Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Przejście z 100% Silk do labelu Matthew Deara oraz wożenie się po niemieckich klubach zaowocowały zdecydowanym przesunięciem się muzyki Fort Romeau w bardziej mroczne klimaty. Stąd też Insides porusza się w surowej stylistyce progresywnego house’u, przeciwstawnej do bardzo cielesnego charakteru debiutu. Zahaczające o generyczność, lecz pomimo to bardzo szykowne, szkieletowe beaty, dopełniane ciepłym samplem kobiecego wokalu, ustępują na drugim albumie skrzętnie projektowanym, spirytualistycznym wycieczkom. Insides jest bardzo pewnym siebie i świeżym hołdem dla m.in. muzyki kosmische czy klasyków katarktycznego house’u jak Orbital i Underworld. Momentami zahacza o microhouse (“Cloche”) czy przedostatniego Lone’a. Modne obecnie granie. Osobiście tęsknię za zmysłowym obliczem Fort Romeau, jednak gdy Mike Greene serwuje takie kinetyczne bomby jak “Insides” czy “Lately”, w których niepokojąco dobrze stapia i roztapia plumkające i chroboczące na analogowych synthach faktury dźwięków, nie będę się oszukiwać, że nie jest to, jak mawiają Brytyjczycy, moja filiżanka herbaty. –I.Czekirda
Jeżeli Nils Frahm nie gra akurat szczotką do toalet na strunach pianina, to prawdopodobnie forsuje właśnie wzniosłe idee jak wczorajszy dziewiczy Piano Day. Celebrowaniu nowopowstałego autorskiego święta towarzyszyła niespodziewana premiera darmowego albumu artysty – ośmiu impresji składających się na długogrające Solo. I choć nie jest to krążek wybitny, a raczej miejscami bliżej mu do beznamiętnych urywków kompozycji Frahma z czasów złamanego kciuka (Screws) niż przepychu i gracji choćby Wintermusik (nie wliczając frapującego post-minimalismu w najbardziej wyrazistym "Wall" i rozbudowanego "Four Hands"), to wspomnieć o jego istnieniu warto. Bo zadeklarowany fan znajdzie tu kilka kojących sekwencji, a każdy zorientowany sceptyk wpisze w kajet, że za tym wszystkim kryje się jeszcze coś większego – chęć zebrania funduszy na zrealizowanie projektu instrumentu Klavins M450, na którego pobratymcu Solo zostało zrealizowane oraz Piano Day Berlin Festival w 2017 roku mający być ukoronowaniem całego przedsięwzięcia. –W.Tyczka
Powszechne wśród niewiele znajoncych gimbów żarty z Magika uważam za niesmaczne. Chociaż jego neurotyczna wczuta nijak nie przystaje do dzisiejszych ironicznych standardów, a w dodatku wszyscy jego epigoni plasują się w czołówce ludzi, których nie ma, to trzeba mu oddać, że był ciekawym artystą o nietuzinkowej osobowości i niewątpliwych zasługach dla rozwoju hip-hopu w naszym kraju. Gdy okazało się, że do grona szyderców dołączył jego rodzony syn, nagrywając jakże perfidną parodię stylu swojego ojca, żenada osiągnęła poziom dziewiątego piętra i chyba nie pozostaje mi nic innego, niż wyskoczyć z okna. –K.Michalak
Przy całej mojej sympatii do Florence nigdy nie mogłem skumać, skąd tak ogromny hałas i dlaczego aż tylu ludzi "nie może się doczekać nowego albumu". Z tego samego powodu pękam ze śmiechu, widząc euforyczne komentarze pod pierwszym teaserem tej właśnie płyty, który jest niczym innym jak napompowanym do granic pretensjonalności, beztreściowym intrem. Nie wiem, być może album okaże się fajny, ale póki co czas najwyższy pogodzić się ze smutną konstatacją, że większość "dzisiejszej młodzieży" kojarzy Kate Bush jedynie z balem przebierańców, a "Unravel" słyszało pierwszy raz przy okazji zamieszania wokół Vulnicury. –W.Chełmecki
