkolwiek energii quasi-Beatlesowskie "Date Night", generyczne klawiszowe szkice w "The Songwriter" i "The Palace" to niemal obraźliwe dla słuchacza pójście na łatwiznę. Łatwiznę, którą co rusz słychać w niemal każdym utworze. Na szczęście to ogólne lenistwo w dużym stopniu neutralizowane jest poprzez spory produkcyjny progres. Posłuchajcie końcówkę "Just Dumb Enough" i na spokojnie porównajcie z jakimkolwiek analogicznym wałkiem z poprzedniczki, a całościowo ujrzycie to, jak skutecznie można odbić się może nie od dna, ale od naprawdę słabego albumu. Przyzwoity John Misty? Jeszcze jak! Dobry John? Nie tak do końca, ale niewiele do podium zabrakło (głównie czasu i dopracowania), dzięki czemu aktualne perspektywy wyraźnie wskazują w przyszłych latach na pokaźny plus, zwłaszcza gdy słyszy się tak skrajnie urokliwe "Znikające Diamenty" (Boże, jaki ten kawałek jest zacny.). −M.Kołaczyk
To już się robi nudne. James Ferraro znów trafia w dziesiątkę. Tym razem Święty Jakub od proto-vaporwave wypuszcza EP-kę, łączącą typowe dla niego monolityczne brzmienie z odrobiną chaotycznej nonszalancji, wprowadzającą tu i ówdzie lopatinowski zgiełk. Do syntetycznych, pseudomediewistycznych symfonii wkrada się industrialna kanciastość, zostawiająca rysy na bezdyskusyjnie zjawiskowych kompozycjach. Symulowana epickość kreuje groteskową karykaturę muzyki poważnej, demonstrującą światopogląd zgwałcony przez etos Web 2.0. Cybergotycka penetracja internetowego śmietnika bierze pod lupę tradycjonalizm, poszatkowany memowym postmodernizmem. Prowadzona przez autora narracyjna pulpa przemawia do odbiorcy jego własnym, karykaturalnym językiem, próbując przeniknąć przez barierę zbudowaną na fundamentach fenomenu social media. Four Pieces For Murai żąda wyłowienia realnych emocji z odmętów wirtualnej rzeczywistości. Tak właśnie brzmi dźwiękowe podsumowanie tych wszystkich godzin spędzonych na palcowaniu iPhone’a, zawsze zakończonych piekłem zapętlonego YouTube’a. Nie wiem, czy powinniśmy wyobrażać sobie szczęśliwego Syzyfa, ale wybór innej opcji nie wchodzi w rachubę już od kilku dobrych lat. –Ł.Krajnik
Na polskim rynku muzycznym aspirujących duecików spod znaku "alternatywnego", melancholijnego popu naszpikowanego elektroniką aż nadto. Jednak nie każdy z tych duetów składa się z takich osobowości jak Ffrancis. W jego skład wchodzą Misia Furtak (była wokalistka tres.b, laureatka Paszportu Polityki) i Piotr Kaliński (wszechobecny już producent, powszechnie znany jako Hatti Vatti). Renomowane nazwiska to jedno, ale co ważne, ich współpraca owocuje niezłym, niewymuszonym materiałem. Głos Misi w niskich rejestrach działa kojąco, a jeśli już wznosi się wyżej, robi w to w niedrażniący sposób. Produkcje Piotra Kalińskiego zawsze na propsie, szczególnie jak zanurza się w klimaty à la Stranger Things ("Lekarstwo"). W bardziej przebojowych momentach, jak "Something Meaningful", słychać echa Róisín Murphy, w tych mniej za to zalążki The Knife. Tylko czy Ffrancis jakoś wyróżnia się spośród dziesiątek popowych wannabees? Biorąc pod uwagę jak mało angażujący jest ten album, ewentualnie sprawdzi się jako chillpopowe tło, a niejednym umili wieczór. –A.Kiepuszewski
”Była symbolem seksu lat 80. Jak zmieniła się przez lata?" – ileż razy ten nudny lead pojawiał się na różnych portalach. Choć jak widać wciąż przyciąga czytelników, bo faktycznie w naszym kraju (i nie tylko w naszym), Samantha Fox była uznawana za prawdziwą SEKSBOMBĘ. Ale młodość szybko przemija i w tę niedzielę (15 kwietnia) autorka przeboju "Touch Me" skończy... Jeśli jesteście ciekawi, to sprawdźcie sami. Ale czemu służy cała ta pisanina? Otóż Samantha wypuściła niedawno nowy singiel, za produkcję którego odpowiedzialny jest mastermind rozwiązanego już projektu Sally Shapiro, a więc Johan Agebjörn. Trzeba przyznać, że Brytyjka to wokalistka diametralnie inna od skrytej w sobie, nieśmiałej Sally, ale liczyłem na co najmniej świetny numer. Niestety, w "Hot Boy" wyczuwam zaledwie poprawne opracowanie przebojowego italo-disco i poza słowem "fajne", nie jestem w stanie znaleźć innego wartościującego określenia. Ale za to w ramach ciekawostki ten nowy numer sprawdza się bardzo dobrze. –T.Skowyra
