Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Kiedy w kwietniu ubiegłego roku Małgorzata Penkalla z Magdaleną Gajdzicą zapowiadały, że na nowej płycie będzie bardziej synthowo i transowo, to osoby śledzące rozwój Enchanted Hunters nie miały prawa czuć się zaskoczone. Wystarczyło znaleźć się na którymś koncercie w przeciągu ostatnich kilkunastu miesięcy albo sprawdzić znakomity zapis koncertu dla KEXP, nagrany przy okazji Off Festivalu w 2015 r. Konstrukcja “Fraktali” wnosi jednak dwa nowe elementy lekkiego, ale jednak zaskoczenia. Co istotne, pozytywnego! Po pierwsze, śpiewane jest po polsku, zgodnie z obietnicą. Głos Penkalli brzmi przez to jakoś tak w nowy sposób, trochę dziwnie, ale spoko, bo liryk siedzi dobrze. Pytanie, jaki procent płytowego materiału pójdzie za tym patriotycznym ciosem – chciałoby się więcej. Po drugie, tak mechanicznie napędzonego utworu jeszcze pod marką Enchanted Hunters nie było. Bez fletu, skrzypiec, bez pościelowego r’n’b, bez folkowych harmonii wokalnych… Lecimy do przodu z eightiesowym duchem analogowych maszyn. Dodatkowo, z tymi chórkami Gajdzicy, “Fraktale” są jak z Jessy Lanzy, tyle że Enchanted Hunters mają serio większy potencjał. Jestem spokojny, siedzę sobie i czekam na tę opóźniającą się płytę. –M.Hantke
edit: tekst oddałem do druku przed koncertem w Alchemii z Krakowa. Uzupełniam, że większość tekstów okazała się być polskimi, w tym również w utworach dotychczas śpiewanych w języku Shakespeara.
Jacob Long, reprezentant Kranky kryjący się pod pseudonimem Earthen Sea, stawia na korzenne, tradycyjnie pojmowane dub-techno, jednak zamiast na tej podstawie wznosić industrialne konstrukcje, maluje wyjątkowo wciągające, mroczne, ambientowe pejzaże, które dopełniają jednostajne bity – to bardziej kino noir niż Stalker. Już sama okładka znakomicie portretuje zawartość, bo słuchanie An Act Of Love przypomina trochę podróż w głąb czarnej dziury albo przedzieranie się przez mgłę i ciemność. Warto skorzystać, zanim wiosna na dobre o sobie przypomni, a temat smogu znów zejdzie na dalszy plan. –J.Bugdol
Missy zawsze lubi próbować nowych rzeczy i nie boi się kolejnych zmian. Co więcej, potrafi wejść w nową skórę w imponujący sposób czego dowodzi "I'm Better". Proste, że Elliott jest lepsza od sporej grupy dziewczyn papugujących obecne trapowe patterny, bo nie tylko korzysta z aktualnej stylistyki, ale jeszcze dokładnie wie, czego chce. Trzy plumknięcia, minimalistyczny bit, Lamb na ficie, niepokojąca atmosfera – nie wiem, ale gdyby Desiigner urodził się kobietą, to może właśnie tak brzmiałyby jego single? W każdym razie "I'm Better" zarówno na płaszczyźnie produkcji, jaki i dziwnych, unikalnych hooków zgarnia całkiem sporą pulę. Będzie jakaś płyta, Missy? –T.Skowyra
W zasadzie trudno powiedzieć, że warszawski raper zawiódł – to nadal świetna propozycja dla fanów słabego hip-hopu. Każdy wielbiciel znajdzie tu coś dla siebie: przydatne repetytorium dla maturzystów ("W duszy żyje młoda Polska / Serce bije w rękach / Mam swój los /A świat nie zna granic #Nałkowska"), wyborne nawiązania do klasyki polskiej piosenki ("Son of the blue sky w swojej tułaczce"), czy spécialité de la maison Leszka K., czyli zjawiskowe dwuznaczności ("Bo pięknie jest żyć / Pięknie jest latać / Pięknie jest po chmurach skakać"). Ręce same składają się do oklasków, by po wszystkim złapać za głowę.
