Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

Wow, wow, wow, co ja mam odpowiedzieć na ten demoniczny erotyzm subtelnie płonący w głosie kanadyjskiej producentki? Mogę tylko, rżnąc głupa, jak nieogarnięty podmiot liryczny z openera, bo w tym roku, w tej dekadzie, Spoken Word jeszcze nie brzmiał aż tak dosadnie. A jak mi nie wierzycie na słowo mówione (he he), spróbujcie przyjąć na siebie historie o tłuczonym szkle zalegającym w mrokach tunelu, przez który czołga się główna bohaterka. Pełne wolt językowych oraz czarnego humoru opowieści podważające błogosławioną mityczność berlińskich klubów przepełnionych hedonistyczną, odrażającą rozpustą przećpanych spoconych trupów. Ale nie tylko plastyczność konceptu trzyma w ryzach uwagę słuchacza, bo zarówno na gruncie tekstowo-wokalnym, jak i tym ważniejszym – muzycznym, młoda producentka błyszczy pożółkłym neonowym światłem. Światłem, do którego gną ćmy najlepszych wzorców minimalnych synthów, zabaw balansem lewy-prawy i tech-house'ów. Ludzie wskazują na zamknięcie jako najlepsze minuty płyty, ale przesadna miłość do wszelkich objawów sentymentalizmu każe mi zwrócić uwagę na ten drobny moment "Day Dreaming", w którym na krótką chwilę wydostajemy się z dusznego podziemnego klimatu, aby zaczerpnąć nie mniej przytłaczającego, gorzkiego powietrza zanurzonego w nocy Berlina. Wstrząsająca płyta mogąca swoją wielowymiarową toksyną skutecznie rozpuścić dobre samopoczucie każdej klubowej imprezy. −M.Kołaczyk

Écoutez-moi, les filles et les garçons: "Twoja bae – frajer / Twój bej – writer / Twój zbieg okoliczności – raper / Twój raper i dobry bit – mezalians / Schafter, 808 State i piosenka – ménage à trois / Twoje martwe kody – obrona demokracji / Mój raper – infant terrible / Twoja głowa – pustka / Moja głowa – krzywda/ Stary Mark Renton – Gravity's Rainbow / Jak przestanę się jarać – popiół / Osiem piosenek – osiemnaście minut / Twój seks – krótka piłka / Twoje flow – marne / Jego flow – urokliwie ślamazarne / Barwa głosu – relatywnie ładna / Egzaltowany pan z Porcys – kciuk w górę".
At last, gdy kogoś odwiedza poradnia, gdy nawiedza mnie zbyt wczesna pora dnia, doczekaliśmy się zbiorowego wydania tracks utalentowanego 12-latka. Większość sceny może zazdrościć temu 13-latkowi lekkości on the beat. Jak będzie wyglądała jego kariera za dwa lata, gdy skończy 16 lat? It's hard to powiedzieć, but trzymam kciuki. Więc have a safe trip, Wojtek. And that's all, co piszę w tym liście, ale całkiem możliwe, że nigdy go nie wyślę. Bisous! –P.Wycisło

Ktoś tu umie wymienić jakąś żeńską muzyczną supergrupę? Jak spojrzycie na artykuł Pitchforka, to może stwierdzicie: "ach no przecież, jak mogłem zapomnieć o tych arcyważnych dla muzyki kobietach". Lepiej się już nie tłumaczcie, tylko dajcie szansę boygenius, bo wygląda na to, że niemało namieszają nowym, zaledwie sześcioutworowym wydawnictwem. Filarem boygenius są trzy prosperujące muzyczne persony: Julien Baker, Lucy Dacus i Phoebe Bridgers, które łączy label i zamiłowanie do ślicznego gitarowego smętolenia. Każda artystka w przeciągu ostatnich kilkunastu miesięcy wydała album dla wytwórni Matador. Ewidentnie spodobała im się koncepcja indie-rockowych Atomówek. Powstał zatem wspólny materiał, a pochlebne opinie i recenzje jakoś same przyszły. Muzyka jest idealnie wyważoną, owiniętą w melancholijny koc składową stylów trzech artystek. Cała trójka się oczywiście pięknie uzupełnia, ale chyba jednak Julien Baker pozostaje faworytką. Nie ma nic bardziej A.D. 2018 niż zwalczanie patriarchalnych rockowych norm i szczerze mam nadzieję, że tworzy nam się tutaj nowe Crosby, Stills and Nash (odpowiednik Younga może zdąży jeszcze dołączyć). –A.Kiepuszewski

