
Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
Simon Reynolds napisał niegdyś o Untrue Buriala, że otwiera słuchaczy na trudne emocje. Międzystrefę afektów, ziemię niczyją dzielącą krainy w kolorach o delikatnym nasyceniu. Jednak, o dziwo, świat nie kończy się na Burialu, a ja przychodzę z albumem Contact – prawdopodobnie najlepszym, najbardziej nakłuwającym wydawnictwem Zaumne. Nie sposób uciec od poetyzacji, bo każdy umieszczony tu utwór wyciąga na wierzch i nazywa uczucia, które skostniały gdzieś w środku nienazwane, niedefiniowalne. Choć nie lubię porównywać artystów, transowy "Last Quarter" przywodzi mi na myśl Stotta, balansującego na granicy szarugi ze zmrokiem, oddychającego dniem w negatywie. Gdy robi się sennie, oczy nikną pod zasłoną rzęs, kreślą powidokami wschodzącego słońca pulsację "Black Tourmaline" – najjaśniejszego punktu w tym zestawie między-uczuć. Muzyka Zaumne jest daleka od żwawości, ale właśnie ta pozycja płynie najspokojniej, i choć dotyka dogłębnie, robi to muśnięciem, posyła ukradkowe, osjaniczne spojrzenia. Nie sposób uchwycić tego tekstem, bo to niewyrażalne przebłyski, ale są tam, tak jak Contact w mojej tegorocznej top trójce. –N.Jałmużna
Tam, gdzie, na podobnie ciężkich do recenzowania albumach, Sufjan stawiał kiedyś na zmianę na obrazową, retrospektywną podróż i swoje wersję "Listu do M.", raz po raz wpuszczając jednak do całego przedsięwzięcia promienie słońca za sprawą swojego akustyka, a Phil Elverum uprawiał na naszych uszach eskhibicjonistyczną, bolesną terapię, uderzającą pustką, która wypełniła jego codzienność, tam wreszcie bohater tego tekstu serwuje, przynajmniej w moim odczuciu, rzecz najmniej zajmującą słuchacza "psychicznie, fizycznie i muzycznie", z teatralnym zacięciem ubierając swoją stratę w ciężkostrawną poezję, symbole i alegorie na tle ambientowych, syntezatorowych plam i klawiszowych, balladowych banałów. Cave rezygnuje tu czasem ze śpiewu na rzecz melorecytacji, dwa utwory ciągną się w jednym z wyżej opisanych sposobów niemal przez piętnaście minut, właściwie nie może być gorzej, a recenzentom przyznającym punkty za sam zwrot niegdysiejszego gitarowego szamana w stronę "elektroniki" (lol) pragnę przypomnieć trzyletnią już Skeleton Tree tegoż, czy nawet ze dwa, trzy fragmenty naprawdę udanego Push The Sky Away z roku 2013. –S.Kuczok
Słuchając nowego Lustwerka, zwodzony "bezwysiłkowością" jego tracków, zbyt późno uświadomiłem sobie, że chyba dopiero tutaj udało się zrealizować zamysł Drake'a, by stworzyć album-playlistę, łącząc doświadczenie immanentnej dla KULTURY STREAMINGU, głuchej, obojętnej izolacji z nowym odliczaniem mijających sekund podczas jazdy windą muzaku.
Wpisując to wszystko w jeszcze inny kontekst: jestem świadomy tego, że analityczne podejście Blunta i Ferraro funkcjonuje często jako narzędzie do intelektualnego samozadowolenia (zarzut Otta przeciwko OPN), ale ja unikałbym tego typu krytyki. Information to barwy teraźniejszości spoza Doliny Krzemowej i grzebania w archiwach, Information to "Muzyka Pop". Najbardziej doświadczam jej, oglądając ludzi zaczepianych w programie ESKI, "Co się słucha": konfuzja, obojętność, brak wyraźnej przyjemności, zawsze wywoływały u mnie smutne wrażenie nieudanej – przepraszam za słownictwo – dystopii. Co śmieszne, wyczuwam na tym albumie wspólny wajb z Yaeji i Channel Tres, i o ile co do tej pierwszej nie mam wielkich zastrzeżeń, to u Channela irytuje mnie to, że CHCE być muzyką pop, a Lustwerk nią po prostu JEST. To dobry znak. –J.Bugdol
