
Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
Wąchaliście kiedyś klej kilka lat z rzędu? Nie? Dziwne. A Weezera regularnie słuchaliście? To powinno wystarczyć za substytut. Wspólny dla obu efekt wpakowania kilkunastu punktów umiejętności w drzewko (anty)talentów mające swoje ukoronowanie w zdolności permanentnego cofania słuchacza w rozwoju robi swoje. Dopóki wiąże się to tylko z sentymentalnym powrotem do bycia nastoletnim przegrywem (Niebieski), można tylko zachwycać się każdą topiącą się od temperatury komórką nerwową, ale gdy ten krabi marsz z każdym kolejnym albumem sukcesywnie cofa wskazówkę o te kilka lat, to przy "Zombie Bastards" krzyżującym w sobie to, co najgorsze w Bruno Marsie z tym co najgorsze, czyli Twenty One Pilots, mój mózg w zdolnościach poznawczych tak na oko ląduje gdzieś w środku okresu prenatalnego. Czy wy czujecie zbliżającą się falę uderzeniową nuklearnej nawałnicy zbliżającej się do waszych firm i domostw. Z wyłączeniem świetnego "Hight As A Kite", którego najprawdopodobniej przy takim tempie nie zdążyli wywalić jako utwór za dobry, reszta kontynuuje wspaniałą passę otwieraczy. Czasami się zastanawiam, czemu od pięciu lat śledzę każdą kolejną ich płytę. Brakuje mi ekstremum w ułożonym życiu znużonego księgowego? Chyba uwielbiam cierpieć, krzycząc rozkoszne TAK! kiedy głośne chlaśnięcie Bitch! w pierwszym utworze rozrywa poczucie godności, pozostawiając trwałe bruzdy na skórze. A tak serio – melodie niekiedy spoko, ale przy okładce, quasi trapach i niektórych tekstach od chodzenia po pokoju z żenady zawstydzicie swoich znajomych na Endomondo. −M.Kołaczyk
"Who's with me?!" – Jack odważnie pyta w trzecim utworze. Odpowiedź wcale nie jest oczywista. Najnowszy album rzekomego gitarowego guru, który niby-nie-tak-dawno-ale-kurde-aż-15-lat-temu znowu wprowadził garażowy blues na salony, podzieli słuchaczy jak nigdy dotąd. Jedni docenią studyjne eksperymenty, chęć rozwoju i zacierania granic między-gatunkowych. Inni stwierdzą prześmiewczo, że jest to jedynie marny sposób na przykrycie deficytu dobrych, konkretnych piosenek. Prawda pewnie leży gdzieś pośrodku, ale czy kogokolwiek to w pełni usatysfakcjonuje? Wśród utworów mamy aż cztery smętne walczyki (w tym urzekający "Humoresque", reszta nudnawa). Dwa, nic niewnoszące, krótkie akustyczne przerywniki, okraszone wyjętymi z kontekstu monologami. Jeden niezręczny pseudo-rap w "Ice Station Zebra". Nawet jeśli reszta utworów jest całkiem znośna, to i tak często przeładowane są niepotrzebnymi dźwiękami i odgłosami. Boarding House Reach jest poniekąd peanem dla szeroko pojętej muzyki afro-amerykańskiej. W "Corporation" czuć klimat rodem z filmów blacksploitation, w "Hypermisophoniac" natomiast słychać wstawki ragtime'owo-bluesowe pianinka. Tylko czy te upierdliwe partie bongosów w niemalże każdym utworze są naprawdę aż tak potrzebne? –A.Kiepuszewski
Krótko po wydaniu świetnego Celestial Lineage Wilki rozpoczęły powolny proces zadomawiania się w coraz to bardziej ryzykownych (tutaj wjeżdża kwestia arbitralnego "dobrego smaku") gatunkach muzycznych. Flirt z analogową elektroniką sprzed kilku dekad (Celestite) odbijał się czkawką przez dobre trzy lata, a i "karczmiane" przygrywanie Jaskiera nie otworzyło tegorocznego Thrice Woven z należytym przytupem. Obawy, niestety nie rozwiane pierwszym pompatycznym gitarowym tremolo, narastały aż do patetycznego, choralnego momentu "Born from the Serpent's Eye". Brodaty folk, zaśpiew Anny von Hausswolff