Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Powinniście już dobrze wiedzieć, że Ablebody to nie są leszcze. Właściwie już za miesiąc posłuchamy Adult Contemporaries, który to krążek zapowiada się niezwykle dobrze. Bo oto teraz na wokandzie pojawia się "Gaucho" i w moim odczuciu ten nowy singiel przebija "Backseat Heart". Tytuł w połączeniu z songwriterskimi skillami braci Hochheim delikatnie sugerował inspirację Steely Dan, ale jak się okazało, piosenka krąży wokół violensowego, rozmarzonego jangle popu, co każdemu czekającemu na jakiś ruch ze strony Elbrechta może bardzo poprawić samopoczucie. I tyle, bo co będę więcej pisał − wiadomo, bas i refren działają "jak trzeba", więc może tylko nieśmiało zauważę, że tak od 1:50 kolesie pokazują na co ich stać, zahaczając przez kilka sekund o smithsowy wajb. Do premiery płyty pozostał miesiąc. Trochę się jaram. Nawet. −T.Skowyra
Z Complex Simplicity Teedry Moses zetknąłem się w oparach kompletnego absurdu. Coś się popsuło i na moich ruskich empetrójkach “You Better Tell Her” liczyło 9:23, a całość płyty przekraczała nieco ponad 85 minut. Sama Teedra jawiła się zaś jako reinkarnacja Sylvestra i na parę chwil pragnęła zawładnąć w moich oczach światem muzyki soul. Mocna zawodniczka, ale na singlach była jakaś inna. Jak to leciało? “Mediator” da wam jako takie pojęcie o tym intrygującym spektaklu swoim delikatnym slow-mo, dźwiękowymi smakołykami podsuwanymi na tacy i rozciągniętą przebojowością, ale również pozostawia trochę mętny niedosyt i poczucie niespełnionej obietnicy. Drugi album Aluny i George’a już w tym miesiącu. Ciągle warto znaleźć czas na ten duet (George wycofał się z grania koncertów i obecnie jedynie współprodukuje materiał), ale trzy lata temu wychodziło im to jednak ciekawiej. –K.Pytel
Saksofon i minimalistyczne sample to kombinacja, która perfekcyjnie ukazuje samotność we współczesnych metropoliach. Muzyk z Los Angeles przyrównuje ludzką egzystencję do autostrady, pogrążonej w dźwiękach ulicznego hałasu. Ten specyficzny krajobraz wydaje się być ukryty za gęstą warstwą mgły, rozświetlanej przez nocne lampy.
Anenon bawi się dwoma obliczami swojej artystycznej działalności. Poetycka część jego osobowości jest widoczna w abstrakcyjnych, malowniczych kompozycjach wspomaganych przez piękno akustycznych instrumentów. Z kolei syntezator i komputer to narzędzia stanowiące bardziej przyziemne elementy całości, demonstrujące industrialny charakter L.A. Z tym urzekającym mariażem może identyfikować się każdy samotnik egzystujący w globalnej dżungli. –Ł.Krajnik
Gdzie jest George? Jasne, niby wszystko jest ok, ale coś tu naprawdę nie gra i to od dłuższego czasu. Wygląda na to, że Aluna została jakby sama na placu boju i dwoi się oraz troi, żeby coś ugrać. Współpracuje z kim tylko może, żeby jakoś ciągnąć wózek pod nazwą AlunaGeorge, ale niestety nie są to próby pokroju przebojów z Body Music, tylko niezbyt błyskotliwe songi brzmiące jakoś przypadkowo, bez ciekawych pomysłów, no i przede wszystkim bez hooków, które są niejako esencją popu. Jasne, ten nowy "My Blood" może i jest dość poprawnie wyprodukowany, ale tak właściwie to dla kogo jest ta piosenka? Kto będzie tego słuchał? Przypadkowy, masowy odbiorca? Pewnie tak. Więc George, daj jakiś znak i zrób coś, bo nie o taki sofomor AG walczyłem i wciąż walczę. –T.Skowyra
