Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Przyznaję, że tego się trochę nie spodziewałem. Tylko z ciekawości sprawdziłem singiel "Talk To Me", aby upewnić się, że muzyka Kari Amirian nadal brzmi jak podniosły, wystylizowany art-pop, który kompletnie po mnie spływa. A tu niespodzianka: syntezatorowe motywy przypominają Class Actress, a refren daje do zrozumienia, że podopieczna labelu Nextpop zupełnie zmieniła muzyczną ścieżkę, którą dotychczas podążała. Oddychający, pachnący balearycznym powietrzem, sprawnie wyprodukowany, oparty na klawiszach, szukający chwytliwych melodii pop − taka metamorfoza mi się podoba. Nawet jeśli piosenki z I Am Fine nie porywają tak, jakbym tego chciał (moją ulubioną jest orzeźwiający "Sirens", a najmniej ulubioną rozwlekła ballada "Tammy"), to nie mam problemu właściwie z żadnym indeksem (czasem mam problem ze zbyt ekspresyjną, lekko skandynawską manierą wokalu, ale można się przyzwyczaić). Więc powtórzę raz jeszcze: tego się nie spodziewałem, ale nie mam nic przeciwko, aby takie zaskoczenia przytrafiały się polskiemu popowi znacznie częściej. −T.Skowyra
Muszę przyznać, że Kamp! najbardziej interesował mnie wtedy, gdy był jeszcze zespołem bez debiutu. Owszem, Kamp! przestawił myślenie młodzieży, która zobaczyła, że muzyka klawiszowa też jest cool, ale jednocześnie ujawniał songwriterskie słabości składu. Niestety dziś te słabości słychać jeszcze wyraźniej – "Deny" jest kawałkiem zupełnie bez charakteru, właściwie oderwanym od rzeczywistości, bo przecież Cut Copy robili takie rzeczy z 10 lat temu i to znacznie ciekawiej, a przecież mamy 2017 rok i trochę się na świecie pozmieniało. Jasne, miła to piosenka, nie zakłóca życia, nie irytuje, ale jej przezroczystość wręcz zabija – zapominam o niej właściwie już w trakcie słuchania. I zawsze w takich sytuacjach pojawia się pytanie, czy ktokolwiek zwróciłby uwagę na ten song, gdyby nie głośna nazwa zespołu? Moją odpowiedź chyba znacie. –T.Skowyra
Gdy opadł już trochę kurz, Kendrickowy szał ucichł, warto wrócić sobie do Painting Pictures, bo w przeciwieństwie do wielu dzisiejszych wydawnictw, płyta Kodaka nie opiera się wyłącznie na szybko opadającym hajpie. Pisałem już o "Tunnel Vision" i zdanie podtrzymuję, a teraz może oceniłbym ten kawałek nawet wyżej. Nie wyznaczył on jednak ram brzmienia sympatycznego Florydczyka – jego debiutancki album to w przeważającej większości cloudowe, lekkie, melodyjne bity i lekko zamulający głos Kodaka. Gość może nie jest najbardziej porywającym z nowych graczy, ale jest na tyle charakterystyczny, żeby nie zlewać się z zastępem młodych, aspirujących raperów, a wszelkie braki nadrabia mistycznym "uchem do bitów". "Twenty 8", "Patty Cake", numer z Thuggerem, który brzmi jak zagubiony element z JEFFERY – to wszystko świetne rzeczy. Czy Painting Pictures mogłoby być nieco krótsze? Pewnie tak, ale nic mi tutaj nie przeszkadza, słucham sobie cały czas. Pozdrowienia do więzienia. –A.Barszczak
Kapota? Nie wiem, co to za jeden, ale w "Kasuj Mój Numer" słyszę przefiltrowane przez wrażliwość Janusza Tracza flow Borixona (węgorze!) zaklęte w zawadiackim stylu młodego Tedzika na bicie spod znaku wczesnych Neptunes. Właściwie od pierwszej linijki jestem kupiony ("Jak jesteś pałą / Paaaałą"), a kanciasty strumień świadomości głównego bohatera świetnie sprawdza się jako przewodnik po zaułkach stulejarskiej części Warszawy. Jeśli czasami coś tam językowo nie styka, to wiadomo, tym gorzej dla języka. Bez dwóch zdań jest tu wiele linijek o kultowym potencjale ("Kończąc Se Tyrkę Na Hali Koszyki...", "Z Radyjka Leci Mi Jackson...", "Nie znajdą na GPS-ie / Bo Nie Ma Zasięgu Tu W Lesie"), a przecież właśnie tego wszyscy oczekujemy od życia. Cytując celny (w punkt!) komentarz z YouTube'a: "patorap jazda bez trzymanki, a nie jakieś bajki o pieniądzach i udawana gangstera". Tak trzeba żyć. Ktoś wie, jak znaleźć go na Uberze? –K.Bartosiak
Tego się nie spodziewałem, ale cóż: tropikalna choroba EDM-u, która rozprzestrzeniła się po całym mainstreamie, dopadła KStewart. Obawiam się, że to ten sam rodzaj bakterii, które zaatakowały Alunę i George'a, więc nie jest dobrze. Przeboju z "Hands" nie będzie, choć zamiar był ewidentny. Za mało wyrazisty to song i w dodatku konkurencja jest ogromna. Ale najgorsze jest to, że zamiast wypuszczać kolejne znakomite kawałki, Kate tak szybko szuka szczęścia w utartym schemacie dzisiejszego popu. Oczywiście spadek formy nie jest aż tak drastyczny, ale naprawdę nie ma się z czego cieszyć. Dlatego mam nadzieję, że to będzie dla niej dobra nauczka i że za jakiś czas będziemy postrzegali "Hands" jako wypadek przy pracy. Więc zastanów się, dziewczyno, zadzwoń do Lewisa Jankela i wracaj do zdrowia. −T.Skowyra