i wyeksploatowane riffy miały stać się domeną zrewolucjonizowanych Wolves in the Throne Room? Meh. Na szczęście z pomocą przybył Steve Von Till z Neurosis i nieco potrząsnął gośćmi, którzy trochę za bardzo zasiedzieli się we własnych progach. "The Old Ones Are With Us", mimo że czarne, deklamowane, ograne na przedpotopowym blacku, to wciąż łapie, a "Angrboda" od 1:33 gwarantuje kciuk w górę. I choć jest bardziej "tradycyjnie", wszystko brzmi jak interludium do prawdziwych Wilków, których poznaliśmy kilka lat wcześniej, to Thrice Woven z nowym gitarzystą słucha się bez wstydu. –W.Tyczka
Nie potrafię nie szanować decyzji artystycznych Chelsea Wolfe, nawet jeżeli przede wszystkim są wyrazem problemów, o których wspomina w wywiadach ("There’s a lot of stories about self-destruction and dealing with anxieties, and I haven’t always dealt with those in the healthiest ways"). Zamiast wcielać się w rolę mroczniejszej, gotyckiej PJ Harvey, odważnie podąża kierunkiem wyznaczonym na Abyss – sukcesywnie brutalizuje swoją muzykę. I o ile lubię Apokalypsis i Pain Is Beauty, to wydaje się, że dopiero na Hiss Spun artystka z Sacramento pokazuje pełnię możliwości. Paradoksalnie to bez wątpienia najbardziej przebojowa płyta Chelsea: pomimo chropawych faktur, wibrujących gitar i growlu ("Vex"), utwory ciągle rozrywane są potężnymi refrenami, a całość umiejętnie balansuje pomiędzy ciszą i hałasem. Czasami męcząca monotonia poprzednich płyt ustąpiła miejsca gatunkowej różnorodności, w której atmospheric sludge-pop ("16 Psyche") sąsiaduje z post-metalowym r'n'b ("Culling") i ładnym twinpeaks-core'em z pierdolnięciem (zwrotki "Twin Fawn" mogłaby zaśpiewać Julee Cruise). Warto sprawdzić. –P.Wycisło
Gdy słucham "Alone", to automatycznie przypominam sobie i tęsknię za wszystkimi piosenkami Jessie, które kojarzą mi się z jej debiutem lub zaistnieniem. "Running", "Sweet Talk", "110%", "Imagine It Was Us" czy nawet największy hit "Wildest Moments", którego mam już dość – każda z tych piosenek broniła się jakimś hookiem, refrenem, melodią albo groove'em, co w połączeniu z głosem Jessie dawało bardzo miły rezultat. Niestety wygląda na to, że każdy kolejny krążek Ware będzie coraz bardziej rozwlekły, luz zostanie zamieniony na patos, a błyskotliwość ustąpi miejsca nudzie. Wracając do "Alone" – trzecia z kolei zapowiedź Glasshouse (premiera 20 października) to przewidywalna ballada w duchu tych od Adele, więc właściwie nie za bardzo jest tu co komentować. Gdyby nie wokal Jessie (gospelowy hook przy słowie "home" na propsie), nie potrafiłbym w żaden sposób wybronić tego numeru. Tyle. I tak, pełen obaw, czekam na kolejny longplay Angielki – może jednak stanie się coś, co mnie zaskoczy? Bardzo bym tego chciał. –T.Skowyra
Już po szczodrze wypuszczanych przed premierą płyty singlach można było wnioskować, że do żadnej rewolucji w muzyce War On Drugs nie dojdzie. I bardzo dobrze: produkcyjny perfekcjonizm Adama Granduciela nie zawodzi, a A Deeper Understanding to logiczny, wygrubaszony następca dzieła z 2014 roku. Czyli nadal najważniejszymi punktami odniesienia są pieśni Springsteena i "Boys Of Summer", a ja wciąż mogę przybijać piątkę za odważną rewitalizację niemodnej (te solówki!) estetyki. To nie jest krążek wybitnych hooków – w porównaniu do Lost In The Dream wydaje się mniej przebojowy, pozbawiony wyrazistości. Tylko co z tego, skoro to album świetnych momentów, subtelnych detali i ciekawych dopisków na gatunkowym marginesie: basu w "Clean Living", widmowego solo na gitarze w "Knocked Down", Dylanowskiego closera. Heartland rock, który naprawdę chwyta za serce? W tym roku w pojedynku z Kozelkiem 1:0 dla "beer commercial lead-guitar shit". –P.Wycisło
