Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Corbin Smidzik ma mniej więcej tyle samo lat, ile Marco Asensio, Ousmane Dembele oraz Gabriel Jesus, natomiast sytuacja związana z jego debiutanckim długograjem wprawia mnie trochę w zakłopotanie, gdyż zupełnie się nie spodziewałem, że tak młody koleś jest w stanie nagrać debiut o tak znacznym potencjale. W każdym razie, Corbin to żaden no-name, ponieważ od kilku lat pracował na fejm i kasę pod takimi pseudonimami, jak chociażby Lil Spook oraz Spooky Black oraz w duecie z Bobby Raps. Zresztą w latach 2013-2015 jego utwory zdążyły wykręcić parę milionów odsłon w różnych serwisach rozpowszechniających muzykę, więc można mówić o pewnym sukcesie, zwłaszcza, że Smidzik uczęszczał wówczas do wczesnej licbazy. No nic, na Mourn nie ma już rapsów, za to jest, nazwijmy to, emo-noir-r&b i z mojej perspektywy ten wymyślony naprędce termin pozwala ułożyć sobie w głowie pewien obraz Mourn. Zaręczam, że na debiucie Smidzika nie jest aż tak żałobnie, jak na płytach Lisy Germano czy Red House Painters, ale odpowiadający za tę płytę pod kątem produkcji D33J oraz Shlohmo dwoją się i troją, żeby utrzymać całość w minimalistycznym, wysuszonym i nieco neurotycznym anturażu. Wielu krytyków na Mourn sugeruje spotkanie Young Leana z Kingiem Krule, natomiast dla mnie Corbin na Mourn brzmi niczym zrezygnowany Better Person, w dodatku mający tendencję do emocjonalnego "strzępienia ryja" na wzór śpiewaków z post-hardcore'owych kapel. I tak zupełnie szczerze: mój podziw budzi bardziej przepracowanie pewnej stylistyki, którą ciężko jest zestawić z czymkolwiek (vide chociażby debiut How To Dress Well) niż stricte muzyczna jakość materiału. Na przyszłość oczekiwałbym więcej kompozycyjnej nieprzewidywalności i "wielkiego hooka", choć trzeba przyznać, że "Giving Up", "Revenge Song" oraz "Ice Boy" to znakomite numery. Tak czy owak, stawiam dość wyraźny plus. –J.Marczuk
Po udanym "Cyber Stockholm Syndrome" Rina Sawayama poszła za ciosem i wypuściła być może jeszcze lepszą zajawkę zbliżającego się debiutanckiego albumu. "Alterlife" wali po ryju potężnym gitarowym hookiem, który na pewnym poziomie chyba musi kojarzyć się z "Only U" Ashanti. Cała kompozycja, którą wyprodukował Clarence Clarity, wprost odsyła do rzeczy, które robił w ostatnich latach Dev Hynes ("The Way" Friends np.). Jeśli to ma być dominujący kierunek na debiucie, to jestem kupiony. –K.Bartosiak
Nie potrafię nie szanować decyzji artystycznych Chelsea Wolfe, nawet jeżeli przede wszystkim są wyrazem problemów, o których wspomina w wywiadach ("There’s a lot of stories about self-destruction and dealing with anxieties, and I haven’t always dealt with those in the healthiest ways"). Zamiast wcielać się w rolę mroczniejszej, gotyckiej PJ Harvey, odważnie podąża kierunkiem wyznaczonym na Abyss – sukcesywnie brutalizuje swoją muzykę. I o ile lubię Apokalypsis i Pain Is Beauty, to wydaje się, że dopiero na Hiss Spun artystka z Sacramento pokazuje pełnię możliwości. Paradoksalnie to bez wątpienia najbardziej przebojowa płyta Chelsea: pomimo chropawych faktur, wibrujących gitar i growlu ("Vex"), utwory ciągle rozrywane są potężnymi refrenami, a całość umiejętnie balansuje pomiędzy ciszą i hałasem. Czasami męcząca monotonia poprzednich płyt ustąpiła miejsca gatunkowej różnorodności, w której atmospheric sludge-pop ("16 Psyche") sąsiaduje z post-metalowym r'n'b ("Culling") i ładnym twinpeaks-core'em z pierdolnięciem (zwrotki "Twin Fawn" mogłaby zaśpiewać Julee Cruise). Warto sprawdzić. –P.Wycisło
