
Oddajemy hołd tej nieuchwytnej, nadal nie do końca rozpoznanej dziedzinie kultury i rozrywki.
Już gdzieś niedawno pisałem państwu, że na swój sposób fascynujące zjawisko vaporwave'u postrzegam też jako lekką ściemę – każdy bez absolutnie żadnego wysiłku może być "kompozytorem" vaporwave'u, bo wystarczy tylko "trochę zwolnić, trochę przyspieszyć" i voilà! Stąd właśnie mamy miliardy efemeryd, które dłużej zastanawiają się nad nazwaniem poszczególnego tracka niż nad jego muzycznym kształtem. ALE spójrzmy też na tych, którzy działają dla dobra vaporu – tu wskazałbym chociażby na Denysa Parkera, który już od ładnych paru lat (od ponad dekady!) dba o renomę projektu 18 Carat Affair. Można go doceniać za trzymanie się własnej stylówki (spójrzmy chociażby na estetykę czającą się na okładkach), konsekwencję w działaniu, ale można za sam towar, którego dostarcza: Spent Passions 2 to wiarygodna vaporwave'owa odyseja spotykająca na swojej drodze new-age ambient ("Microinequities"), klasik vapor-pop ("Pretending That It's Not" albo "More Wishes"), Dam-Funka w lo-fi'owym płaszczu ("Love You Live Before" albo "Fata Morgana"), czarujący light-IDM ("Corporate Warrior"), sporo Arielowej fantasmagorii ("Dear Katherine Clair") i masę wycezylowanych narracyjnych vapor-szwów wykradzionych zapewne z przepastnego katalogu popu lat osiemdziesiątych. I przynajmniej w tym momencie nie czuję się oszukany, tylko zwyczajnie cieszę się odsłuchem. Taki vaporwave to ja rozumiem. –T.Skowyra
Ładny ten nowy album Lorely Rodriguez, ale mam wobec niego zastrzeżenia. Pierwsze, co rzuca się w uszy to jeszcze wyraźniejszy skręt w stronę radiowego, bardzo bezpiecznego formatu (weźmy "Just The Same" czy na przykład "Timberlands") względem debiutu. Dzięki temu muzyka Empress Of może zainteresować szersze grono odbiorców, ale równocześnie traci sporo charakteru. Jasne, nie słychać na Us przesadnego podlizywania się przeciętnemu mainstreamowemu słuchaczowi, bo mimo wszystko kawałki bronią się same. Lubię zwłaszcza skromnie opracowane, klawiszowe r&b "Trust Me Baby", uroczo zaśpiewane, kruche "Love For Me", najbardziej żwawe w zestawie, wręcz dance-popowe "I've Got Love" czy zamykający album, dryfujący w niebiosach ambient-pop "Again". Nie ma tu jednak (przynajmniej według mnie) piosenek o sile rażenia "Standard" z poprzedniego LP, ale w ogólnym rozrachunku Us to solidny popowy zestaw, który może nie rozsadza systemu, ale jednak cieszy. –T.Skowyra
Nigdy nie byłem wielkim fanem Elbrechta. Pięć pierwszych sekund zmieniło wszystko. Płyta, która może zmienić człowieka? Happiness, jak na swoją długość, jest tak świetnym materiałem, że może coś takiego bezproblemowo dokonać. Jangle, indie, psychodela, dream pop, elektroniczna awangarda i eksperyment. Przejażdżka na wielkim rollercoasterze nieskończonej wyobraźni Elbrechta, pełna eklektycznych zwrotów, łamanych struktur i piosenek wyłamujących się ze sztywnych konwenansów ("Beholde The Eye"). Jorge wydając tak prędko kolejny krążek jakimś cudem zrównał się z już i tak wysoko postawioną poprzeczką ustanowioną tegorocznym LP, dając nam namiastkę nadpobudliwego Acid Westernu odlanego w nieco bardziej melodycznych i miejscami "radośniejszych" od Here Lies barwach w najlepszym możliwym stylu. I niby ostatnie minuty "Trance", wstęp "Innocuous", refrenik "Down In Flames", są urokliwe, ale i tak nie są w stanie zmyć zapachu rozkładających się zwłok kolejnej leżącej na parkiecie depresji Elbrechta ("Cementerio General"). Taki dziki radykalizm w stosowaniu kontrastu i elementu zaskoczenia ostatnio było mi dane słyszeć na wejściu Rogala u Sariusa. Ale okładka o tym wszystkim powie wam chyba lepiej. Mniejsza z tym. Zamykam temat i klikam, już nie wiem, który replay z kolei. Dzięki Pan Jorge, jest Pan bohaterem. –M.Kołaczyk
