
Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
Kiedyś przymierzałam się do konkursu na projekt audiosfery wieżowców przyszłości. W głowie słyszałam jedynie pisk ciszy, więc rzuciłam to w kąt, nie miałam pojęcia, do dziś nie mam na sto procent. Lecz na siedemdziesiąt pięć widzę siebie jak stukam w klawiaturę z Topdown Dialectic płynącym z głośnika ukrytego w gąszczu liści (roślinki są ważne, zieleń tak bardzo uspokaja, głaszcze oczy). Jednak powiedzieć, że Vol. 2 to muzyka nieinwazyjna to jak stwierdzić, że Hope Sandoval śpiewa tylko przyzwoicie, bowiem ten krążek da się słyszeć, ale innym kanałem percepcji. Powierzchnią skóry, opuszkami palców, przymknięciem powiek, rozchyleniem warg. Mimo nagromadzenia dźwięków, jest subtelnie, zwiewnie, a każdy utwór, lekki jak piórko, tworzy obłoczek rozkoszy. Brzęczy, buczy, faluje, nurkuje w głębiny powietrza. Tło, którego się nie zapomina, szczególnie przy podsumowaniu roku. –N.Jałmużna
"Ukłony, łączy nas Pitchfork". Pochwały z tej strony mogłyby obudzić każdego (zwłaszcza polskiego) trupa, ale niestety nasz główny Trup Eksportowy cuchnie nieodwołalną stęchlizną, bez szans na zmartwychwstanie. Wszelkie próby Trupy Trupa, by grać poważny, eksperymentalny post hardcore (bas w "Glory" przemilczę), już na starcie, w samym rdzeniu tego konceptu, spełzają na niczym. Czym jest to nic? To nic, to nic innego, jak (słaba) kakofonia i nieporadny noise, który rujnuje i tak już mało wyraziste, karykaturalne tracki (jak można się nabrać na takie rzeczy, jak "Mangle"?). Owszem, zdarzają się tu mrugnięcia w inne strony, na przykład w kierunku przeterminowanej elektroniki ("Of The Sun"), wtórnej psychodelii ("Longing"), czy amatorskiego shoegaze'u (uroczy "Remainder" przypomina mi słabych, czeskich lub estońskich imitatorów tego gatunku), ale w tym właśnie cały problem, "tu jest trup pogrzebany".
Chłopaki z Trupy Trupa mrugają: mrugają "tu i tam", "do zagranicznego odbiorcy", do literatury, do jakiejś wyrywkowej, słabej znajomości "sceny", i nic nie widzą, bo mrugają za często, za nerwowo, nieporadnie, bez wdzięku i umiejętności, a z Zachodu nadciąga burza piaskowa. "Każdy to ekspert, liczy się eksperyment", ale "trochę luzu, Panowie". Nikt was nie śledzi (wieem, taki żarcik, wybaczcie). Może trzeba być poetą, żeby łykać tak antymuzyczną muzykę? Lubię no wave, ale Of The Sun zanudziłoby na śmierć samego Glenna Brancę. Nie ma w tym graniu nic "konstruktywnego", konstruującego, mamy za to numery przypominające soundtracki pod poezję bitników, a wiemy dobrze, że Ginsberg wybrał Russella, zresztą – wracając do sedna – obaj Panowie niestety już nie żyją. Przykro mi. –J.Bugdol
P.S. Nie odpalajcie "Satelite", bo brzmi jak każda piosenka z "Satelite" w tytule (a Nirvanę, taki fajny zespół, znacie?).