Wystarczy chwila i już wiadomo, że ziomeczki grają w tej samej stylistycznej lidze, co ich patron Thugger. A skoro Młody Zbój mocno zbastował z tematem, to warto posłuchać Drip Harder, bo w tym roku ukazało się niewiele tak równych trapowych materiałów (przynajmniej tak wychodzi z moich obliczeń). Tu właściwie każdy track jest do rzeczy, Lil Baby i Gunna (zwłaszcza melodyjne flow tego kolesia zdobyło moją uwagę) uzupełniają się znakomicie na zgrabnych i całkiem wymyślnych podkładach (które dogląda zza konsolety niejaki Turbo z ekipą). Znajdziecie tu coś ze stylówki Playboia Cartiego ("Business Is Business" lub "Deep End"), jest miejsce na smutno-depresyjne joity w typie Future'a ("Belly"), pojawiają się echa nagrywek Lil Uziego ("Style Stealer"), a nawet niemal cloud-rap ("Seals Pills" z rozmarzonym bitem Playmakers). Chyba najbardziej thuggerowym kawałkiem w zestawie (a mamy przecież "My Jeans") jest tytułowy "Drip Harder" z zacinającym się samplem gitary. Dla mnie to w zupełności wystarczy, więc z przyjemnością rekomenduję odsłuch, jeśli jeszcze nie mieliście okazji. –T.Skowyra

Jeśli są na sali fani Conrado Moreno, "kultury hiszpańskiej", filmów Carlosa Saury w stylu Carmen, FC Barcelony i przypadkiem lubią kobiece r&b, to albo już słuchali drugi album Rosalíi i go polubili, albo niemal na bank im się spodoba. Pozostali będą musieli sami zdecydować, ale jednego nie można Hiszpance odmówić: mało kto zdecydował się ożenić bardziej lub mniej alternatywne r&b z żarem muzyki flamenco. Cały koncept został oparty na 13-wiecznej powieści Flamenca i wpisany w ramy współczesnej muzyki pop, a nad całym przedsięwzięciem w roli współproducenta czuwał mój człowiek El Guincho, który nie obawiał się samplować Justina Timberlake'a czy nawet Arthura Russella. Ale tak kręcę się wokół całej otoczki, a przecież chodzi o piosenki, prawda? Otóż wydaje mi się, że El Mal Querer broni się absolutnie jako spójna i zamknięta całość (posłuchajcie co na tej płycie dzieje się z wokalami), a dopiero gdy zaczniemy wyrywać poszczególne tracki z kontekstu (zwłaszcza te naznaczone patetycznym tonem) może być nieco mniej ciekawie. Choć z drugiej strony spokojnie można wrzucić na playlistę zarówno singlowy "Malamente", jak i "Que No Salga La Luna" z męskim wsparciem na drugim planie, organowe "Pienso En Tu Mira", czy leżące całkiem blisko Bad Gyal "Di Mi Nombre". Dlatego szczerze zachęcam każdego do sprawdzenia Rosalíi, nawet tych, którzy z Hiszpanią mają niewiele wspólnego. –T.Skowyra

Sofomor sympatycznego tria z Londynu brzmi jak płyta ludzi, którzy przesłuchali dużo muzyki, a po starannej selekcji z wyczuciem ozdabiają swe piosenki ulubioną oprawą. Nie słychać tu jednak żadnego wyrachowania czy cynicznej żonglerki gatunkami. Wbrew przeciwnie – nie trzeba odczytywać wszystkich gęsto usianych tropów, by zauroczyć się bezpretensjonalnością i kalejdoskopowym powabem Time 'N' Place. Zadbano o dystynktywność utworów: mamy tu i quasi-shoegaze'owy opener, bigbitowy "Time Today", "Dear Future Self" pobrzmiewający Beach Boysami, pop-punkowy refren "Only Acting". Ktoś pewnie usłyszy naiwność twee, ktoś electro pop, power pop, dream pop, j-pop i dużo, dużo więcej. Sporo tu słodyczy, szczególnie w głosie Sary Bonito, jednak kto wie, czy najciekawsze nie są momenty, które ową słodycz przełamują, burzą równowagę niczym ten lekceważący błysk w oku prześlicznej dziewczyny. Czasem za pomocą wprowadzających w lekką konsternację tekstów ("Visiting Hours"), innym razem dzięki zawahaniom harmonii czy nieoczywistym zabiegom edycyjnym (noise i zapętlenie w "Only Acting"!). Ładne i niegłupie. –P.Wycisło

Gdyby mnie ktoś zapytał, czy znam jakieś polskie gitarowe zespoły, które warto dziś śledzić, to pewnie odpowiedziałbym bez zastanowienia: nie znam, ja nic nie wiem. Ale po chwili namysłu wskazałbym na warszawskie trio DIDI, o którym zdążyliśmy już wspomnieć przy okazji utworu "Opium". Otóż całkiem niedawno ukazała się EP-ka tej młodej kapelki i zgodnie z oczekiwaniami jest to rzecz godna uwagi. Po pierwsze: imponuje spójna stylistyczna wizja art-rocka, w której znalazło się miejsce i dla odrobiny gotyckiego ujęcia spraw (wspomniany "Opium" w nowym aranżu, gdzie go głosu dochodzą ujazzowione opary Maroka, który już wyjaśnił red. Kuczok), i dla inteligentnie prowadzonego post-punka w różnych odmianach (zimnofalowy reprezentuje "Freakwave", a z tanecznym basowym groove'em, ale i krótkim pasmem ambientu "Every Little Star" będący całkiem ciekawym coverem przeboju Lindy Scott), a nawet dla kontrolowanego psych-rocka przeciętego post-rockową wstęgą (oczywiście chodzi o closer "Misty Morning" brzmiący jak owoc inspiracji The Doors w pierwszej fazie i Bark Psychosis w drugiej, a wszystko kończy wyładowanie w duchu Boris). Po drugie: DIDI trzeba też pochwalić za wyczucie, bo doskonale potrafią zbudować nastrój w obrębie utworu i wyraźnie słychać, że w tych kawałkach nie ma miejsca na przypadek czy coś nieprzemyślanego. A po trzecie: zasiadająca ze perką Weronika Szyma ma w głosie coś tak magnetycznego, że partie, która śpiewa chwytają natychmiastowo i pamięta się je jak słowa popowych refrenów. Innymi słowy: widzę w <em>Here Comes The Freakwave (EP)</em> spory potencjał i obietnicę, że w przyszłości będzie jeszcze lepie (w sensie dobrze rockują, heh). Brawo! –T.Skowyra