Vu Du Dôme to pop krańcowy. Peryferia wszystkiego, co podpada po MOR-owską łatkę: piosenka francuska liczona na tony, easy listening i dużo inteligenckiego soft- czegoś. Wszystko przetworzone i suplementowane dźwiękami muzyki konkretnej. Industrialny, odrzucający deseń takiego wydania trójkolorowej chanson prowokuje pytanie o sens komponowania poczwarnych kancon. Bo na dobrą sprawę nikt specjalnej wycieczki do domu strachów nie zamawiał, a deformowanie i rozczłonkowywanie Paryża to zwyrodnialstwo w czystej postaci. Nieporównywalne z patologią Sagawy, ale wciąż bezczelne i butne. Jednak w tym szaleństwie jest jakaś metoda, a jeżeli zupełnie niezauważalna, to przynajmniej znakomicie grająca na sentymentach. W linii prostej korespondująca z awangardowym sound poetry drugiej połowy ubiegłego wieku, ale w wersji modern. Z instagramowym filtrem 1977. RIYL: Luc Ferrari, Catherine Sauvage, listy roczne Tiny Mix Tapes. –W.Tyczka
Rok jeszcze nie dobił to połowy, a ja już przeczuwam, że 2018 zapamiętam głównie za te parę ambientów, które stale i na ripicie umilają mi wieczory oraz noce. Do puli świetnych tegorocznych wydawnictw z tej stylistyki, swoje parę groszy dorzucił również E Ruscha V. W ostatnich latach ambient flirtujący z muzyką afterów Cafe Del Sol i szeroko pojętą balearycznością, przeżywa swój mały revival. Who Are You jest moim zdaniem jednym z najlepszych albumów tego specyficznego sub-genre. Już od pierwszych dźwięków okraszonego klawiszowym italo-motywem "The Hostess", wiedziałem, że reprezentant Kalifornii nie będzie zamulał atmosfery nieszkodliwą, naiwną egzotyką, a wręcz przeciwnie – jego kompozytorskie ambicje sięgają bowiem daleko poza stereotypową muzykę tła. Rozproszone, swobodne konstrukcje Who Are You utrzymują się w ryzach dzięki flirtowi z ambient-popem, new age'em spod znaku Hiroshiego Yoshimury i Gigiego Masina ("All Of A Sudden"), post-exoticą Marka Barotta, klawiszową oszczędnością Suzanne Kraft, jak i wariacjami na temat house'u ("Endless Sunday"). Zresztą, co tam będę gadał. Przetestujcie ten album w jakiś ciepły, letni wieczór z kieliszkiem dobrze schłodzonego prosecco, a nie pożałujecie. –J.Bugdol
Na nowy album Errorsmith musieliśmy czekać aż 13 lat. I choć jego pierwsza prezentacja miała miejsce na zeszłorocznym Unsoundzie, to dopiero teraz został wydany nakładem berlińskiej wytwórni PAN. Powodem tak długiego oczekiwania była chęć ciągłego ulepszenia muzycznej materii, a to w przypadku Wieganda, twórcy reaktorowego synthu RAZOR (mówi Wam coś addytywna synteza dźwięku?), przy pomocy którego powstały niemal wszystkie brzmienia (łącznie z bębnami, co niekoniecznie wydawać by się mogło tak oczywistym rozwiązaniem), jakie jest nam dane usłyszeć na jego nowym wydawnictwie oznacza ni mniej, ni więcej, szlifowanie diamentu. I rzeczywiście Superlative Fatigue jest świetnie wyprodukowany. Nie jest to jakby żadna niespodzianka, bo Niemiec znany jest ze swojej matematycznej precyzji komponowania i przywiązania wagi do najmniejszych detali. Na Superlative Fatigue możemy ponadto usłyszeć zabawy vocoderem, częste zmiany tempa, liczne modulacje i dancehallowe patterny. Mój faworyt to "I'm Interesting, Cheerful & Sociable", ale i reszta tracklisty kryje w sobie wiele przemyślanych, interesujących muzycznie pomysłów. –K.Łaciak
