Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Hans-Peter Lindstrøm to już od lat sprawdzona marka w dziedzinie nowego space-disco, więc każdy kolejny materiał przezeń nagrany zdecydowanie warto sprawdzić. Na It's Alright Between Us As It Is norweski producent nie serwuje pokręconych eksperymentów w duchu Six Cups Of Rebel, ani też nie nawiązuje do epickich suit z Where You Go I Go Too – raczej podąża w kierunku sprawdzonym na Smalhans (stylistycznie "Tensions" to wręcz utwór wyjęty z tej płyty), czyli proponuje dance-pop przefiltrowany przez typowe dla niego, syntezatorowe nu-disco. Czy to źle? Na pewno ci, którzy oczekiwali jakiegoś zwrotu w optyce Lindstrøma będą zawiedzeni, jednak solidność i pewna klasa nie pozwala na lekkomyślną krytykę krążka. To wciąż zestaw całkiem grywalnych tracków, z których da się wyłowić pełnoprawne highlighty (na przykład lekko nawiedzony dance "Bungl (Like A Ghost)" z gościnnym wokalem Jenny Hval czy przypominający stare psychodeliczne numery Chemical Brothers "Drift"), który może nie powala, ale jednak utrzymuje solidny poziom. –T.Skowyra
Bardzo spodobał mi się zeszłoroczny długograj Ears, więc ucieszyłem się na wieść o kolejnym krążku Kaitlyn Aurelii Smith w roku obecnym. Jednak The Kid nie okazał się tym, na co czekałem. Żeby nie było: nie czuję się rozczarowany kolejną dawką psych-popowych odlotów Kaitlyn, ale też nie wciągnęły mnie one jak te z poprzedniego LP. A wszystko dlatego, że dostałem "tylko" i wyłącznie sprawnie wykreowaną powtórkę: te same patenty, wokal à la Karin, melodyjki na syntezatorze Buchla i unoszący się nad całością, astralny vibe. Okej, tytułowy track z niespodziewanie urwanym, Ravelowskim intro, po którym do głosu dochodzą dźwięki nanobotów kupuję bez gadania. Pobrzmiewające Four Tetem, uwodzące melodyjnym wokalem "In The World, But Not Of The World" to też moja drużyna. Synthowy minimalizm w pobliżu ptasiego śpiewu w "Who I Am & Why I Am Where I Am" również do mnie przemawia. Zresztą ogólnie słucham całości z chęcią i z zainteresowaniem, ale jednak "czegoś mi tu brakuje". W każdym razie, jak najbardziej zachęcam do zapoznania się, bo mimo wszystko Kaitlyn cały czas w dobrej formie. –T.Skowyra
Jest prostacki, w złym guście, głupi, durny, zidiociały, a toczona samoświadoma beka z kiczowatej estetyki Movie Makera i VHS-ów z pierwszej komunii razi swoją przesadną topornością. O prymitywnych progresjach i o szafowaniu najprostszymi motywami, które wprost szantażują słuchacza tanim patosem nie muszę wspominać. Jednym słowem: osobista czołówka tracków roku, gdzie wspomnienie Pikersa na żelazku będzie siedziało w pamięci silniej niż flashbacki z czasów ewakuującego się Sajgonu. Ale jak to? Anakin, świetne epki, nawijki i uznane featy… Luz, w końcu wybór takiej estetyki, oprócz bycia spójną z dotychczasową retard-rapową linią MFC, dość szybko staje się zrozumiały biorąc pod uwagę dziesiątkowe posty Pikersa i to że ostatecznie chłopaki wspólnie wychowali się na WWW stronie, na internetowo-memowym floodzie, a nie na farmazonie, w idealny sposób ucieleśniając cały ściek czegoś, co w normatywnej koniunkturze utożsamiane jest z niefajnością, w tym perkusyjnym przejściu, mogącym na swój kiczowaty sposób symbolizować ten świetny wałek. –M.Kołaczyk
