Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
(fragmenty manifestu "Outsider House wg 100% Silk" autorstwa Hugo Kuli)
(...) nowy trend w muzyce elektronicznej. Jeszcze niedawno nikt nie kojarzył nowatorskiej nazwy, ale już jutro cały świat będzie celebrował tę stylistykę. "Outsider" to banalnie proste słowo oznaczające osobę wiecznie płynącą pod prąd. (...) Te dwa wyrazy zwiastują nadejście popkulturowego fenomenu. (...)
(...) jesteśmy najbardziej punkową-niepunkową wytwórnią XXI wieku (...)
(...) więc jak osiągnąć absolutną błogość? Trzeba wprowadzić w życie szlachetną ideę "Do It Yourself". Należy również zignorować ustalone przez resztę sceny reguły i skupić się na nieszablonowych smakach oraz doznaniach.(...) Pozwalamy dźwiękom na płatanie figli. One się po prostu pojawiają, równie naturalnie jak miauczenie u kota. (...)
(... ) a co najważniejsze – celebruj pół-amatorszczyznę! Jak zbawić klubową kulturę? Estetyką lo-fi. Jak nadać dźwiękom witalności? Estetyką lo-fi. Jak walczyć z miałkością hitów typowych nocnych imprez? Lo-fi, lo-fi, lo-fi, lo-fi.(...) –Ł.Krajnik
Co prawda już bez Matta Mondanile, ale z nie mniejszym nazwiskiem na gicie, bo z Julianem Lynchem, Real Estate wprowadzają nas w nastrój oczekiwania na wiosnę, bo to takie właśnie ich granie, na czas gdy w Bydgoszczy kwitną pierwsze przylaszczki i grzyby. 17 marca wyjdzie In Mind i nie spodziewajmy się zaskoczeń. Słuchając “Darling” myślę sobie – i nie zmyli mnie ten dewastujący plan teledysku koń, ani nie wiadomo dlaczego pojawiający się drugi bębniarz, Tyler Drosdeck – że drużyna Martina Courtneya nie spłodzi nigdy albumu ósemkowego, ale też nie zejdzie poniżej mocnej szóstki. Rzecz dla nierozumianych przez pędzący ku zagładzie świat fanatyków stylu. –M.Hantke
Można by rzec - kolejne, podobne indie gitarowe granie. Perks to jednak inny przypadek – piosenki trzymają zaskakująco wysoki poziom i co najważniejsze, z zadziwiającą sprawnością unikają szablonów typu: zwrotka-refren-zwrotka i ogranych progresji. Weźmy choćby takie "Hard Work" z prowadzoną "pod prąd" harmonią czy bogatą melodykę wokalu w "Spare Me". Album Australijczyków wypełnia specyficzny feeling przypominający wolniejsze kawałki Yo La Tengo, jesienną melancholię Clientele (partia gitary w "Ride It Out"), czasami też leniwe pieśni Real Estate ("Spare Me", "Convenience").
Z takim klimatem premiera Perks wręcz idealnie przypadła na początek lata, szkoda tylko, że australijskiego, hehe. Tak czy siak, jest coś wciągającego i nieprzewidywalnego w tych spokojnych, luzackich utworach, poza tym dzieje się w nich "na oko" więcej niż powinno. To duży plus. –J.Bugdol
Przyznam się, że kocham się w Rosalie. od czasu ubiegłorocznego Spring Breaka. Rzadko mi się zdarza zupełnie zahipnotyzować na koncercie, a wtedy tak było – wszystko w wydaniu scenicznym Rosalie. się dla mnie zgadzało. Jedynym mankamentem, który nie potrafił mi przysłonić tego, jak Rosalie. wygląda, rusza się i śpiewa, były nierówności materiału. Dobrze wiedzieć, że poznańska wokalistka idzie w dobrą stronę. Enuff od nierówności nie jest wolne, ale to chyba dlatego, że "Pozwól" i "So Good" wybijają się na ewidentne hity. Pierwszy, zrobiony przez Jordaha, pokazuje, co mogłoby się stać, gdyby Iza Lach w wydaniu r&b okazała się faktycznie tak dobra, jakbyśmy tego chcieli. Refren podany w nieskończonej, rozbujanej pętli to prawdziwy earworm – mamy tu mocnego kandydata na polski singiel roku. Przy okazji cieszy, że wspomagana doświadczeniem Michała Wiraszki Rosalie. nie traci, ale zyskuje w utworach po polsku. Nie mniej imponuje refren tego numeru z korzeniami w post-disco, zrobionego z Mentalcutem. Nie będę zarzucał reszcie materiału niedostatku takich zaraźliwych momentów, bo czuję, że nie o to chodziło. Pojawienie się Rosalie. na scenie cieszy mnie nie tylko dlatego, że wreszcie w Polsce ktoś nagrywa dobre r&b, ale i dlatego, że nareszcie jest tu ktoś, kto wie, że mniej to często więcej. –K.Babacz
