Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Japońskie śniadanie jest lekkostrawne, ładnie podane i nawet całkiem smaczne. Niestety brakuje w nim wyrazistych przypraw, które nadałyby mu intensywniejszego smaku. Konsystencja poszczególnych składników jest aż nazbyt łagodna, przez co dokładniejsza degustacja może zakończyć się jedynie wzruszeniem ramion. Szef kuchni postanowił zaserwować szybką przekąskę, przyrządzoną z dobrze znanych produktów. Efekt końcowy jest przyjemny, ale brakuje w nim ekscytującego momentu zaskoczenia. Da się to pochrupać i poprzeżuwać, jednak o pełnym nasyceniu można tylko pomarzyć. –Ł.Krajnik
Straciłem Jaara z radaru dość dawno temu. Space Is Only Noise swojego czasu bardzo mi się podobało, ale dalsze poczynania jego twórcy były mi raczej obojętne. O Darkside zdążyłem już zapomnieć, a tegoroczne Pomegranates umknęło mi i nawet nie sprawdziłem tego tworu. Posłuchałem jednak Fight, singla dla R&S, i biję się w pierś. Ten długi kawałek tętni własnym życiem i co chwilę ewoluuje, czerpiąc przy tym z różnych nurtów współczesnej elektroniki. Nieważne, czy bierze na warsztat pocięty ludzki głos kojarzący mi się z tegoroczną Herndon, czy okrasza całość tanecznym rytmem, robi to w sposób przekonujący i, mimo eksperymentalnych ciągot, bardzo przystępny. Ziomek, zrób teraz taki longplay, to na pewno się dogadamy. –A.Barszczak
Na początku buksujący quasi-berliner-schule synth, zaraz potem pocięte "Infinity (Part 1 Re-Interpretation)" przypominające w tej aranżacji strzępki downbientu Boards Of Canada wymieszanego z encyklopedyczną post-rockowością, do której przyzwyczaił nas w Jesu Broadrick. Zaraz potem sekcja rytmiczna i szyta grubymi nićmi narracja typowego everymana Kozelka. Sun Kil Moon w pełnej krasie, a i Mark jakoś spokorniał. Trzyma dzieci za rękę, gra fanom do tańca, wychwala pochodzącą od lokalnych producentów nieprzetworzoną żywność, przestrzega przed opłakanymi skutkami nadmiernego używania słodyczy, by wreszcie zadeklamować poruszający e-mail wystosowany do niego przez Tanyę z Sheffield. Najczulszy bydlak w naszym uniwersum. –W.Tyczka
Cascine obchodzi swoje piąte urodziny i na tę okazję pod kuratelą Gorilla vs. Bear powstał mix złożony z utworów artystów związanych z wytwórnią, a wśród nich właśnie "Simple 80". Nie jest to bynajmniej nowy kawałek Jensen Sportag, a odkopana z głębokich archiwów perełka i rzeczywiście – pomimo wyraźniej zarysowanego motywu przewodniego, nie sposób nie wyczuć tu pulsacji "Jackie". Groove, rozszczepiające się linie wokalne, gitarowe wstawki – tak, zdecydowanie jesteśmy w 2009 roku i jest nam tam bardzo dobrze. –W.Chelmecki
Od ostatniej płyty Janet Jackson minęło ponad siedem lat. W tym czasie zdarzył się na przykład Smoleńsk, ale zdarzyła się też śmierć Michaela, która miała na jej milczenie jednak większy wpływ. "No Sleeep" to niewątpliwie powrót w dobrym stylu. Miss Jackson sięgnęła ponownie po nieoceniony duet Jimmy Jam & Terry Lewis, który to przez lata dostarczał jej hitów na pęczki. Najnowszy singiel raczej skokiem na listy przebojów nie będzie, ale przyjemnie pobrzmiewa w nim niepokojąca osobista nuta znana z czasów Velvet Rope. Historia historią, ale to także utwór mocno zakorzeniony w tu i teraz, bardzo dobrze korespondujący z tym, co ostatnio na rubieżach r&b proponowała choćby FKA Twigs. –K.Bartosiak