Eminem, powszechnie znany z szalonych rymów, ekscentrycznego rapowego alter ego i, swego czasu, bezkonkurencyjnego flow, niestety staje się coraz mniej znaczącą postacią w świecie hip hopu. Każdy kolejny singiel, od czasu jego ostatniego albumu, był totalnym snooze-festem, a najnowszy, "Walk On Water", rzekomo promujący zakończenie trylogii Rated R (Relapse, Recovery, i teraz... Revival?) jest jedynie gwoździem do trumny. Zamiast bitu, dostajemy ponurą partię pianina i mdłe smyczki w tle, a zamiast rapu, coś w rodzaju rymowanego monologu, który bardziej przypomina poczynania Macklemore'a niż Marshalla. Sękaty i nierówny flow jedynie irytuje, stanowiąc przeciwieństwo do wygładzonej i dopieszczonej partii wokalnej Beyoncé. Nie ma nic złego w zerwaniu ze swoim dawnym stylem, ale wypadałoby zaoferować coś równie atrakcyjnego w zamian. Kawałek ma ewidentnie charakter terapeutyczny i jest być może po prostu pretekstem dla powstania czegoś lepszego. A czy tak się stanie, powinniśmy się już niebawem przekonać. –A.Kiepuszewski
Earth Trax to oczywiście jeden z projektów Bartosza Kruczyńskiego, którego pewnie najlepiej kojarzycie jako Phantoma oraz jako połowę nieistniejącego już duetu Ptaki. W zeszły piątek pojawiła się kolejna dwunastka producenta i mogę tylko powiedzieć, że I Gave You Everything to granie na światowym poziomie, z którego możemy być dumni. Już pierwszy z brzegu "Deprive Me Of Air" budzi słuszne skojarzenia z zamglonym deep-housem kolegi Leona Vynehalla. Całość EP-ki jest utrzymana w tak pochmurnej, dance'owej atmosferze, choć każdy indeks to nieco inna, dancefloorowa kraina. "Café Luna" skupia się na delikatnym dryfowaniu szklistych, synthowych wzorów osadzonych na ambientalnym tle, w tytułowym deep-house ze staroszkolnym feelingiem (vocal-sample i bas!) wsiąka się bez żadnych problemów, a końcowy "Exit" przynosi ze sobą dobre wspomnienia z Detroit techno. Cztery strzały i cztery trafienia. I jak zawsze wielka szkoda, że krajowe media tak mało uwagi poświęcają Bartoszowi, którego pojawienie się jest jedną z najlepszych rzeczy, jakie przytrafiły się polskiej muzyce w tej dekadzie. Dowody znajdziecie łatwo, a jeśli nie chce się wam szukać, to zerknijcie poniżej. –T.Skowyra
Empress Of nie przerywa znakomitej piosenkowej passy i wraca z melodyjnym, słonecznym komunikatem dla hejterów, by "jak burrito się zawijali". Współautorką "Go To Hell" jest Caroline Polachek, skąd pewnie tyle tu miejsca dla przydymionego funku, ale duchowo – w charakterystycznej, człapiącej frazie – objawia się też Dev Hynes, którego Rodriguez wsparła przy okazji "Best To You". I co tu dużo mówić, wszystko mi się w tym kawałku podoba: muśnięcia lśniących synthów, chórki, subtelne przejście do mostka, śliczny refren, no i sama Lorely – jej swada, charyzma, flow. W zeszłym roku katowałem "Woman Is A Word", coś mi się zdaje, że i w tym czeka mnie podobna przygoda. –W.Chełmecki
Daleko mi jeszcze do zajechania Dry Your Eyes (EP), tej anielskiej emanacji 2017 roku, tymczasem para podzieliła się zupełnie nowym utworem, zwiastującym Equal Trouble – ich zapowiedziany, debiutancki longplay. I póki co nie ma zaskoczenia: poprzez cierpliwie budowane zwrotki i rwany, budzący przećpane skojarzenia z "Little Red Corvette" refren, "Absent Lover" odsyła w objęcia ospałych, balladowych niedopowiedzeń, tyleż szykownych, co wykreowanych z uderzającym luzem. Więcej tu miejsca dla ostrożnie dozowanego funku, jest też bardziej lo-fi, ale ogólne wrażenie przypomina pierwsze spotkanie z "Sydney, The List Go On", kawałkiem, który zainicjował naszą niezwykle owocną znajomość z Exit Someone – i na tym urwę, bo dziś to już wystarczająca rekomendacja. –W.Chełmecki
Oddajemy hołd tej nieuchwytnej, nadal nie do końca rozpoznanej dziedzinie kultury i rozrywki.