Kanadyjska formacja zebrała za swój debiutancki, wydany w styczniu self-titled spory bukiet bandcampowych propsów, więc od siebie do tej beczki miodu dorzucam łyżkę dziegciu. Bo choć Tallies serwują kilka wpadających w ucho melodii ("Not So Proud", "Mother"), a zdecydowany highlight płyty ("Midnight") w rozczulający sposób odsyła do tęsknego wajbu The Sundays, to po chwili słuchania obraz albumu całkowicie się rozmywa: bas przestaje się kleić, janglujące riffy ulegają wypłaszczeniu, a przesłodzony wokal Sary Cogan traci swoją świeżość, topiąc się w monotonii. Nie jest to jakieś złe wydawnictwo – raczej rzemieślnicza sprawność w tweepopowo-smithsowskiej plecionce, przeciętność nieprzystająca do oczekiwań i drugi dream-popowy garnitur. Dla fanów gatunki – czemu nie; w przeciwnym wypadku trochę szkoda czasu. –W.Chełmecki
Coś niesamowitego. Album, który teoretycznie powinien funkcjonować jedynie na zasadzie nadprogramowej gratki dla najwierniejszych fanów, okazał się materiałem wykraczającym poza kontekst sympatycznego bonusa. Lynch i Badalamenti wygrzebali z prywatnych archiwów krwisty kawał barbarzyńskiego, tętniącego energią, awangardowego jazzu. Siermiężne improwizacyjne formy chwalą się brakiem sensownej struktury, nawiązując do zatrważającego absurdu twórczości autora Głowy Do Wycierania (Frank 2000 to utwór, za który mógłbym umrzeć). Jakby tego było mało, wisienką na torcie (albo mrówką na serze) jest maniakalna maniera wokalna Angelo, zszywającego mikrofonowego Frankensteina z ochłapów cynizmu Toma Waitsa i romantycznej autodestrukcji wczesnego Nicka Cave'a. Kultowy kompozytor z godną podziwu łatwością wciela się w rolę charyzmatycznego MC, nadającego nonsensownemu liryzmowi Davida szekspirowskiej wagi. Czysty pankrok. –Ł.Krajnik
I Make You Fine, Again. W zasadzie to nie miałem dotychczas przyjemności z aż tak radykalnym zerwaniem czwartej ściany w muzyce. Dziwnie bym się czuł, gdybym został zmuszony słuchać tego openera z kimkolwiek stojącym obok; jeszcze dziwniej pisząc o tym. I nie chodzi tu o to, że sama, niemal banalna, treść tych słów, tworzy silnie intymną więź słuchacza z londyńską piosenkarką, ale o te narastające obtoczone w specyficznej flegmie dźwięki podkreślane klawiszową wibracją – chciałbym, żeby cała płyta składała się z takich nieziemskich momentów. Wszystkiego jednak mieć nie można, a po pierwszym utworze wracamy z lekkim zrezygnowaniem na ziemię, lądując tuż obok alternatywnego r&b. I owszem nie najgorsze to r'n'b, bardzo hipnotyzujące (pobrzmiewające zaraźliwą mantrą Do You Know), ale pomimo tego, jak dobre są te utwory, w moim odczuciu Tirzah błyszczy w momentach najbardziej brzmieniowo niekonwencjonalnych. We wstępie do "Basic Need", w niesamowicie przestrzennym, pozbawionym zaakcentowanej rytmiki początku "Guilty". W momentach sięgania po wszelkiego rodzaju glitche i zacięcia. W chwili, w której czuć unoszącego się nad wszystkim ducha Music For The Airport ("Say When"). A w końcu w miejscach, w których ta słynna "hipnagogia" i odrealnienie przejmują stery uwagi słuchacza, za pomocą lekko rozstrojonego "vintage" pianina. Devotion jest kojące, Devotion jest ciepłe, niewymuszone, jednocześnie surowe i niezwykle w swojej intymności piękne. –M.Kołaczyk
Heathen sprzed czterech lat, będąc pierwotnie środowiskowym klasykiem, niespodziewanie wdarło się nawet na poptymistyczne Porcysowe salony. Z Magus raczej nie będzie podobnie. Przynajmniej w redakcyjnych kuluarach nie zachwala się nowego Thou tak, jak czyniło się to pod koniec roku 2014. A szkoda, bo najprawdopodobniej spotykamy się właśnie ze szczegółowym i kompleksowym przeglądem wszystkiego tego, co składało się na unikatowe brzmienie anarcholi z Luizjany. Post-rockowe crescenda rzadziej tańczą w bagnie mulistych riffów. Tempo: średnie, bo palce już nie tak często urządzają sobie efekciarskie spacery po gryfie. Thou "droniaste", atmosferyczne i rozciągnięte do granic możliwości. Chcąc sprowadzić stylówkę z Magus do prostego działania arytmetycznego otrzymamy coś na kształt Heathen – impet. Dodać brutalizm, a raczej: black metalowy "archaiczny" feeling. Niedosłownie rzecz jasna, bo na czarno się tutaj bynajmniej nie gra, ale Funck potrafi momentami warknąć w tę nutę. Produkcyjnie? Surowizna deluxe. Wyobraźcie sobie, że rany po balladach Low z wysokości I Could Live in Hope uprzejmie potraktujecie papierem ściernym. Pierwotnie narzekałem na kolejne w wydaniu Thou pięć kwadransów. Że za długo, i że tak nie można, kiedy swoje kompozycje wypruwa się z "przyspieszeń" i włącza permanentny tempomat. Przy kolejnym, teraz nastym odsłuchu, tracę poczucie czasu zupełnie tak, jakbym obcował z monumentalnymi dziełami stonerowych wieszczy. Czas zatrzymuje się nie tylko dla umarłych. Są jeszcze Electric Wizard, Sleep, a także chłopacy z Thou. –W.Tyczka