Każdy, kto słuchał The Water[s] wie, że Mick Jenkins nie lubi grać na pół gwizdka. Najnowszy, drugi już w hierarchii opublikowanych dotychczas singli zapowiadających dziesięcioutworową EP-kę [W]aves utwór mocno odwołuje się do debiutanckiego mixtape'u i potwierdza, że zaangażowany społecznie rap nie musi dziś mieć wyłącznie twarzy Kendricka Lamara. Nie bez znaczenia jest tu wkład producenta – Kaytranada odłożył na bok klubowe inspiracje i wyprodukował bazujący na gitarowym loopie, klasycyzujący bit, który bez problemu znajduje wspólny język z imponującą aliteracją gospodarza. –R.Marek
Trochę zbieram szczenę z podłogi. Muzycy Jagi wciąż malują piękne pejzaże, ale tym razem idą o krok dalej, dorzucając do inspiracji Tortoise, Methenym i Reichem jeszcze jeden ważny zespół. Chodzi mi mianowicie o zespół Yes. Od dawna nie słyszałem takiego blisko dziewięciominutowego wymiatania (Martin Horntveth jest tutaj niczym Bill Bruford, mówię wam) dodatkowo wspartego znakomitym wyczuciem melodycznym. Dzieje się tu "dużo za dużo", wrażeń starczy na więcej niż kilka (kilkanaście?) przesłuchań, natomiast Norwegowie już mogą cieszyć się wysokim miejscem w mojej prywatnej czołówce najbardziej wyczekiwanych albumów tego roku. Poprzeczka jest zawieszona wysoko, bo What We Must oraz wydany w 2010 roku One Armed Bandit to znakomite krążki, ale po takiej zapowiedzi, jak "Starfire" jest duża szansa, żeby ją przeskoczyć! –J.Marczuk
Bardzo prawdopodobne, że Carly Rae Jepsen już nigdy nie przebije sukcesu "Call Me Maybe". Nie stanie się to na pewno singlem pokroju "All That", który pomimo, że prezentuje się bardzo solidnie to z oczywistych względów nie posiada takich walorów jak słynny poprzednik. Może to i dobrze, bo zamiast na nieudolnych próbach powielania schematów "Call Me Maybe" Carly powinna skupić się właśnie na czymś stylistycznie odmiennym. "All That" całkiem sprawnie realizuje ten postulat będąc poprawną pościelówą z kilkoma fajnymi momentami (na czele ze spoko mostkiem gdzieś na wysokości 2:30). Szkoda tylko, że całość jest bardzo zachowawcza i w ogólnym rozrachunku trochę wieje nudą. –M.Lewandowski
Po co Jamie xx nagrywa solo, skoro ten singiel brzmi jak The xx z samplami mash-upu Everything But The Girl (gitka na 2:38), i tym samplem, który pojawił się w "Marijuanie" Kitty (zaśpiew na 1:01)?. To wie tylko on sam, bo zamiast być producentem na miarę Jamesa Blake'a (produkcja "Loud Places" wskazuje, że mógłby), gość bierze do kawałka wokalistkę z The xx właśnie i układa to samo, co ułożyłby i w zespole (może nawet zmiany akordów ściągnięte z jakiegoś starszego utworu − nie zdziwiłbym się). A że te ich piosenki są raczej nudnawe i "klimatyczne", to ciężko, żeby jakoś specjalnie powalały, choć jakiejś wielkiej porażki też nie ma. −T.Skowyra
Słuchanie Jlin nie należy do najprostszych czynności. Reprezentantka Planet Mu swoim debiutanckim albumem rzuciła wyzwanie wszystkim miłośnikom footworków. W niecałych 40 minutach i 11 kawałkach wywróciła formułę tego gatunku, biorąc z niego skomplikowane i gęste struktury rytmiczne, a usuwając całe ciepło, przebojowość i lekkość, przez co porównywanie jej do Rashada jest mocno nie na miejscu. Wszystkie utwory oparte są na podobnej formule: wściekle atakują słuchacza kaskadą dźwięków, nie rekompensując tej przemocy melodią. Narlei całe szczęście nie udaje, że to motywy mają grać pierwszoplanową rolę w jej muzyce i w zamian oferuje całe spektrum kłujących, industrialnych repetycji. Album rzeczywiście brzmi futurystycznie i świeżo, czego oznaką może być to, że nie potrafię nazwać atmosfery, jaka tutaj panuje, przy jednoczesnym wyraźnym odczuciu, że jednak jakaś ściśle określona unosi się nad nagraniem. Choć to płyta bardzo frapująca i ciekawa, jest niestety bardzo męcząca i na pewno dobrze zrobiłoby jej większe zróżnicowanie intensywności i dynamiki poszczególnych indeksów. Niemniej jednak – dobre gówno. –A.Barszczak