Justin Vernon konsekwentnie zagłaskiwany przez krytyków uwierzył w końcu, że żadne inne struny, oprócz tych własnych, głosowych, właściwie nie są mu potrzebne. Posłuchajcie symptomatycznego dla najnowszego wydawnictwa amerykanina "Marion". To kompozycja podporządkowuje się i podąża tu za wokalem – najważniejszym instrumentem w nowej układance Vernona – a nie na odwrót. Muzyk, eksploatując i coraz mocniej skupiając się na własnym głosie, po macoszemu potraktował całą resztę tych utworów. Co gorsza, w kilku miejscach poszedł na łatwiznę i zaczął się powtarzać. Przykładowo – "Hollyfields" dość wyraźnie czerpie z "Hinnom, TX", a "Faith" długimi fragmentami imituje "Holocene". Jestem entuzjastą małej, Vernonowej rewolucji zapoczątkowanej na 22, A Million, a skoro znajduje ona tu swoją kontynuację, nie mam zamiaru zupełnie się na ten projekt obrażać. Życzyłbym sobie tylko, żeby następnym razem brodacz przyłożył większą wagę do songwritingu, bo przecież udowadniał już nie raz, że potrafi pisać piosenki. –S.Kuczok
Kiedyś przymierzałam się do konkursu na projekt audiosfery wieżowców przyszłości. W głowie słyszałam jedynie pisk ciszy, więc rzuciłam to w kąt, nie miałam pojęcia, do dziś nie mam na sto procent. Lecz na siedemdziesiąt pięć widzę siebie jak stukam w klawiaturę z Topdown Dialectic płynącym z głośnika ukrytego w gąszczu liści (roślinki są ważne, zieleń tak bardzo uspokaja, głaszcze oczy). Jednak powiedzieć, że Vol. 2 to muzyka nieinwazyjna to jak stwierdzić, że Hope Sandoval śpiewa tylko przyzwoicie, bowiem ten krążek da się słyszeć, ale innym kanałem percepcji. Powierzchnią skóry, opuszkami palców, przymknięciem powiek, rozchyleniem warg. Mimo nagromadzenia dźwięków, jest subtelnie, zwiewnie, a każdy utwór, lekki jak piórko, tworzy obłoczek rozkoszy. Brzęczy, buczy, faluje, nurkuje w głębiny powietrza. Tło, którego się nie zapomina, szczególnie przy podsumowaniu roku. –N.Jałmużna
Anthony Gonzalez zdaje się ostatnio powoli, ale konsekwentnie wracać na dobrą ścieżkę. Po ultrapatetycznym Hurry Up, We're Dreaming, karykaturalnym Junk i serii soundtracków, Francuz chyba postanowił trochę wyluzować, i dobrze, bo na tegorocznym albumie przynosi to kilka muzycznych korzyści. "Colonies" i "Mirage" to najprzyjemniejsze rzeczy w katalogu projektu od bardzo dawna. Oba zadłużone w ambientowym kanonie, z czego pierwszy penetruje rejony leniwej medytacji Eno, a drugi w krótszej formie mieści bardziej konkretne, filmowe, "zorkiestrowane" plamy. Wyróżnia się jeszcze opener, brzmiący z początku, przez powtarzany gitarowy schemat, jakby Metheny grał Reicha, a rozwijający się w kompozycję quasisoundtrackową, ewokującą efekty współpracy Morricone z Sergio Leone. Szkoda, że całość trwa prawie godzinę i highlighty gubią się gdzieś w gąszczu całej reszty dość monotonnych jamów, ale jeśli M83 pójdzie w kierunku wyznaczonym przez wspomniane ambienty, to kciuk przy następnej okazji będzie musiał w końcu powędrować wyżej. –S.Kuczok
Szwedzkie Studio Barnhus (prowadzone przez m.in. Kornéla Kovácsa) to bez wątpienia jeden z moich ulubionych labelów kończącego się roku. To właśnie tutaj swoje nowe tracki wydaje Gabriella Borbély ("Kornel w spódnicy") – szwedzka producentka zmysłowej, wykalkulowanej, grywalnej, a równocześnie zimnej, spontanicznej i eksperymentalnej tanecznej muzyki. Jednym z moich "klubowych" highlightów roku jest na pewno "The Hours" z EP-ki Supervillain, więc całkiem mocno czekałem na cały LP Bella Boo. Od dwóch dni umilam sobie życie fragmentami tego, co zmajstrowała Gabriella i zalecam państwu to samo, a na zachętę zarekomenduję moich faworytów z Once Upon A Passion: niespiesznie rozwijającą się, utkaną ze smakowitych detali siateczkę minimal-techno (otwieracz), mój ulubiony "She's Back" (charakterystyczne lepkie klawisze, wysoki synth-bas i ścinki wokali porozrzucane po całej długości – to wszystko razem brzmi jak przyspieszone Midtown 120 Blues; podobne odczucia mam również przy "Way Chill"), smutny, (electro)popowy przytulaniec "Your Girlfriend" (pamiętając, że jesteśmy w skandynawskich rejonach: tak powinna dziś brzmieć Annie) i wreszcie "Stars" brzmiący nieco jak Kraftwerk (może Ralf Und Florian?) w remikserskich objęciach pana Leona V (choć nie ekscytujcie się zbytnio, bo mocno naciągam sprawę). Więc może debiut nie do końca spełniony (bo zdarzają się lekkie zastoje), ale obiecujący. Pewnie jeszcze sporo można odkryć słuchając, a początek listopada mocno temu sprzyja. –T.Skowyra
