Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Nie bójmy się użyć tego słowa: pochodzący z Londynu Chris Ward, który ukrywa się pod pseudonimem Tropics to taka lepsza wersja Cheta Fakera. Zaznaczę jednak, że nie jest to bazowanie na hipsterskim looku czy tak zwanym "klimacie”, ale głównie na subtelnych i wyważonych kompozycyjnie utworach, choć przywołany wcześniej "klimat” też się znajdzie. "Rapture” jest co prawda ewidentną zrzynką z drugiego albumu Toro Y Moi, ale za drzwiami sypialni Warda czeka na nas wciąż wiele dobra. "Hunger”, "Indigo”, "Kwiat” czy "Home & Consonance” to świetne, podlane czułą melancholią kompozycje, które w zderzeniu z bedroom popem Shy Girls czy alt r&b braci Aged nie stoją na straconej pozycji. Jeśli nie macie pomysłu na wieczorny soundtrack, to bierzcie Blame w ciemno, mówię wam. -J.Marczuk
Po wysłuchaniu "Giving Up" od razu pomyślałem: ten ziom to niemal kopia Maca DeMarco. I takie wrażenie utrzymuje się przez całą długość krótkiego longpleja. Ale nie mogę typa zdissować, bo potrafi pisać fajne piosenki, a jak się w nie wsłuchać, to ukazuje się jeszcze ciekawszy obraz (przychodzą na myśl takie nazwy jak Ariel Pink, Real Estate czy nawet Deerhunter, ale w bardziej leniwej, słonecznej i radosnej wersji). Na przykład mój ulubiony w zestawie "The Bread" lekko spogląda w stronę Underneath The Pine, a poza tym ma mocno chwytliwy refren, więc props. Dalej singlowy "Promises", też udany kawałek, i też wbija się do głowy równie łatwo. "Lonely Heart" to właśnie ten wałek, w którym niemal słychać Bradforda Coxa z doklejoną solówką, w "Story Book" też pobrzmiewa deerhunterowa aura, ale bardziej chodzi o przestrzenny, rozmarzony vibe. No i mamy tu też jakieś odrobinę beatlesowskie momenty, do których mogę zaliczyć "Don't Forget". Wreszcie hajlajt "Lady Red" pokazuje, że Travis to niezły songwriter, który za jakiś czas naprawdę może wejść do tej samej ligi, co MdM i może być też hajpowany przez Pitchfork. Waxing Romantic to zdecydowanie spoko rzecz, idealna na letnie spacery czy wypoczywanie na leżaku, gdy temperatura przekracza 27 stopni. −T.Skowyra
Wracanie po takim Lonerism nie należy pewnie do najłatwiejszych. Jeśli w ostatnich latach jakiś gitarowy album otoczył się aureolą chwały, hype’u (tym bardziej zasłużonego) i nadziei, to właśnie ten. Zastanawia mnie zatem, i trudno chyba mieć pretensje o tą delikatną podejrzliwość, ile tu trzeźwomyślenia i kalkulacji, a ile zwykłej potrzeby serca i trzewiomyślenia, bo dyskoteki panowie jeszcze nie grali i raczej nikt sam by tego nie wymyślił, że bosostopy Parker zechce bawić się brokatem. Skąd więc, jak i po co? Przekąs to i fraszka, czy wszystko na poważnie? O ile pierwszy odsłuch zbił mnie z tropu jak niegdyś ”Pyramids” Oceana, tak teraz kciuk mój waha się gdzieś w okolicach solidnej godziny dziesiątej trzydzieści, czuć tu bowiem jakiś większy zamysł i choć przejechany polerką, koniec końców nie różni się on specjalnie od strzelistości, dajmy na to, ”Apocalypse Dream”. Przede wszystkim jednak z radością obserwuję lekką nieśmiałość wobec nowych środków, kiedyś ledwie produkcyjnych ornamentów, teraz głównych składowych. Ktoś tu wyraźnie sprawdza, czy mu wolno, i wygląda na to, że chyba tak. Niech się dzieje. –L.Bielińska