Całkiem znośny bit nie zamaskuje faktu, że od prawie dwudziestu lat jesteśmy skazani na kulawe flow, przy którym Filipek wydaje się wirtuozem latania na podkładach. Spójrzmy prawdzie w oczy: PSI rozjebie (>3.0/10.0) tylko wtedy, gdy Bud da. I nie jak Fidel na Kubie, ale jak Donald w USA, panie prezidento. Elo, Eldo, to nie pokemony, chociaż rozcieramy cię w pył niczym Ketchum; piosenki Eldo szanuje tylko za-bity, a końca nie widać #Infinite_Jest. –P.Wycisło
Thom Gillies (ex-TOPS) i June Moon (Forever) serwują zwiewną pościelówę ocierającą się o soft-rocka, balladowe r&b i blue-eyed soul, a wszystko spaja post-pinkowa wizja ejtisów. Wydaje się, że Exit Someone to projekt służący rozwinięciu sophisti-popowych fascynacji Gilliesa, które przewijały się już w macierzystym Vesuvio Solo. Nieco podobny, tytułowy singiel "Don't Leave Me In The Dark" z tegorocznego LP Kanadyjczyków, śmiga gdzieś po moich playlistach z 2016, ale od teraz jest dla mnie tylko uboższym indie odpowiednikiem "Fade 2 Black".
Z gatunkowej mieszanki wyszedł naprawdę przepyszny koktajl. "Fade 2 Black" wygrywa jazzującymi progresjami i atmosferą melancholijnego czillu z urzekającym dwugłosem, który płynie przez prawie cały track. Miło zabłądzić gdzieś na wysokości 2:11 kiedy wjeżdża mostek i melodyczno-harmonicznymi zakrętami prowadzi z powrotem do głównego motywu – od razu widać tutaj duży potencjał songwriterski. W całym kawałku, względnie skromny aranż jest na tyle wciągający, że po wielu przesłuchaniach wciąż nie mam dość. Bardzo liczę na to, że Exit Someone równie dobrze poradzą sobie na zapowiadanej EP-ce. –J.Bugdol
W przypadku EPDM to, jaki album będzie, można wnioskować już po samej okładce: na El Perro Del Mar stylówka z makijażem a'la lata 60, na KoKoro pół karpia i strój imitujący kimono. Na świeżo wydanym longplayu Szwedka powoli odwraca się od twee-popu przetykanego synthami i zwraca w stronę szerokopojętego world music. W "Breadandbutter" czy "Ging Ging" mamy dalekowschodnie instrumentarium, w tytułowym "KoKoro" – afrykańskie stukanie w bębenek, w "A-Bun-Dance" etno flecik, aż wreszcie element europejski – czyli umiłowanie sobotnich porządków w "Clean Your Window", choć też przeplatany egzotycznymi marakasami. A, jest jeszcze jeden taki element: w "Kouign-Aman", które brzmi jak zauroczenie j-popowej wokalistki polskim bigbitem. KoKoro chyba miało wyrwać Sarę Assbring z electropopowej strefy komfortu, no i niby jest to całkiem przyjemne wyjście, ale na dłuższą metę raczej mdłe. –A.Kania
Nasza stara znajoma wraca po 2 latach. Moje nadzieje związane z muzyką Ellis-Bextor osłabły już dawno temu, ale całkiem niezła zapowiedź najnowszego krążka trochę zaostrzyła mi apetyt. Nie żebym oczekiwał cudów na miarę "Music Gets The Best Of Me", ale spodziewałem się przyzwoitego "powrotu do korzeni" ("zagrajcie Karla Malone!!!"). Co dostajemy? W większości zestaw uczniowskich ćwiczeń piosenkowych. Całkiem energetyczny opener (piano i synthy na początku jak w "Baba O`Riley") wcale nie zdradza tego, co będzie się dziać dalej. Bo potem mamy niestety tracki trzymające się ogranych motywów ("Death Of Love", "My Puppet Heart" – tutaj nawet spoko refren), niemrawe, akustyczne ballady kontynuujące wątki Wanderlust ("Crystallise", "Hush Little Voices", "Here Comes The Rapture", "Unrequited") i można by tak wymieniać, ale po co? Jesteśmy w Krótkiej Piłce, "kciuk ci prawdę powie".