Przyznaję, że Fergie zawsze wydawała mi się najmniej irytującą osobą w tym całym głupkowatym Black Eyed Peas. "Fergalicious" i "Glamorous" były przecież całkiem fajne! Niestety, nawet na solowym debiucie nie udało się jej całkowicie uwolnić spod wpływów will.i.ama, przez co do tej pory bezwiednie kojarzę jej głos, manierę wokalną i wizerunek z totalną muzyczną i kulturową siarą. Polubienie "L.A.LOVE" nie jest zatem łatwym zadaniem, ale tym razem z odsieczą przychodzi DJ Mustard, który pod mizdrzenia Fergie o mocno ambiwalentnym charakterze serwuje gorący miks wszystkiego, czego moglibyście się spodziewać w tanecznym pop-rapie. Spoko takie ocieplanie wizerunku. -K.Michalak
Podobno premiera debiutanckiego albumu Ślązaków odbyła się dziś, ale zanim zajmiemy się analizą Hurricane Days, pochylmy się na chwilę nad ich najnowszym singlem. Kanciaste, podszyte fajnym, funkującym groovem "Fill This Up" może stać się dla niektórych bardziej wyluzowaną wersją The Rapture, jednak przesiąknięty wrażliwością Friendly Fires i Panda People refren to dla mnie coś więcej niż krótkotrwałe zabicie wczesnojesiennego dołu. Póki co to pudło moich ulubionych tracków FWF, ale hola, hola, kolego! Przecież nie sprawdziłeś jeszcze ich debiutu. -J.Marczuk
Nie od dziś wiadomo, że australijski duet jak mało który potrafi kleić nowe disco, zarówno te do tańca jak i te serwowane 'na smutno'. "Two Bodies" zdecydowanie wpisuje się w poczet drugiej grupy, udanie nawiązując swoim nastrojem do "Clair De Lune". Pomimo, że całość jakoś zdecydowanie nie kopie, to te nieco ponad 7 minut zamulania popartego całkiem przyzwoitymi motywami stanowi dla mnie wystarczający argument za tym, aby już teraz zacząć odliczać dni do premiery debiutanckiego longplaya. -M.Lewandowski
"Stay With Me"? Łzawa balladka, nie czaję takiej emocjonalności. Esencjonalne, beztreściowe zło, którego nie chcę w radiu i liść na odmułkę dla tego wyjca. Nie ma tego w moim świecie. O, czekajcie, FKA twigs zagrała wersję dla BBC... Wysublimowane piękno. -K. Michalak
K. Dot zwinął wszystkie bity na Captaina Murphy’ego wykorzystując je, mając w pamięci ”Cosplay” na składankę Adult Swim, prawdopodobnie o niebo lepiej niż prawowity właściciel. Vibe na podśpiewywanym hooku rodem z intra ”The Art of Peer Pressure”, pianino przywołuje na myśl ”Keisha's Song”, a i Kendrick jakiś taki bardziej ”sectionowy” w tej nawijce. Dodatkowo cieszy fakt, że instrumentalna końcówka oddaje klimat bliższy cosmogrammowym odlotom, niż harmonijnej następczyni. Ode mnie plus na zachętę, bo ponoć to tylko preludium. -W.Tyczka
W Lublinie obok Krabów i Plugów pojawiły się ostatnio Flemingi. Zamiast gitar wolą 80sowe syntezatory, ale zamiłowanie do fajnych zmian akordów i trafnych refrenów pozostało. Skojarzenia z Kampem! nieuniknione, ale dajmy chłopakom czas na rozłożenie skrzydeł. Powinno się opłacić, bo "Words" słucha się z niekłamaną przyjemnością, a całkiem możliwe, że dalsze ruchy pozwolą im odlecieć jeszcze dalej. Także pióra w górę. Uff, dość tych ptasich metafor. -T.Skowyra