Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Jorge Elbrecht nie zwalnia tempa. Jeśli przypadkiem trafiliście ostatnio na jakiś dobrze rokujący band na soundcloudzie czy innym bandcampie, z dużą dozą prawdopodobieństwa możecie założyć, że Kostarykańczyk maczał w nim palce. Nie tak dawno pisaliśmy o znakomitym singlu Drynx, a teraz nie wypada nie wspomnieć o kolejnym dobrze zapowiadającym się projekcie typa. O Presentable Corpse nie wiadomo na razie zbyt wiele, sam zainteresowany opisuje swoje nowe granie jako "music created from the perspective of a deceased songwriter", hehe. W odróżnieniu od wspomnianego Drynxowego reanimowania popu, tutaj Elbrecht sięga po klasyczne Violensowe zagrywki. Pierwsza gitara prowadzi wyrafinowany akordowy pochód, na drugiej Jorge jakby od niechcenia wygrywa eleganckie, ulotne melodie, a refrenowy zaśpiew kontruje wyeksponowaną, zgrabną linią basu. Nad wszystkim unosi się ten Smithsowo-Prefabowy vibe, który towarzyszył już wielu wcześniejszym nagraniom najpopularniejszej ekipy Elbrechta. Czekamy na więcej! –S. Kuczok
Perry, idąc wzorem porozrzucanych po świecie Poketstopów, chyba przeceniła nieco swoją siłę wyciągania ludzi z domów tylko po to, by posłuchali jej najnowszego singla. Kiedyś Hitler szukał elektro, fani Amerykanki mieli szukać disco (a ściślej: disco kuli). Byłem nastawiony trochę sceptycznie do łączenia wokalu Perry z disco XXI wieku, ale produkcja Maxa Martina wcale nie jest plastikowym niewypałem jak jakieś Random Access Memories. "Chained To The Rhythm" płynie na zgrabnym vaporwave'owym, post-chillwave'owym podkładzie, ma jednak dość schematyczny refren, a udział Skipa Marleya w bridge'u jest zupełnie zbędny (chyba że jego nawijka ma wypełniać etykietkę dancehall'u) i psuje trochę końcówkę. Mimo wszystko, nie ma co narzekać, zwłaszcza, że poprzedni singiel "Rise" zasługiwał na kciuk w dół. –J.Bugdol
Nothing Feels Natural to po trochu odpowiednik zeszłorocznego Deluxe zespołu Omni: odprysk sukcesu Ought i Preoccupations, płyta ewidentnie hołdująca oczywistym wzorcom z przeszłości, ale gnieżdżąca w sobie coś więcej niż tylko szlugi palone na poddaszu i wielogodzinne katowanie "Disorder". W amatorskim zimnie sprośnych (to komplement), post-punkowych trików, Priests upchali dość solidną dawkę melodyki, szczególnie gdy weźmie się jako odniesienie dotychczasowe, krótkodystansowe nagrywki zespołu. Co prawda nie przesadzałbym z tym Best New Music, ale też z ręką na sercu nie odmówiłbym uroku takim kawałkom jak świdrujące "Jj", choleryczne "Nicki" czy najsubtelniejszemu w zestawie utworowi tytułowemu. No big deal, ale wchodzi przyjemnie. –W.Chełmecki
"Great Expectations" nie odbiega zbytnio od poprzednich wydawnictw Ellingsena. To trochę taka nordycka wersja DeMarco (a trochę sophisti-Real Estate), przypominająca zresztą w swojej linearności niedawny singiel Kanadyjczyka, "My Old Man". Pokal ma zawsze na tyle ciekawe podejście do dłubania w akordach i aranżach zwrotek, że przy paru modyfikacjach mogłyby one funkcjonować jako niekończące się refreny. Nie zrozumcie mnie źle – nie chodzi o spektakularne hooki, to raczej przyjemność wynikająca z nerdowskiego śledzenia ciekawych progresji i aranżów w ramach indie-popu, zresztą przezroczysty, chłodny wokal (jako atut i jako wymowne odzwierciedlenie etykietki "cloud pop") ułatwia zadanie. Nie inaczej jest teraz – cała uwaga schodzi na intrygujący podkład. Po raz kolejny wychodzi na to, że Pokal jest obecnie jednym z najrówniejszych ziomków "w okolicy" i ja tam bym nie pogardził kolejną EP-ką. –J.Bugdol
W tym roku minęło już 20 lat od premiery Biokinetics – bezsprzecznie jednej z pierwszych płyt, która w bezpośredni sposób wpłynęła na europejską techno-rewolucję. Klasyczny kompakt duetu Porter Ricks, w moim odczuciu, położył podwaliny pod cały nurt eksperymentalnych czwórek z późnych lat dziewięćdziesiątych i początku drugiego milenium. Można rzec, że ta odważna dekonstrukcja zaoceanicznej parkietówki z Detroit, czyli w zasadzie próba nadania fatalistycznego wydźwięku stricte tanecznym pętlom z midwestowych offowych klubów, okazała się być myślą tak zaraźliwą, iż na dobrą sprawę dwie dekady temu Mellwig oraz Köner jedną tylko płytą zapewnili dzisiejszemu Berghain bookingi na co najmniej trzy wiosny do przodu. Jak Yellow Magic Orchestra spopularyzowała dziwaczny elektroniczny pop a Beatlesi nauczyli połowę świata pisać piosenki, tak Porter Ricks pokazali berlińczykom naturalny kierunek w którym rozwijać się musi undergroundowa alternatywa dla plastikowej i zbyt EDM-owej fali rave'u spod znaku Love Parade.