Na wysokości "Wunder-Baum" Graniecki jeszcze wyraźniej daje do zrozumienia, że jego fascynacja Hovą nie jest już tak silna, jak to dawniej bywało, i na obecnym etapie zdecydowanie bliżej mu do typów z Migos. W zasadzie trudno tutaj mówić o jakichkolwiek niedociągnięciach, bo ten sklejony przez Micha wyczilowany bit nie dość, że potwierdza ogarnięcie typa, to jeszcze przede wszystkim daje przestrzeń Granieckiemu do perfekcyjnego balansowania flow. Takimi trackami jak "Wunder-Baum" warszawski raper potwierdza swoją czołową pozycję w krajowej rap-grze i jakoś wcale nie zapowiada się, by nadchodzący album miał tę supremację zakończyć. –M.Lewandowski
Ostatni raz tak zajebiście niewymuszonego, bezpretensjonalnego typa słuchałem w dniu premiery... <tu miał być spoiler>. Nie no, oczywiście najprostszym, a jednocześnie leżącym najbliżej prawdy punktem odniesienia dla zachwytów nad mikstejpem Tuta jest Cilvia Demo EP. I wiem, wiem, taka analogia może wydawać się na pierwszy rzut oka mało odkrywcza, no bo przecież mówimy o dwóch chłopakach wywodzących się z Atlanty, dwóch zajebiście dobrych ziomkach w muzyce i na co dzień. Nic jednak nie pradzę na to, że odpalam dowolny bit z pierwszej części Preacher's Son i słyszę IDENTYCZNE, warunkowane stosunkiem 1:1 patenty, którymi czarowały i stopniowo rozkochiwały w sobie moje poczucie estetyki podkłady na ubiegłorocznej EP-ce Rashada. Mocne werble wspomagane raz po raz saksofonem, przenikające się zmysłowe wokale soulowych wokalistek, nawet większość motywów melancholijnego, nienachalnie pobrzmiewającego w tle pianina przywołują obraz atmosfery debiutu Rashada i, wbrew pozorom, nie powiedziałbym, że tak wysoko postawiona poprzeczka działa na niekorzyść Tuta. Podsumowując: choć rap do tej pory nie dostarczył słuchaczom jakiejś spektakularnie dużej ilości fajnego materiału, to i tak nie przeszkadza mi to wyróżnić Preacher's Son pisząc, że na tę chwilę jest to dla mnie najbardziej wciągający materiał roku, bardziej nawet niż Drake czy Lupe. Warto dać szansę, zapewniam. –R.Marek
Kto spodziewał się doznać na Hyperview więcej violent pop punku i post-hardcore’u, tego niestety rozczaruję – obejdzie się bez pięści w moshpitcie. Zamiast agresywnych gitar i wyrazistego wokalu kojarzonego z początkami działalności kapeli, na tę chwilę przychodzi nam zmierzyć się z ich niemrawą, gazingującą odsłoną wspieraną eksploatowanym dziś przez setki grup (aż do porzygania) rozmytym dreamy wokalem. Próżno szukać bardziej statystycznego i osowiałego kawałka wśród wszystkich dotychczas zarejestrowanych nagrań zespołu, niż pierwszy singiel z płyty – "Chlorine". Jamie Rhoden szczerze moduluje ku chwale lat ubiegłych tylko w najlepszym "Rose of Sharon", gdzie szczątkowo słychać tę charakterystyczną surowość Title Fight. Eksperymenty stylistyczne mające docelowo poszerzyć grono odbiorców, na gruncie muzycznym zdecydowanie im nie służą, dlatego kciuk w dół – bezdyskusyjny zwód. Chyba, że w 2014 lubiłaś/eś hasać do przeciętnych Cheatahs oraz grałaś/eś w bierki przy Nothing. –W.Tyczka