The Lizard King jest ponownym wejściem trójmiejskiego producenta na footworkowe salony. Powstałe pod egidą U Know Me wydawnictwo gubi wyspiarski posmak dubu z szarawego i sprasowanego Danzig In Da Ghetto, ale nie wpisuje się na całego w trendy, gdzie każdy krok jest niepewny, a taniec mocno frenetyczny. Jeden z głównych rozgrywających inicjatywy Polish Juke nie idzie śladami wydanych w tym roku dzieł Comoca czy Jakuba Lemiszewskiego i prezentuje podejście raczej energetyczno-szaleńcze, aniżeli eksperymentalno-dekonstruktywne. Co prawda oszczędne sample i okrojona melodyka czynią tę EP-kę mniej przystępną, ale rytmy szaleją i są bardzo taneczne. Już tytułowy, psychodelizujący track pali okładkowe najki. "Dance Club Creeper" chwyta moment eksplozji gatunku, a "Hundred Dolla Bill" wciska w te ramy brudną esencję ulicy. Jedynie bardziej giętkie, singlowe "Head In The Clouds" raczy nas w połowie materiału rzewnym gitarowym motywikiem i pozwala złapać oddech. Rześkie "Sevnteen" wprowadza natomiast nieco więcej wolnej przestrzeni, choć dopiero przy końcu, bo tak jak pozostałe numery koncentruje się na atakowaniu zwartymi strukturami elektryzujących bitów. Kawałek po kawałku Rhythm Baboon składa jedno z najspójniejszych i przekonujących krajowych wydawnictw, nie tylko w obrębie footworku. –K.Pytel
Źle się dzieje w państwie świętokrzyskim. Borixon odpalający młodemu szluga (1:06), to symboliczne przekazanie "pałeczki" jest przerażające w dwójnasób – nie dość, że rzekomo to ten smarkacz ma kontynuować linię programową kieleckiego Króla Życia, to na dodatek splugawienie (brzmi poważnie, ale nie bójmy się tego słowa) absolutu w postaci "Papierosów" odbywa się za pełną aprobatą autora oryginału. Nie mam nawet siły szydzić z okropnej stylistyki jaką posługuje się ReTo, jak bardzo mnie odpycha ta nadęta, beztreściowa przewózka pozbawiona czegokolwiek fajnego.
Szkoda mi czasu na rozpływanie się, jak smutno mi się robi, gdy widzę, że takie gówno w kilka tygodni zbiera niemal cztery miliony wyświetleń. O ile Borygo "nie miał czasu na fajne refreny", to, zapewne istotnie w pośpiechu rzucił jednym z najbardziej uzależniających, chwytliwych chorusów polskiego podwórka, tak nikt mnie nie przekona, że to absolutnie obrzydliwe, paskudne coś, pełniące tę rolę w remixie, mogło powstać na poczekaniu. Tak niegodziwej, szkaradnej, rzeczy nie tworzy się od tak. Brak mi słów. Nie jest wesoło, to raczej smutne, a ja pstrykam pojarą i wsiadam do środka. –A.Barszczak
Kilka słów o nowym-starym (w dzisiejszych czasach tygodniowy numer jest już stary) singlu norweskich producentów, bo trochę się nam prześlizgnął, a zasługuje na odrobinę uwagi. Co prawda darzę Röyksopp sporym sentymentem, ale dokładnie wiem, że ich dorobek jest bardzo nierówny. Na szczęście "Never Ever" z wokalnym wsparciem Susanne Sundfør należy do puli udanych rzeczy popełnionych przez duet: cyber-dance'owy track kojarzący się ze stylistyką Junior, z przebojowym chorusem prowadzonym przez waleczny głos Susanne i wysoko zestrojonymi synthami można spokojnie rozpatrywać w kategorii najlepszych hitów, które wyszły spod rąk panów Berge i Brundtland. Jeśli utrzymają poziom na nowym wydawnictwie (zbiorze piosenek?), to będziemy mieli czym zapełniać imprezowe playlisty. −T.Skowyra
Co tam u Rangers? Po czterech latach spędzonych w San Francisco Joe Knight powrócił do Texasu i dźwiękowym zapisem tej zmiany ma być najnowszy krążek Texas Rock Bottom. Muszę przyznać, że po świetnych Suburban Tours i Pan Am Stories kolejne albumy typa jakoś mi umknęły. Może dlatego, że od pewnego czasu pozostaje gdzieś na uboczu, w zupełnej izolacji i ta sytuacja chyba nie do końca działa na korzyść jego muzyki. Mimo to, od kiedy Rangers wypisał się z drużyny prog-popowej hauntologii, wciąż poszukuje nowych tropów i próbuje swoich sił w różnych stylistykach. Owszem, efekty nie są tak intrygujące jak w przypadku dwóch pierwszych krążków, jednak muzykowi wciąż nie brakuje pomysłów co potwierdzają utwory z Texas Rock Bottom. W założeniu są mini-suitami nawiązującymi do eksperymentów formalnych Marquee Moon i Van Dyke Parksa. Oczywiście porównania są nieco na wyrost, jednak nie można zarzucić Rangers braku umiejętności nadawania pozornie zwyczajnym piosenkom nowej jakości dzięki repetycji, ozdobnikom i modyfikacji formy.