Intro Młodego Midasa kończy się follow-upem do kultowych wersów Rogala – da się sensowniej zacząć płytę z ulicznym rapem? Więc nawet jeśli zapowiadana płyta starszego kolegi nie dorówna Nielegalom, to w tym roku osiedlowe akcje będą godnie reprezentowane przez oficjalny debiut 21-latka. Spokojnie: Frosti – w odróżnieniu od typowego Kadłubka BKS lub Zdzicha PKR – posiada charakterystyczny głos i nie boi się korzystać ze swoich atutów: giętkiego flow, ucha do podkładów i naturalnej skłonności do melodii. A w porównaniu do zblazowanych typów, którzy swój artystyczny szczyt albo przeżyli kilka lat temu (Taco), albo osiągają codziennie, tyle że milcząc/śpiąc (-nafide), czuć tutaj autentyczną zajawkę z robienia muzyki. Niech Was nie zniechęcają niektóre linijki (chociaż "Mimo to z twojego powodu chujowy poziom miałaby rozmowa / Do której nie dojdzie – jak twoja młoda"...) i liczba tracków, bo ta płyta działa z opóźnieniem – jak płatek pod językiem. Chwaliłem już Frostiego, ale to zrobię po raz pierwszy: props, Prosto. Czekam na kolejne ruchy i kolejne świetne materiały. –P.Wycisło
Uroczych i przytulnych bedroom-popowych płyt nigdy nie za dużo! Frankie Cosmos to króciutkie, gitarowe piosenki, które są niemalże jak sceny wyjęte z nastoletnich indie dramatów: pełne niezręcznych interakcji damsko-męskich, niskiego samopoczucia i slackerskiej filozofii. Osiemnaście utworów w zaledwie trzydzieści trzy minuty to dość niebywały wyczyn, szczególnie jeśli większość z nich jest na równym poziomie artystyczno-wykonawczym. Krystaliczny wokal piosenkarki/autorki tekstów Grety Kline znakomicie idzie w parze z luźnym brzdąkaniem w gitarę (tylko w "Ur Up" przez imponujące aż trzydzieści pięć sekund akurat słychać plumkanie pianinka). Jej teksty, pełne niepokoju i zwątpienia, bez akompaniującej muzyki, czyta się jak impresjonistyczną poezję. Słowa przechwytują nastrój lub daną myśl, a następnie w mgnieniu oka znikają. W odróżnieniu do poprzednich płyt, Vessel jest spójniejszy i słychać większy wkład reszty zespołu (szczególnie uroczym momentem jest końcowa partia "Being Alive", w której wszyscy po kolei śpiewają niewinny, podnoszący na duchu tekst). Mimo pozornej rozwlekłości, album pozostawia przyjemny niedosyt. Nawet jeśli te progresje akordów słyszało się w przeszłości 100 razy. –A.Kiepuszewski
W czasach, w których wszystko jest z prefiksem "bubblegum", nawet Fire! w wydaniu nie-orkiestrowym zrobili się jacyś tacy miększy. Po pierwsze, są najkrótsi w swojej historii. Dalej: Werliin oraz Berthling dali Gustafssonowi swobodnie pooddychać. Niegdyś wiecznie przyklejony do ustnika spiritus movens skandynawskiego jazzu, dziś zamiast maksymalizować dyskomfort płynący wprost z czary głosowej saksofonu, to (relatywnie) spokojnie wymija współtowarzyszy wędrówki. Jest "mroczniej", bo kontrabas wygrywa temat, a niekończące się spirale wolnych improwizacji wypleniła atmosfera klubo-kawiarnianej rozróby. Bohreni z tego żadni, ale "rockują" jak za najlepszych czasów, kiedy towarzyszył im Jim O'Rourke. The Hands same składają się do oklasków. –W.Tyczka
Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
Oddajemy hołd tej nieuchwytnej, nadal nie do końca rozpoznanej dziedzinie kultury i rozrywki.