Czytana takim kluczem EP-ka Shadow Boat, będąca pierwszym od ponad siedemnastu lat oficjalnym wydawnictwem niemieckiego duetu, stanowi zjawiskową podróż sentymentalną do czasów przed-biokineticsowych, kiedy projekt ten "tłamsił" rozrywkowe techno w najlepsze. Trzy indeksy o wyraźnie zróżnicowanej wartości uderzeń na minutę cechuje jedna wspólna cecha – wszystkie brzmią tak, jakbyśmy wciąż tkwili w 1996. Bas wychodzi na wierzch, industrialna ornamentyka kawałków podkreśla metaliczny wydźwięk całości i potęguje uczucie charakterystycznej eteryczności mieszczącej się gdzieś na skrzyżowaniu szczątkowego dubu oraz drone'owatych pasaży wypełniających tło zrytmizowanych nagrań. Takie techno backgroundu może nie wprawia w osłupienie w schyłkowej epoce Nodata.tv, ale to wciąż moje najlepiej spędzone dwadzieścia minut w tym tygodniu. –W.Tyczka
Zdarza się, że czasem można wyczytać coś ciekawego z syfu komentarzy youtube'a: "If I were to believe the comment section, Parquet Courts sounds like every band that ever existed." Tym razem ktoś wyjątkowo W PUNKT, ale pewnie nieumyślnie, zdissował Parquet Courts. Cóż, w czasie odsłuchu nie potrafiłem uciec od miliona skojarzeń m.in. z Orange Juice (wokal), Pavementem (fragmenty "Already Dead (Digital Only)"), ale to byłyby komplementy, bo Parquet Courts nie wyróżniają się zbytnio na tle całej masy zespołów generacji indie 2.0.
Choć wszystko opiera się na dobrze znanych kliszach (kolejny niepotrzebny post-punk w postaci "I Was Just Here"), to kawałki unikają raczej wad typu: "gramy na pół akorda w zwrotce, wyjemy w refrenie". Zdarzają się jakieś zabawy z naruszaniem schematu zwrotka-refren, noisem ("Dust"), co zapisuję na plus, ale generalnie nie ma do czego wracać.
Zastanawiam się tylko o co tyle szumu, dlaczego lista roczna, czemu "best new music"? Może dlatego, że: "Parquet Courts are definitely a thinking band, and a critical one."? (Jenn Pelly, Pitchfork). Jeśli uważacie, że to główna zaleta Parquet Courts, to sięgnijcie lepiej po jakieś kompendium grega, a nie płytę. –J.Bugdol
Płytka z materiału izolacyjnego z połączeniami elektrycznymi: 0.000 645 16 metra kwadratowego, czarny mat. Do tego: Tristan Perich – mistrz minimalistycznym form na przecięciu galeryjnego sound artu i muzyki sensu stricto. Dźwiękowa materia wzięta na tapet: nie video-game chiptune, jak w przypadku 1-bitowej symfonii ze stemplem 2010, a hałas oraz estetyka clicks and cuts. Efekt: power noise Russella Haswella zapisany w kodzie binarnym. Noise Patterns to fascynujące słuchowisko stojące w opozycji do pompatyczności produkcji, maksymalizacji doznań słuchowych "trapiących" dzisiejszych artystów zarówno z peryferii mainstreamu, jak i tych znajdujących się w jego ścisłym centrum. To, co wskutek kiepsko przyswajalnej przez ogół gatunkowości miało pełne prawo spalić się na panewce i pozostać jedynie insajderską zajawką inżynieryjnie pojmujących muzykę głów, finalnie okazało się być niezwykle przystępnym materiałem – płytą pełną nieoczywistych rozwiązań rytmicznych, ciągłych zabaw z formą "cage'owskiej" nieokreśloności, w obrębie chałupniczej soft-kakofonii, która pochłaniana w całości – "na raz" – nie przyprawi o ból głowy nawet największych przeciwników jakichkolwiek struktur skonstruowanych tylko i wyłącznie z całej palety szumów i trzasków. –W.Tyczka