Powracające po trzech latach z nowym krążkiem hip-hopowe bohaterki z Seattle zachwyciły mnie już w styczniu premierowym utworem "Recognition", którego kosmiczny refren mógłby z powodzeniem odnaleźć się na trackliście Until The Quiet Comes Flying Lotusa. Drugie w kolejności, tytułowe "EeartEE" nie ustępuje "Recognition" w niczym, ale jeszcze bardziej uzależnia swoim sennym vibem oraz narkotyczną produkcją godną wyjadaczy z Brainfeedera czy Stones Throw niż oficyny Sub Pop, do której przynależy duet THEESatisfaction. Dziewczyny czarują mnie tak, jak czarowały na debiutanckim AwE NaturalE, a partnerujący im Shabazz Palaces, Porter Ray oraz Erik Blood zgrywają się z nimi znakomicie, choć nie goście są tutaj najważniejsi. Prawdziwym cymesem jest znowuż refren, który swoim wyrafinowaniem i subtelnością odsyła mnie do twórczości nieodżałowanej ekipy Sa-Ra Creative Partners. Nie obraziłbym się za tak szalone i eklektyczne dziełko na kształt albumów Sa-Ra, wygrywające w cuglach ze znakomitym debiutem AwE NaturalE. Premiera krążka już w tym miesiącu, a ja zaciskam kciuki, bo warto! –J.Marczuk
Nie pytajcie mnie, jak rozumieć fenomen Tedego. Ja nie mam pojęcia, podobnie jak nie jestem do końca pewien, co sądzę o Kanye Weście. Wiem tylko, że raperowi z Warszawy dużo bliżej teraz do autora Yeezusa niż do jakiejkolwiek z jego poprzednich fascynacji (Jay Z, Rick Ross, no, podstawcie sobie tu kogo chcecie). Jest zatem dość... nietypowo. Jest pstry podkład, są też dość poważne rozkminy podane w komiksowej (4chanowej?) formie. Tylko nadęcia aż takiego nie ma, choć z drugiej strony kim trzeba być, żeby śpiewać DO Władimira Putina? A czy to dobre jest? Nie wiem, ja nie wiem... –K.Michalak
Ledwo cztery dni minęły od wzmianki Witolda Tyczki o nowym Happysad, w której autor wyraził – delikatnie to ujmując – zaniepokojenie kondycją krajowej sceny muzycznej, a już pojawił się kolejny wykwit tej ohydnej mody na niedorozwiniętą elektronikę. Do pochodu dołączyli bracia Waglewscy, a efekt ich "ciągłego poszukiwania i stosowania nowych, ciekawych rozwiązań i alternatyw" jest tak ewidentną chujozą, że doprawdy trudno mi sobie wyobrazić, że spodoba się komuś, kto przesłuchał w życiu więcej niż trzy piosenki. Wszystko tu jest niewyobrażalnie słabe, a za przykład niech posłuży okropny, pozbawiony jakichkolwiek skrawków tożsamości i kreatywności refren, którego odbitki usłyszymy jeszcze z pierdyliard razy, bo jest dosyć reprezentatywny dla nowego "nurtu". Taneczna elektronika, tia…"Wodzirejka, głupia pizda". -W.Chełmecki
Znany z Wilco Jeff Tweedy z pomocą swego syna Spencera próbuje zwojować branżę muzyczną. Znakomity teledysk, wyreżyserowany przez gwiazdę Parks and Recreation, Nicka Offermana, i naszpikowany cameo (w klipie pojawiają się m.in. Chance The Rapper, Steve Albini i Conan O'Brien), wyśmiewa politykę wielkich wytwórni płytowych i dostarcza dużo gorzkiej rozrywki, ale sama piosenka nie prezetuje się zbyt zachwycająco. "Low Key" to nic więcej, jak tylko kolejny nieinwazyjny kawałek w stylu alt-pop, pozbawiony jakichkolwiek znaków szczególnych. Obawiam się, że kokosów, znaczy się bananów, z tego nie bedzie. -K.Michalak