Trzeci longplay Mount Kimbie jest wyraźnym, acz nienachalnym zaproszeniem na manowce post-dubstepu, z jakiego do tej pory znany jest kolektyw. Jesteśmy zaproszeni w miejsce, w którym angielski duet na naszych uszach ewoluuje z początkowych koncepcji swojej twórczości, obecnych na dwóch poprzednich albumach. IDM przekształca się w emocjonalne IM i choć nie jest już tak tanecznie (a bardziej eksperymentalnie), można momentami, bez zbędnego skrępowania, potupać sobie nogą do tego dziwnego, garażowego synth-popu. Spodziewane, elektroniczne linie melodyczne przeplatają się z żywymi instrumentami, a szczególnym aspektem albumu są featuringi na jakie zdecydowali się Dominic Maker i Kai Campos. James Blake, który pojawia się na LP dwa razy – w wieńczącym album "How We Got By" i singlowym "We Go Home Together", nadaje ogólnemu klimatowi płyty swój esencjonalny charakter; King Krule w "Blue Train Lines" brzmi jakby był w swoim charakterystycznym, szaleńczo-twórczym amoku, a "You Look Certain (I'm Not Sure)", które współtworzy Andrea Balency, jest fantastycznym echem wczesnego Stereolab. Love What Survives jest próbą wyjścia poza nawias muzyki, którą da się opisać w liczbach skończonych – Mount Kimbie szuka i znajduje, ja jestem kupiona i rozsiadam się na tych kosmicznych manowcach. –A.Kiszka
Miguelowi jak na razie szło w kratkę. Przynajmniej tak to wygląda z mojej perspektywy słuchacza: imho czasem udało mu się nagrać coś naprawdę interesującego (tak było, z chyba lekko zapomnianym dziś singlem "Adorn"), a innym razem zadowolił się dość przewidywalnym graniem, (longplay Wildheart jakoś nigdy nie zdobył mojej sympatii). Ale akurat singlem "Told You So" gość znowu rozbudza moją ciekawość, a to za sprawą kanciastego, "gumowego" r&b, w którym skryła się partia gitary przechwycona jakby od Alana Palomo pod płaszczem Neon Indian. Ale przede wszystkim Miguelowi udało się sklecić coś chwytliwego, a tym samym przyciągnąć uwagę całkiem niegłupim refrenem. Teraz tylko podtrzymaj ten feeling ziom i wtedy z przyjemnością posłucham sobie twojej nowej płytki. Umowa stoi? Okaże się w grudniu. –T.Skowyra
Drugi album dvsn i znowu do scharakteryzowania proponowanych przez duet dźwięków możemy użyć określeń: subtelność i zmysłowość. Wydający swoje longpleje u Drake'a (który swoją drogą pomógł kolesiom przy napisaniu "Keep Calm") tandem nie czuje potrzeby zmieniania stylówki, czy nawet wprowadzania do niej radykalnie nowych elementów – woli utrzymać status quo, ale za to nie pozwala sobie na spadek wyrobionego poziomu. A więc, Morning After to ta sama przestrzeń podlanego drejkowym trapem klawiszowego r&b, szukającego swobody w romantycznym (czasem nieco egzaltowanym) neo-soulu. Całą konkurencję wyprzedza "Mood", czyli posągowy hołd dla D'Angelo, ale na przykład "Nuh Time / Tek Time" sprawdza się w roli chilloutowego umilania czasu, a "Can't Wait" czaruje niczym wolny taniec w opuszczonym klubie o piątej nad ranem, więc w całej trackliście czają się przyjemne jointy nadające się na "soundtrack do bezsennych nocy". Obadajcie. –T.Skowyra
Chloe Kaul i Simon Lam, "prywatnie" kuzyni, a szerzej znani jako Kllo. Na ich nowym singielku "Virtue" kłaniają się samemu Jamiemu xx. Są tu połamano-szarpany breakbeat, balearyczna nostalgia i tęskne melodie, ale nie ma smutnego zawodzenia w rodzaju The xx (Coexist). Wręcz przeciwnie – bioderka gną mi się same, nóżka oscyluje. Ewokacja lata, jego krótkotrwałości i wszystkiego, co w nim ulotnie piękne i... przemijalne. Warto zwrócić na nich uwagę – polecam zaczerpnąć stream onirycznego "Sense", czyli highligtu ubiegłorocznej EP-ki (jeśli jeszcze kto nie słyszał, oczywista), jak i pochodzącego z ich debiutanckiego longpleja Backwater – iście Blake’owskiego (szczególnie w drugiej swej części) "Last Yearn". Sprawdzajcie koniecznie. –K.Łaciak