Pionier chillwave'u powraca w idealnym momencie, ponieważ wakacyjne rozleniwienie zdecydowanie sprzyja rozmarzonemu songwritingowi autora Within And Without. Najnowsza pozycja w dorobku Ernesta Greena uwodzi introwertycznym urokiem, dekonstruującym maksymalistyczną estetykę typowych, letnich hitów. Te piosenki lepiej smakują podczas samotnych spacerów po plaży, niż w trakcie hucznych imprez z "amerykańskim", czerwonym kubeczkiem w dłoni. Kompozycyjne mini-perełlki nie zabiegają o naszą atencję, a raczej funkcjonują gdzieś na uboczu, zajmując się swoimi sprawami. Wystarczy poświęcić im pół godziny cennego czasu, a zaczną błyszczeć. –Ł.Krajnik
Wavves najbardziej polubiłem (pewnie nie tylko ja) za beztroski, napakowany hookami King Of The Beach, który kapitalnie nadawał się do roli umilania wakacji. Kolejne wydawnictwa Nathana Williamsa i SPÓŁKI nie wykrzesały z siebie już tyle dobra i właściwie nie wniosły niczego nowego do dorobku bandu. Goście cały czas garściami czerpią z power popowego CZADU i punkowego naparzania po linii Ramones, przez co ich numery są do siebie mocno zbliżone i czasem trochę się ze sobą "zlewają". I to słychać na najnowszym You're Welcome, który po raz kolejny atakuje tą samą dawką gitarowego wycisku prężącego się na rozgrzanej plaży. Choć to akuat jest fajne, ale niekiedy podbicia, melodie czy chórki sprawiają wrażenie wymuszonych i sztywnych, a grajkom zwyczajnie brakuje luzu. Zabierając się za słuchanie miałem tego świadomość, więc mimo wszystko ostateczne wrażenie jest pozytywne, bo przecież nie każda płyta musi być wizjonerska i odkrywcza − czasem wystarczy kilka riffów i nośny refren. −T.Skowyra
Po wybuchu chillwave'owej gorączki, Ernest Green był jednym z najlepiej zapowiadających się zawodników. Ale po serii kilku świetnych singli i EP-kach moce jakby wyparowały z ciała i umysłu producenta. Dziś Washed Out to już nieco zapomniana historia, dlatego tym bardziej zaskakuje mnie "Get Lost", pokazujące nową muzyczną ścieżkę Greena. Skąd wziął się pomysł na mknący z groove'em, taneczny kawałek przyozdobiony stukającymi klawiszami w klimacie lat 70.? Nie będę zgadywać, ale ten nowy numer brzmi podejrzanie podobnie do najbardziej dance'owych fragmentów Underneath The Pine Chaza, który przecież jest dobrym ziomkiem Ernesta. Przypadek? Bardzo bym chciał, ale nie sądzę. W każdym razie, chętnie posłuchałbym nowego longplaya Washed Out w takiej stylistyce. Może już za jakiś czas mi się to uda. T.Skowyra
Edit: zdaje się, że jeszcze w tym miesiącu − 30. czerwca ukaże się trzeci LP Washed Out, Mister Mellow.
Meksykańska mieszanka PREP i Chaza Bundicka wjeżdża z kolejną dawką podbitego funkiem soft-rocka, tym razem w mniejszym stopniu zaraźliwą niż w "Changes", ale być może jeszcze bardziej wysmakowaną. Pod lazurową taflą napędzanych klawiszami akordów mienią się zamglone twarze Fagena, Rundgrena, po trochu Rodgersa i Harrisona, a liczne instrumentalne wtrącenia delikatnie bez choćby cienia nerwowości rozburzają jej powierzchnie. Czy tak właśnie brzmi lo-fi pop skierowany do Marka Niedźwieckiego? Sam nie wiem, ale ja tam nie pogardzę. −W.Chełmecki
Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
Oddajemy hołd tej nieuchwytnej, nadal nie do końca rozpoznanej dziedzinie kultury i rozrywki.