Texas Rock Bottom określiłbym jako autorski blend wielu gatunków nad którymi unosi się duch indie rocka i americany. Mamy tutaj niełatwą do sklasyfikowania mieszankę wątków korzennego southern rocka z gitarowym indie i baroque popem ("Bored To Tears" przypominające Real Estate), akcenty psych-rockowe ("On The Way To Work") i przybrudzony power-pop ("Never Again"). Chociaż za pierwszym razem ten zestaw jakoś mnie nie powalił, to kilku przesłuchaniach zmieniłem trochę perspektywę i okazał się być growerem. Wielowątkowość tych tracków oraz ilość ciekawych momentów sprawiają, że chce się wracać. –J.Bugdol
Archy Ivan Marshall (Leonardo DiCaprio) aka King Krule, od 16 roku życia kombinujący w branży, oddał kolejny materiał podpisując się fałszywym nazwiskiem. Bezradny Tom Hanks (Tom Hanks) mógł tylko patrzeć na środkowy palec odlatującego w nieznane człowieka-widmo. Andy raz bez licencji i doświadczenia wjedzie z pełną nonszalancją na salony z jazz-punkowym odjazdem, aby późnym wieczorem założyć gumowe rękawice przekonując wszystkich podrobionymi dokumentami, że mają do czynienia ze specjalistą od darkwave'u. Post-punk, indie, fusion, dla niego może być wszystko co akurat wpadnie. Czasami poda ci rękę jako Zoo Kid, innym razem będziesz musiał wybierać jeden z jego 7 pseudonimów: Lankslack/Edgar The Beatmaker/Breathtaker, dzisiaj będzie jako Pimp Shrimp. Mimo oddechu FBI na plecach, z odjechanych inspiracji spokojnie skleja swoje ”Feel Safe 88”. Tym razem szału nie ma, zblazowane brzmienie nie skończyłoby się happy endem, gdyby nie siadająca jak mantra wokalna repetycja, no i zręcznie przeprowadzone zakończenie. Ostatecznie, kolejnej wykreowanej tożsamości udaje się cudem wykaraskać z zaciśniętej policyjnej pętli, unikając grozy zgnicia w Sztumie. Pewnie w końcu go dorwą, ale na ten moment: Archy mimo drobnych potknięć, wciąż jeden krok przed Hanksem. –M.Kołaczyk
Na ten moment pogoda w Warszawie taka jak mina Pepa Guardioli po przegranym meczu z Atletico, czyli krótko mówiąc beznadziejna. Nie włączajcie zatem Potential – drugiego albumu figurującego pod pseudonimem The Range Jamesa Hintona w takich okolicznościach przyrody, ale poczekajcie na cieplejsze dni, bowiem "ładność” muzyki Amerykanina powinna idealnie wkomponować się w prawdziwie wiosenny klimat. Inna sprawa, że producent nie proponuje nam niczego nowego. Klimat wczesnego The Streets daje o sobie znać w rozpoczynającym wydawnictwo "Regular", zapożyczone od Four Teta ciepłe IDM-owe patterny przecinają na wskroś hip-hopowe i soulowe wokale (weźmy chociażby "Floridę" oraz "Five Four"), a i gdzieniegdzie wjedzie wsparty nawiązaniami do house’u oraz grime’u nostalgiczny electropop. Znamy takie historie doskonale, ale nie sposób nie ulec subtelności i zwyczajnemu urokowi tych jedenastu kompozycji. Czasem i to wystarczy, by być usatysfakcjonowanym. –J.Marczuk