Niby Vile, ale bez przesady z tą podłością. Facet zbliża się do czterdziestki, więc robi się może nieco bardziej refleksyjnie, ale tak szczerze to od zawsze grał i śpiewał, jakby już miał trochę na karku. Ciężko będzie mu się wyrzec porównań do seventisowej ‘murican music (Young, Springsteen i Petty w pigułce). Jak zerkniecie na samą okładkę albumu, to serio łatwo go pomylić z gitarowymi herosami tamtych lat. Nie ma nic złego w przydługawych stonerowych utworach, bo szczególnie o tej porze roku od samego słuchania cieplej się robi na serduszku. Nawet jeśli pierwszy utwór nie jest jakiś niesamowity, w głąb tracklisty robi się coraz przyjemniej. Taki "One Trick Ponies" mógłby się ciągnąć w nieskończoność. Dziesięciominutowe "Bassackwards" to wejście na wyższy poziom emocjonalnego, psychologicznego i estetycznego niuansu w urokliwie transcendentalnym plumkaniu na gitarce. Chętnie dowiem się od perkusisty (perkusistów) jak osiągnąć takie zen na instrumencie. –A.Kiepuszewski

Trochę niepostrzeżenie powróciła "świeżo upieczona mama" Amerie, której tu na Porcys nikomu nie trzeba przedstawiać. Dwie EP-ki (następujące zresztą po EP-ce Drive sprzed dwóch lat) trwające około dwudziestu minut zamiast longplaya – jak dla mnie to sygnał, że dziewczyna całkiem nieźle ogarnia, jak współcześnie słucha się muzyki. A na tym nie koniec, bo na małych płytkach znajdziemy całą garść cieplutkiego synth-r&b z autotune'owym wsparciem, delikatną trapową podstawą i melancholijnym czarem. Mimo tego wszystkiego udało się zachować charakterystyczny vibe odsyłający do r&b z poprzedniej dekady (kiedy Amerie miała solidną pozycję w świecie mainstreamowego popu), a przecież nie każdemu się to udaje. Dodam też, że oba te krótkie materiały dostarczają takiego chillu, że jestem w stanie przymknąć oko na nieco mnie wciągające mnie kawałki. Zwłaszcza, że uzbierałem całkiem sporo osobistych faworytów: "Not A Love Song" z bitem przypominającym zwolnionego i pozbawionego kiczu AraabMuzik, tytułowy "4AM Mulholland" ze wspaniałym autotune'owym performensem Amerki, uroczysta trap-ballada "A Heart's For The Breaking", która momentalnie kradnie serce (to z 4AM Mulholland), rozmarzona miłosna pieśń "4The Lovers", obezwładniający "Don't Say A Word" z refrenem słodkim jak miód i zamykająca EP-kę, arianowo-klawiszowa ballada "Just Sayin'" (a to już After 4AM). 6 kawałków, więc pozostaje tylko odpalić Spotify i sklecić plejkę, co nie? –T.Skowyra

Ładny ten nowy album Lorely Rodriguez, ale mam wobec niego zastrzeżenia. Pierwsze, co rzuca się w uszy to jeszcze wyraźniejszy skręt w stronę radiowego, bardzo bezpiecznego formatu (weźmy "Just The Same" czy na przykład "Timberlands") względem debiutu. Dzięki temu muzyka Empress Of może zainteresować szersze grono odbiorców, ale równocześnie traci sporo charakteru. Jasne, nie słychać na Us przesadnego podlizywania się przeciętnemu mainstreamowemu słuchaczowi, bo mimo wszystko kawałki bronią się same. Lubię zwłaszcza skromnie opracowane, klawiszowe r&b "Trust Me Baby", uroczo zaśpiewane, kruche "Love For Me", najbardziej żwawe w zestawie, wręcz dance-popowe "I've Got Love" czy zamykający album, dryfujący w niebiosach ambient-pop "Again". Nie ma tu jednak (przynajmniej według mnie) piosenek o sile rażenia "Standard" z poprzedniego LP, ale w ogólnym rozrachunku Us to solidny popowy zestaw, który może nie rozsadza systemu, ale jednak cieszy. –T.Skowyra