
Oddajemy hołd tej nieuchwytnej, nadal nie do końca rozpoznanej dziedzinie kultury i rozrywki.
Mijają tygodnie, a ja nadal wracam do tej płyty i wciąż się nią nie nudzę. Debiutujący długograjem Szwajcar Benjamin Kilchhofer (oczywiście jeśli nie liczymy mini-longplaya Dersu) postawił na eklektyzm i to się opłaciło. Na The Book Room berlińska szkoła miesza się z zawiesistą kraut-elektroniką, egzotyczny fluid wchodzi w reakcję z tribal ambientem, a minimal techno wędruje pod rękę z Reichowską elegancją powtórzeń. Siłą płytą są nie tylko jej poszczególne składniki, ale sposób, w jaki zostają ze sobą zestawione. Nic się tu nie rozpada czy rozjeżdża – producent posklejał wszystkie elementy i wyszedł mu świetnie funkcjonujący organizm. Zważmy też na to, że album trwa niemal 80 minut i właściwie przez cały ten czas nie wyczuwa się znużenia. Zalecam więc słuchać od początku do końca w skupieniu (a jeśli miałbym wybierać ulubione indeksy to postawiłbym na przyczajony "Varen", Clusterowy "Chogal", zatracony w minimalizmie "Plyn", plemienny "Karon", retro klawiszowy "Durhi", orzeźwiający "Skimo" czy szamański "Vran"), bo wtedy ten dźwiękowy mikro-świat odpłaci się za cierpliwość najuczciwiej. –T.Skowyra
Oddajemy hołd tej nieuchwytnej, nadal nie do końca rozpoznanej dziedzinie kultury i rozrywki.