Ze wstydem przyznaję, że pierwszą płytę UL/KR darzę sporą sympatią. Nie wiem, czy to przez słabość do grafomanii, czy jednak z powodu głosu Króla, przywołującego przemiłe skojarzenia z Piotrem Roguckim– nieistotne, nadal lubię do niej wracać. Obawiam się jednak, że nowy projekt Błażeja Króla będzie fundował wszystkim stosunkowo masochistyczną przyjemność. Inna sprawa, że tytuł z pewnością nie kłamie, gdyż kompozycja straszy nieudolnością i dawką subtelności charakteryzującą klasycznie polską piosenkę kabaretową. My tu wszyscy kochamy poezję śpiewaną, ale temu utworkowi bliżej do przeglądu piosenki turystycznej "YAPA" w Łodzi, który zresztą gorąco polecam. Strasz mnie, strasznie, niestety straszne bezkrólewie tu panuje, a płyta Bental, która zostanie wydana za dwa tygodnie, prawdopodobnie nie poprawi tej sytuacji. Z dobrych wiadomości: macie pretekst, by sięgnąć po książkę Kōbō Abego. –P.Wycisło
Czarownica z Brooklynu oraz jej koledzy sprzedają nam gitarowy okultyzm w wersji light. Ich interpretacja doomowo-sludge'owej zagłady ma w sobie zaskakująco dużo elegancji i subtelności. King Woman zdecydowanie preferują pieszczenie bębenków niż sianie spustoszenia.
To taki bezbolesny metal sprawiający przyjemność nieskażoną deprawacją mistrzów gatunku. Created In The Image Of Suffering ma w sobie baśniowość gotyckich legend stanowiącą odtrutkę na codzienną szarzyznę. Jeśli więc chcecie przenieść się do krainy czarnego romantyzmu, to powinniście zapoznać się z tą pozycją. –Ł.Krajnik
Ezra Rubin dał się poznać szerszej publice znakomitą EP-ką Vertical XL, gdzie budował cyfrowe, kubistyczne bryły. Na swoim debiucie wciąż wiernie konstruuje podobne elementy, ale zdecydowanie mocniej podąża w popową stronę. Otwierający "What Is Love" można jeszcze usytuować w tym samym rejestrze, w którym znajduje się "Bank Head", ale już "Breathless" przypomina bardziej Jamiego XX niż Kingdoma ze wspomnianej EP-ki. Z kolei "Nothin" to żeński trap w ujęciu producenta, a "Down 4 Whatever" to wręcz kingdomowska wariacja na motywach UK house'u. Oczywiście w instrumentalnej warstwie (patrz pozostałe numery, ale nie tylko) Tears In The Club to wciąż zmaganie się (i to całkiem ciekawe) z wirtualną "muzyką przyszłości", choć nie robi ono już takiego wrażenia jak 4 lata temu. Mimo wszystko Kingdom nadal gra na swoich własnych zasadach i nie mogę go za to zganić. –T.Skowyra
Reptiliańska masakra gitarą elektryczną powraca w niecały rok po Nonagon Infinity, ale niestety z już dużo mniejszym impetem. Na swoim nowym albumie Australijczycy wydają się bardziej skupieni i może w tym właśnie tkwi problem: bliższy bluesowym ideałom, kreujący więcej przestrzeni do jamowania charakter muzyki średnio się sprawdza w przypadku zespołu jadącego na nieskrępowanej charyzmie i maskowaniu kompozycyjnych delicji pod płaszczykiem niedorzecznego, postapokaliptycznego strumienia świadomości. Materiał zebrany na Flying Microtonal Banana dużo lepiej sprawdziłby się na koncercie niż na płycie, i o ile nie sposób odmówić tej wesołej gromadce kunsztu (bo trudno zignorować takie utwory jak choćby "Rattlesnake" czy "Melting"), tak tym razem efekt finalny jej psychodelicznych pół-wygłupów wypada zaledwie przyzwoicie. –W.Chełmecki
"Dzwoni kuzyn,
To mój kuzyn
Dzwoni kuzyn,
To mój kuzyn".
Ostatnio dobrze tę postać nakreślił redaktor Łachecki, więc ja rozwodzić się nie będę, chociaż mam z typem problem (Bałaganem, nie Łukaszem rzecz jasna). Ciągle sobie narzekam, że znowu to samo, o tym samym, w ten sam sposób. I w zasadzie nie dziwię się sobie, bo to tylko nieco naciągnięta opinia. Z tym, że gdy odpalam sobie w końcu materiał w całości, już tak bardzo mi to nie przeszkadza. Lecący sobie na najlepszych podkładach (częściowo oryginalnych, częściowo zajumanych) Kazek może i znowu nawija o jedzeniu, dragach i ruchaniu, ale pewna błyskotliwość, charyzma i charakterystyczność sprawia, że po prostu się chce tego słuchać. Zmęczenie materiału nie doskwiera też tak bardzo, gdy ogarnie się, że to już trzeci materiał typka w tym roku. No pokażcie mi drugiego takiego człowieka w tym kraju. Do usłyszenia w 2017. –A.Barszczak