AYAYAYAYAYAY w domu, AYAYAYAYAYAY w pracy, AYAYAYAYAYAY w zasranej kolejce po pierogi-instant – i tyle w temacie. Nie wiem, czy cokolwiek mi się wkręciło w tym roku tak mocno jak to tak nosowe AYAYAYAYAYAY. W "Successful" Kamaiyah pławi się w przepychu: jest bossem na dzielni, bossem na motorówce i wreszcie bossem na przebogatym, cudownie płynnym POWER9000-bicie. Może takie kawałki nagrywałby Eis gdyby w końcu stuknął tę swoją dużą bańkę i miał trochę więcej RASTA BRODAS, hehe, AYAYAYAYAYAY. Jest jakaś heca z kolejnym mikstejpem raperki, że terminy się ciągle przesuwają, że wciąż nie wiadomo kiedy, ale pocieszenie w postaci tej słonecznej przewózki zupełnie mnie w środku jesieni przekonuje, a jeśli ten vibe to prognostyk co do poziomu Don't Ever Get It Twisted, to szykuje się kolejne świetne wydawnictwo, na które warto czekać choćby i następne pół roku.–W.Chełmecki
Kiedy zdawało się, że Dan Snaith powoli wyczerpuje formułę, którą eksploatował pod aliasem Caribou, Kanadyjczyk posługując się pseudonimem Daphni wydał Jiaolong – parkietowo zorientowany długograj, który dostarczył kilku singlowych pewniaków do DJ-skich setów i udowodnił, że muzyka nie należy przedwcześnie spisywać na straty. Album nie był oczywiście bez skazy, ale dowodził, że Snaith w tanecznym anturażu też ma parę asów w rękawie. Joli Mai kontynuuje wątki podjęte na starszej o pięć lat płycie z całkiem porządnym rezultatem. Tak na dobrą sprawę pełnokrwistych, dancefloorowych numerów mamy tu raptem kilka, reszta to szkieletowo rozpisane wałki testujące naszą cierpliwość i rozmarzone, kontemplacyjne house'y, z którymi ciężko byłoby uderzać w kluby. "The Truth" jako najpoważniejszy w zestawie kandydat na przysłowiowego BĘGIERA, "Face to Face" jako oszczędna, imprezowa gra wstępna, w której climaxowa obietnica nigdy nie zostaje spełniona i wieńczący zestaw "Life's What You Make It" z melancholijnie płynącymi synthowymi melodyjkam – to trzy najlepsze przykłady wyzej wymienionych tropów, resztę sprawdźcie sami – warto! –S. Kuczok
Eh, nie tego oczekuję od Natalii Nykiel. Po rozpalającym nadzieje "Spokoju", który dość schematycznie, ale jednak udanie, nawiązywał dialog ze współczesnym mainstreamem, "Kokosanki" wypadają blado. Spontaniczna, klawiszowa przebojowość zostaje tutaj podporządkowana agresywnemu, szorstkiemu bitowi, który na początku dość prymitywnie cały swój koncept opiera na EDM-owej linii basu, by później wpaść w zupełnie bezbarwny, bezkształtny refren. Na plus mógłbym jednak zapisać całkiem ciekawe interludium (2:07) i outro ze zmodyfikowanym wokalem, które ostatecznie ratuje cały numer. Póki co, single zapowiadające Discordię na remis. –J.Bugdol
Poznański kwartet, który debiutował 4 lata temu, potwierdza, że revival grania w stylu wczesnych Much wcale nie musi wpadać w miernotę polskiej "trójkowej alternatywy", jeśli tylko nieco więcej pomyśli się nad treścią niż nad stylizacją. "Bałtyk" to świadome, gitarowe granie z popowym zacięciem, nie tak szablonowe, jak się na pierwszy odsłuch wydaje i – co tym bardziej cieszy – nawet mostek (2:10) daje powody do ripitowania. Nie pogardziłbym całym albumem wypełnionym podobnymi strzałami, bo jak wiadomo dobry, nośny power pop/indie rock nigdy się nie starzeje. –J.Bugdol