Pytanie, czy ktoś naprawdę spodziewał się po Sophie popowego albumu trzymającego tak wysoki poziom jak "przysłowiowe" Fever Kylie? Brytyjka chyba już zawsze pozostanie artystką typowo singlową, celującą w środek tarczy za pomocą max. 2-3 potencjalnych singli na płycie. Niestety nawet pod tym względem Familia prezentuje się blado. –J.Bugdol
Po ambitniejszym, stawiającym na niemal popowo-folkowe aranże Wanderlust Sophie wraca do tańca, ale nie zapomina o wydanej w 2014 płycie. Przynajmniej tak podpowiada zwiastun nowego longplaya Familia. Zaczyna robić się miło i rodzinnie, w końcu z tą panią znamy się nie od dziś, ale musimy to jasno stwierdzić: "Come With Us" nie jest hitem tej wielkości co "Me And My Imagination" czy "Music Gets The Best Of Me". Mimo to podoba mi się stylistyczny rejon singla: disco w ujęciu ABBY z prężnymi basami i orkiestrowymi ornamentami, a nawet z solówką, eh. Dodajmy do tego całkiem przejrzysty i w sumie uroczysty chorus i możemy z pewnymi oczekiwaniami wypatrywać najnowszego długograja Sophie. –T.Skowyra
Pochodząca z Portland w stanie Oregon jazzowa kontrabasistka to niewątpliwie zdolna i utalentowana songwriterka, która w dodatku potrafi korzystać ze wspaniałych wzorców. I wcale nie świadczy o tym playlista ułożona przez Esperanzę, gdzie można znaleźć między innymi takie nazwy i nazwiska jak György Ligeti, Phillip Glass, John Cage, Urszula Dudziak czy Hiatus Kaiyote. Raczej chodzi o to, że w jej poszytych jazz-art-pop-rockiem numerach przejawia się estyma dla songwriterskich legend. Najbardziej dostrzegalna jest obecność Joni Mitchell – raz przez wzgląd na wokal Spalding (i może trochę storytelling), a dwa przez kompozycyjny krój utworów. Weźmy math-narrację o biblijnym zdrajcy "Judas", znakomity, brzmiący jak mariaż Joni i Kate Bush "Earth To Heaven" czy ślizgający się gdzieś po powierzchni stonowanych fragmentów Hail To The Thief, "Noble Nobles". Poza tym warto zrobić głośniej przy zainicjowanym glassowskim minimalizmem, trochę ociężałym "Rest In Pleasure" z kapitalnym, wybuchającym hookiem à la Charlotte Hatherley na 2:29 i przy dychotomicznej, pomykającej w zwrotkach po beatlesowsku gorączce "Elevate Or Operate".
Ale niestety nie wszystko na Emily's D+Evolution śmiga tak pięknie, bo w reszcie tracków Esperanzy trochę się gubi i momentami przesadza z popisami oraz ekspresją, stąd zamiast Joni Mitchell mamy oszczędniejszą Mars Voltę. Dlatego właśnie nie spotykamy się ze Spalding w rubryce Recenzje z notą powyżej 7.0. Nie zmienia to jednak faktu, że longplay jest solidy, a highlighty rządzą. –T.Skowyra
Nowy kawałek Lorely Rodriguez w rzeczywistości jest odrzutem z Me i traktuje – jak można wywnioskować po tytule – o problemie uprzedmiotowiania kobiet. Ale to nie tematyka "Woman Is A Word" odpowiada za uniesiony do góry kciuk, a rozsmakowane w ejtisach synthy, hipnotyczne, jednostajne eksklamacje i rozładowujące nieco napięcie, quasi-orientalne dżingle między kolejnymi segmentami. Nie jest to może sztosidło na miarę "Standard", nie jest też tak dobre jak płynące podobnie marzycielskim rytmem "Crying In Public" Chairlift, ale nie zmienia to faktu, że od dwóch dni jakoś się nie mogę od tego kawałka uwolnić. –W.Chełmecki