Można się nieźle zdziwić wracając dziś do sufjanowo-newsomowego debiutu Two Seas, który różni się od Losing, Linda niemal w każdym aspekcie. Oczywiście bardziej eksperymentalny, ambient-popowy Secretly Susan leży już stosunkowo blisko obecnym poszukiwaniom Sui Zhen, więc łatwo dostrzec stopniową i konsekwentną ewolucję twórczości Becky. Z każdym kolejnym dłogograjem dzieje się jeszcze więcej, stylistyczna paleta poszerza się o nowe tropy, a Sui zachowuje przy tym swoje własne ja. I tak "Another Life" rozpoczynający całość wyraźnie zahacza o japoński ambientowy pop z lat 80. (i jak się domyślacie – tu mnie ma), "Natural Progression" kojarzy mi się z nagrywkami, chociażby Jam City, "I Could Be There" biegnie w stronę wyrafinownej bossa novy Isabelli Powagi, co prawda aż się prosi, żeby nieco skomplikować przebieg "Mountain Song", ale również akceptuję ten jazzujący pop. Nawet ten bezpardonowy retro-pop "Perfect Place" (patrz również lekko orientalny instrumentalny closer) całkiem się broni w moich uszach (polecam zwłaszcza basowo-funkową egzotykę w drugiej części). I taki jest ten album: sporo tu sennej atmosfery, niedzisiajszych synthów i charakterystycznego wokalu samej Becky. Geniuszu nie stwierdziłem, ale powinno się wam spodobać. –T.Skowyra
Ważny ośrodek polskiego rapu, liczne grono wiernych fanów, może nawet nowa jakość w hip-hopie znad Wisły i Odry. Co najmniej dwa bardzo dobre materiały. I chociaż dla wielu osób jest artystycznym (i nie tylko) trupem, nie można mówić o zawodzie – świetnie odnajduje się na trudnym bicie Auera i rzuca najlepszym wersem ("Moi ziomale się topią / Najszybciej ci wjebani w opio"). Tylko po co zapraszałeś Sokoła ("Hajs to flota"), Otsochodzi ("Sztuka to świnia"), Mesa ("Wóda to gouda"), Jana-rapowanie ("Gówno to kaka"), Kękę ("Stary to tata"), Taco Hemingwaya ("Żarcie to szama"), Piernikowskiego ("Zesrałem się / Jeszcze raz / Do chuja") i Pezeta, który zamienił szlugi na różowe włosy i Puszkina na Hugo-Badera ("Wszystkie twoje najlepsze wersy to cuty ze starych płyt")? Oki, reszta do chrzanu. Niby więcej się dzieje, ale to tylko Auer populistycznie miota się pomiędzy muzyczno-poważnymi podkładami i 2-stepem/house'em. Coraz nudniej na mieście Warszawa, ponieważ ukryty krzyk to Wrocław; w tym mieście ćpasz, gdy się cieszysz, i ćpasz, gdy jesteś smutny. Więc dlaczego tylko jedna zwrotka na twojej płycie, Osa, co? Włączcie klasyczne 123 i poważne poznaj ose, bo dobrze wiecie, że Muzyka Współczesna mogłaby być co najwyżej skipem. –P. Wycisło
Pierwsza połowa sofomora młodej, utalentowanej Kanadyjki nie zapowiada tego, co ma nadejść. "Cotton Candy" z towarzystwa wyważonego, earwormowego indie-popu, który fragmentami odsyła do luźniejszej Sky Ferreiry, wyróżnia dość śmiała próba oddania wajbu tego mechanicznego hymnu Kylie, w którym nie mogła wyrzucić mnie z głowy, ale to druga część albumu, kryjąca dwie gitarowe perły, na dobre kradnie moje serce. W "Once In A While" Rosemary stąpa po radosnej linii wczesnego Phoenix trafiając w sam środek tarczy ekscytującym refrenem, a najlepszy tutaj "Feel Better" skocznym wiosłowankiem stawia przed uszami wspomnienia 90sowych mistrzów tego typu kluczenia. Do głowy w pierwszej kolejności przychodzą mi Yo La Tengo czy Wedding Present, ale z tego co pamiętam, żaden z tych składów nie miał dziewczyny nakładającej na gitki wokalny balsam sponsorowany przez Ninę Persson. W roku, w którym dominacja rapsów zdążyła wyjebać już wszystkie skale, dobre indie poukrywało się w dość nieoczywistych miejscach, fajnie! –S.Kuczok
Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
Oddajemy hołd tej nieuchwytnej, nadal nie do końca rozpoznanej dziedzinie kultury i rozrywki.