Zastanawiałem się całkiem intensywnie jaki kształt Sport przybierze. Nie oszukujmy się – tego rodzaju muzyka zazwyczaj niezbyt dobrze znosi format pełnoprawnego albumu. Aby wyjść obronną ręką z tej sytuacji Powell nieco rozwodnił formułę i ograniczył intensywność znaną z EP-ek. Czy można mu mieć to za złe? Cóż, zdaje mi się, że dzięki takiemu zabiegowi całość jest strawna i nie przyprawia o ból głowy (a przynajmniej mnie). Brzmienie jednak dalej opiera się na sucho zdigitalizowanych bębnach i gitarowych samplach wspieranych kanciastymi syntezatorami. Łatka "industrial techno" jest o tyle prawdziwa, co myląca. Debiut londyńskiego producenta nie ma zbyt wiele wspólnego z na przykład rozdającym karty w tym roku Perc. To raczej forma specyficznego kolażu, w którym nawet typowa dla gatunku motoryka nieustannie jest cięta i miażdżona. Całościowo Sport może nie porywa tak jak "Insomniac" czy "So We Went Electric", ale dalej pozostaje ciekawą, a przede wszystkim bardzo inną propozycją dla wszystkich potrzebujących od czasu do czasu uwolnić się od melodii. Bęc. –A.Barszczak
Ostatnio pisałem o Justice, a teraz przed wami kolejny, znacznie mniej znany duet z Francji, czyli panowie Simon Mény i Pierre Rousseau kryjący się pod nazwą Paradis. Ich debiut sprawia wrażenie zgrabnej stylistycznej kompilacji, bo podczas słuchania Recto Verso wciąż ma się wrażenie, że gdzieś już słyszało się tę barwę syntezatora albo zna się skądś ten motywik. Niemal na całej długości słychać ciepłe pady Junior Boys z okolic So This Is Goodbye, da się wychwycić charakterystyczną motorykę i koloryt Diogenes Club (tytułowy albo "Miroir (Deux)"), znalazło się miejsce dla melancholijnego trip-hopu ("Quand Tu Souris" lub "Miroir (Un)"), a na przeciwnym biegunie odnajdziemy zrytmizowany flow podebrany od Sally Shapiro ("Paradis (Reprise)"). Natomiast moje dwa ulubione indeksy to zabarwiony disco polowym sznytem, dostojny "Toi Et Moi" oraz mknący na najbardziej nośnym refrenie "Garde Le Pour Toi".Generalnie jest to przyjemny, momentami jesienny, momentami taneczny, klawiszowy pop niezłej próby. Problem polega na tym, że kolesie nie potrafili znaleźć własnego muzycznego języka i czasami przeginają z długością pętli, co wynika z niezbyt imponującego, ale jednak solidnego songwritingu. Mimo to propozycji Francuzów słucha mi się znakomicie – w końcu obecnie mało kto leci w takie granie. –T.Skowyra
Eeeej, naprawdę lubię tych zdolnych wariatów. Jakiś czas temu chwaliłem ich pierwsze single i dopatrywałem się wpływów Steely Dan. Teraz, gdy pojawił się "Who's Got You Singing Again", mogę tylko powtórzyć swoją opinię: PREP muszą kochać płyty Fagena i Beckera, co słychać w kompozycyjnej warstwie piosenki (wiadomo, harmoniczna elegancja, a już to charakterystyczne "zaznaczenie terenu" na 1:43 nie pozostawia złudzeń). Poza tym ogarnijcie, jak bardzo to jest ICH kawałek – imponują mi tym, że nie mając nawet płyty potrafili wykreować swój własny, rozpoznawalny, wyluzowany styl (PREParowany sophisti-funk?). Plus potrafią pisać tak zajmujące refreny, że wsłuchuję się jak zaczarowany. No i te fletowe igraszki jak z rajskiego ogrodu, w którym karty rozdają Cardigans... Eh, dajcie mi ich longplaya (bo z 4-utworowej EP-ki Futures, która ukaże się w październiku, znam już trzy wałki :| ), bo zapowiada się wyśmienite granie i oficjalne, zaszczytne miejsce wśród naszych ulubieńców w rodzaju Jensenów, KNOWER czy Inc. Serio serio. –T.Skowyra