Eminem, powszechnie znany z szalonych rymów, ekscentrycznego rapowego alter ego i, swego czasu, bezkonkurencyjnego flow, niestety staje się coraz mniej znaczącą postacią w świecie hip hopu. Każdy kolejny singiel, od czasu jego ostatniego albumu, był totalnym snooze-festem, a najnowszy, "Walk On Water", rzekomo promujący zakończenie trylogii Rated R (Relapse, Recovery, i teraz... Revival?) jest jedynie gwoździem do trumny. Zamiast bitu, dostajemy ponurą partię pianina i mdłe smyczki w tle, a zamiast rapu, coś w rodzaju rymowanego monologu, który bardziej przypomina poczynania Macklemore'a niż Marshalla. Sękaty i nierówny flow jedynie irytuje, stanowiąc przeciwieństwo do wygładzonej i dopieszczonej partii wokalnej Beyoncé. Nie ma nic złego w zerwaniu ze swoim dawnym stylem, ale wypadałoby zaoferować coś równie atrakcyjnego w zamian. Kawałek ma ewidentnie charakter terapeutyczny i jest być może po prostu pretekstem dla powstania czegoś lepszego. A czy tak się stanie, powinniśmy się już niebawem przekonać. –A.Kiepuszewski
Jeśli wierzyć w rzeczywistość jaką kreuje w swoim tekście dla Dwutygodnika Bartosz Sadulski, Trupa Trupa to najagresywniejszy PR-owo polski zespół, zasypujący mailami skrzynki nie tylko polskich, ale i zagranicznych, muzycznych portali. A właściwie głównie zagranicznych, bo jak również z tekstu wynika, dla formacji dowodzonej przez Grzegorza Kwiatkowskiego sukces w tym antyludzkim państwie to sprawa drugorzędna, ważniejszy wydaje się poklask na Zachodzie. Tu na Porcys z jakimś szczególnym mailowym terrorem ze strony TT się nie spotkaliśmy, ale krótki research w tej sprawie potwierdza tę metodę gdańskiej grupy, choć to oczywiście żaden grzech. Za to kwestia zażyłości zespołu z zagranicą wydaje się w przypadku Trupy kluczowa. Na ich oficjalnej stronie w zakładce "o zespole" przeczytamy piętnaście wycinków z recek, w których polskich piszących nie uświadczymy. Mamy za to Pitchforka, Quietusa, czy Tiny Mix Tapes, ze sztandarowym kwiatkiem Rona Harta o singlu "To Me", który brzmi według niego jak "Beach Boys' Surf's Up crashing into MBV's Loveless". Zweryfikować to możecie pod ostatnim indeksem na najnowszym wydawnictwie Trupy, najlepiej w pozycji siedzącej. Idąc tym tokiem myślenia, na "Coffin" kryje się melancholia Clientele, "Falling" to nowofalowe próby Preoccupations, a w "Leave It All" chłopaki wskrzeszają ducha Morrisona. Wszystko to pewnie w jakichś dwóch promilach prawda, której odbiór leniwym recenzentom ułatwia fakt, że polski zespół miast szukać własnego języka, z lepszym lub gorszym skutkiem stylizuje się na swoje zaoceaniczne inspiracje. –S.Kuczok
Maria Peszek znowu ZBIERA CIĘGI na Porcys? Pomyślicie pewnie: "nuda", "ile można?", "dajcie jej już spokój" albo "idziecie na łatwiznę" (to ostatnie wtf jakby). No i ja to rozumiem, zwłaszcza, że tym arcydziełem "późnego Internetu" pani Maria właściwie pozamiatała na długo. Przynajmniej tak się wydawało, bo oto przyszedł czas na utwór "Ophelia" – nagrany specjalnie na potrzeby szekspirowskiego spektaklu Hamlet killer (za reżyserię odpowiada brat Marii), którym Peszek znowu zaskakuje. "Polska Björk"? No pewnie. Oprawa jak u Lopatina produkującego albumy Anohni? Oczywiście. I ten wokal... teeeeeen woooookaaaaal... CO TAM SIĘ WYRABIA? Mnie to nadal zastanawia i dziwi (choć pewnie już dawno nie powinno), że przy nagrywaniu realizator albo producent nie powiedział Marii: "Słuchaj, Marysia, spróbowałaś, wyszło jak wyszło, więc może dajmy sobie spokój, co? No naprawdę, znajdzie się ktoś inny, kto jakoś to udźwignie, a ty wracaj spokojnie do domu, odpocznij i nie myśl o tym, okej?". Tjaaaaaaaa. No po prostu ktoś musi pilnować strefy spadkowej, prawda? –T.Skowyra