Słyszycie, słyszycie to? Słyszycie? To dźwięk odrąbywanego maczetą kontekstu – gameplay'ów z Minecrafta, mercedesów i swaggerskich odpałów. A chce ktoś usłyszeć dźwięk tego, gdzie ten kontekst sobie wkładam? Chcecie, CHCECIE? A szkoda... Dobra, jeżeli mamy już za sobą cięższą/mniej zjadliwą połowę rozgryzania "Diamentów", w końcu możemy migiem przejść do czystej treści: do bardzo przyzwoitego kawałka. Dlaczego takiego? Bo po pierwsze stworzony przez CashmoneyaAP generyczny bit wymiata, a po drugie i tak wszyscy czekają na wjazd zmanierowanej charyzmy Bedoesa, który w ostateczności dźwiga wokalnie ten track na barkach jak Atlas (wiem, słabe porównanie). Nawet Multiego można bronić za całą melodyczność nadającą mu zarys sensu bycia gospodarzem własnego kawałka. Olewając przy tym jego grzech wątpliwej dykcji – bo z jednej strony fajnie, że ktoś pomyślał i są napisy po polsku do tego, co gościu nawija, z drugiej strony – biorąc pod uwagę teksty – niefajnie, że ktoś nie pomyślał i są napisy po polsku do tego, co gość nawija. I tak, doskonale wiem, że ludziom pękają miednice od informacji o tym, kto i w jaki sposób pcha się do tej "gry", i to nie tylko z powodu youtube'owej przeszłości. Ale chłopcy, dajcie sobie na wstrzymanie – świat się zmienia, a gospodarka oparta na blogerkach modowych i rapie youtuberów to świetlana przyszłość, w której kraj będzie rósł w siłę, a ludzie żyli dostatnie (no i gospodarkę można jeszcze oprzeć na portalach o muzyce niezależnej #autopromocja). −M.Kołaczyk
Astrid Smeplass to młodziutka (pod koniec października skończy 18 lat), operująca trochę zaspanym wokalem norweska PIOSENKARKA, która ma wszelkie zadatki na to, aby rozbić bank mainstreamowego popu. Jak dotąd jej największym hiciorem jest singiel "Hurts So Good", choć nie zamierzam ukrywać, że większe wrażenie w skromniutkiej dyskografii Astrid robi na mnie wydany na tegorocznej EP-ce Party's Over kawałek "Such A Boy". Trochę niepozorny, trochę bezczelny (zaczyna się słowami "Say you need more space / What are you, an astronaut?") electro-popowy break-up song (no, powiedzmy), pływający w głębokiej kałuży melancholii. A skrywa w sobie zaskakująco chwytliwe momenty z ozdobionym pulsującymi klawiszami prechorusem na 0:51 oraz refrenem obklejonym całą armią śmiechowego plumkania z krainy egzotycznego EDM-u. Ale podczas ripitowania zastanawiam się, ile ten kawałek ma refrenów, bo czasem mam wrażenie, że 2 albo 3. Natomiast Wojtek widzi w tym norweską odpowiedź na "Piątek" Lanberry, więc mi pozostaje się tylko z tym zgodzić i znowu odpalić hook: "You say you want a breeeeeak, so we breeeeeak up..." –T.Skowyra
Ulubieniec redaktora Barszczaka wrócił z wyczekiwanym długograjem i chyba wypada skupić się na tym, że przelot przez pierwsze pięć indeksów Neō Wax Bloom to śmiało jedno z najlepszych kilkunastu minut tegorocznej muzyki. Od introwertycznego jak na warunki Iglooghosta, funkcjonującego niemal jako zapowiedź nadchodzących wojaży "Pale Eyes", przez pop-modernistyczny miszmasz "Super Ink Burst", aż po zabarwiony grimem "White Gun", Seamus Malliagh przygotował oszalały amalgamat wonky, bubblegumu, trapu, cloudu i cholera wie czego jeszcze. Irlandczyk silniej niż na Chinese Nü Yr skupia się na detalach, a efektem jest mieniący się tysiącem barw, niezwykle przemyślany ekosystem, stający w szranki z klasykami przystępnego maksymalizmu pokroju Alizzza czy Lido. I nawet jeśli reszta albumu to zaledwie wstrząsy wtórne po tym szalonym starcie, to i tak szacun dla kolesia, że w dość silnie wyeksploatowanej w ostatnich latach niszy udało mu się wyklarować tak wyrazisty styl. No ale miejscówka w Brainfeederze nie bierze się z dupy, co nie? W każdym razie rzecz nie do pominięcia dla złaknionych "nowej elektroniki". –W.Chełmecki