Gdy usłyszałem "199II" pomyślałem, że Graniecki wyszedł w końcu z gimbazy i razem z Michem sklecili kozacki albumik. Okazało się, że nie do końca tak właśnie jest. Gdyby się jakoś mocno uprzeć, NOJI? mogłoby pełnić rolę jakiegoś skrótowego podsumowania całej kariery Tedzika: nu-school z późnego etapu łączy się tu z wymuskanymi podkładami mistrza konsolety (zarzućcie "Amsterdam" – to mogło ukazać się w 2004 roku, choć ten autotune wskazuje na to, że Jacek jest w zupełnie innym miejscu). Ale dobra: męczę się, gdy zamiast hooków dostaję zamulającą nawijkę ("18HotBanglasz") albo marne śpiewane refreny ("WJNWJ"), albo gdy trapowa stylówka staje się zbyt absurdalna ("Stadnina"). Natomiast nu-beatowa "Hejka" to kozacki track, "Sinusoidalne Tedencje" imponują przejrzystą fuzją raper/bit, no i obczajcie jak tytułowy rozwija się w jakiś rapowo-house'owy banger pod koniec. I tylko pozbyłbym się tego "Żelipapą" na samym końcu, ale po całkowitym bilansie zysków i strat (choć ze sporą niepewnością) "daję okejkę". –T.Skowyra
Niech was nie zwiedzie pojawiająca się tu i ówdzie deep-house'owa etykietka – albumowi Takeshiego Fukushimy bliżej do medytacyjnego microhouse'u niż bogactwa głębokich bassline'ów. I tak jak na kultowych Loop Finding Jazz Records Jelinka i Around The House Herberta chodzi tu przede wszystkim o celebrację detalu, subtelne cyzelowanie konkretnych szczegółów, które dodatkowo uwypukla sterylna (choć raczej lo-fi) produkcja. Skrawki melodii co rusz pojawiają się i znikają, wykrochmalone glitche podwyższają puls, wtapiają się w tętno kolejnych punktów tracklisty. W dodatku Japończyk potrafi świetnie balansować ciszą, unika efekciarstwa oklepanych kontrapunktów, a każdemu utworowi potrafi nadać charakterystyczny rys, nie tracąc przy tym brzmieniowej spójności. Podsumowując: dla wielu (cierpliwych i wrażliwych) to zabawa na wiele godzin, bo to jedna z tych płyt, które wymagają uwagi, ale odwdzięczają się z nawiązką. A dla mnie Deep Soundscapes to po prostu najlepsze kliki w tym roku. –P.Wycisło
Dla wszystkich, którzy myśleli, że TUZZA robi sztosy jednorazowe, albo że wszystko co wypuszczają, to wciąż jeden i ten sam banger – niespodzianka niemała, bo skład wreszcie wziął się do dzieła i już jest: Tuzza, Swizzy, Top ZZ. Wszyscy sceptycy zamykają buzie, bo wyszła im zupełnie nienudna (jak można było się lekko obawiać), a piękna sztuka. Inercyjny, acidowy klimat (lekko lżejszy niż u Hewry), fantastycznie falujące fantazmaty składane w niemal dadaistyczne zwroty i te zwroty akcji na bicie pokolorowane ikonicznym autotune'em to coś, czym TUZZA zdążyła już trochę temu odkształcić moje odbiorcze oczekiwania, ale TOP ZZ wrzuca mnie w pianoobłoki rozleniwienia, "Sirocco" i "A&M" repeatuje bez zastanowienia, czekam niecierpliwie na murku na dalsze akcje, focaccia na kolacje – mnie to wystarcza na razie, finito i grazie. –A.Kiszka
Spójrzcie na okładkę: co widzicie? Otóż bez słuchania Visitors można się łatwo domyślić, że to album potwornie, wręcz bezczelnie, zatopiony w psychodelicznym roku lat 60. Pomyślcie o tych wszystkich bandach-symbolach: Beatles, wcześni Floydzi, The Byrds, Cream... Stylizacja, jakiej dopuszcza się tu francuski zespół Triptides (zresztą nie pierwszy raz – posłuchajcie wcześniejszych płyt), choć nieskazitelna, jest wręcz denerwująca, ale: 1) jeśli jesteście fanami sixtiesowego psych-rocka, to raczej kupicie tę wizję 2) nawet jeśli można sobie ponarzekać na brzmienie, to raczej nie jestem w stanie oprzeć się piosenkom – niezwykle lekkim, przystępnym, emanującym słodko-narkotyczną, popową melodyką. Ja jestem w tej sytuacji, że kocham zarówno ten sound, jak i ten format piosenki, więc niejako zatapiam się słuchając "When Will I See You Again", "Visitors", "Flashing Before Your Eyes" itd. Może tylko końcówka jest dla mnie zbyt rozwlekła, ale od czego jest znakomity "Saturday Far Away"... Posłuchajcie i przenieście się do o 50 lat wstecz dzięki francuskiemu we(hook)iłowi czasu. –T.Skowyra
Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
Oddajemy hołd tej nieuchwytnej, nadal nie do końca rozpoznanej dziedzinie kultury i rozrywki.