Brytyjski duet AlunaGeorge nie ma ostatnio dobrej passy. Poprzednio na przeciętnym "I'm In Control" w nieudolny sposób wokalnie udzielał się Popcaan, tym razem przy produkcji pomagał Flume, a zespół notuje kolejny średni numer. Niezamierzenie śmieszny moment otrzymujemy przed pierwszym chorusem, kiedy napięcie dokręcane jest do maksimum, ale brzmi to tak, jakby George zasnął na chwilę nad swoim mikserem, przez co biedna Aluna w teledysku nie może ściągnąć skarpetki! Pierwsza połowa refrenu to ładna melodia wyśpiewana przez niezawodną Francis, ale już w drugiej części zaczyna męczyć niepotrzebnie pocięty podkład. Nie jest to na pewno aż tak irytująca propozycja jak wspomniana nagrywka z Popcaanem, ale do klasy singli z Body Music to w ogóle nie ma tu startu. –S.Kuczok
Jej dyskografia nie wygląda na razie imponująco, bo to zaledwie kilka piosenek, bo i kariera trwa dopiero nieco ponad rok. Najnowszy utwór urodzonej w Oslo Norweżki może sprawić, że jej działania nabiorą rozpędu. Wraz z "Baby" Ania z Północy na dobre odchodzi od electro popowych inklinacji pojawiających się chociażby na "Oslo" i podąża w wyznaczonym na "The Dreamer", satynowo-synth-popowym kierunku. Co więcej, tym nowym songiem Skandynawka przekracza próg baśniowej krainy zanurzonej w malinowo-cyjanowej mgiełce oświetlanej ciepłymi, soft-rockowo-synthowymi lampkami. Wsłuchajcie się upojne melodie oraz w księżycowy refren i nie próbujcie walczyć z tą nocną, czarującą ceremonią dźwięków. –T.Skowyra
Mniej więcej rok temu Antony & Cleopatra wydali pierwszy singiel pt. "Sirens". Później pojawiło się "Take Me", teraz przyszła pora na "Love Is A Lonely Dancer". Mimo że duet ma na koncie tylko te trzy utwory, zdążył już dość wyraźnie nakreślić estetykę, w której zamierza się obracać. Ich muzyka to przede wszystkim soulujące kawałki do tańca. Potrafią zgrabnie połączyć amerykański ejtisowy house z disco z lat ‘80, do tego dorzucają jeszcze UK garage. Ich zamiłowanie do retro klimatów znajduje odbicie w teledyskach – wszystkie są czarno–białe.
Tytuł nowego singla zobowiązuje i w klipie do tegoż utworu pojawiają się tancerki, z peruki trochę podobne do tej która wyginała się u Sia. Osobiście preferuję jednak ten do "Take Me", w którym przewija się cała plejada gwiazd w parach – od Johna i Yoko, przez Jay-Z i Beyoncé, po Britney Spears i Justina Timberlake’a. Właściwie muzycznie też ten utwór bardziej przypadł mi do gustu – jakaś subtelniejsza lekkość się z niego sączy. W "Love Is A Lonely Dancer" jest wyraźniejsza linia basu, z kolei wokal jest mniej romantyczny. Jednak jakby nie patrzeć, Antoniusz i Kleopatra z pewnością jeszcze niejednego podpieracza ścian zmuszą do puszczenia łokci w ruch. –A.Kania
Nie jestem amatorem songów okolicznościowych, ale tu słyszę pewną świeżość (może dlatego, że pierwszy raz zetknąłem się z twórczością zespołu Anno Domini i może dlatego, że entuzjazm wykonawców autentycznie robi wrażenie i przez pierwsze pół minuty teledysku jarałem się, że to będzie klip z rozbudowanym scenariuszem jak teledyski Aerosmith za starych dobrych czasów; niestety w dalszej części filmiku rozdają jakieś ulotki, co nie jest optymalnym rozwiązaniem fabularnym) – na pierwszy rzut ucha podniosły motyw sympho-polo zalatuje Rubikiem i brakuje w nim tylko wokalu Michała Wiśniewskiego, ale idiofoniczne kombinacje w tle nadają kawałkowi fajnej werwy jak z Let’s Get Ready To Crumble Russian Futurists. Rzeźbię trochę w gównie w tym momencie, ale czy ten zabawny wtręt instrumentalny na wysokości 1:18 to nie jest kicz-jazz przekształcony na chwilę w środkowe Kombi? –M.Zagroba
O tym latynoskim grajku dowiedziałem się dopiero całkiem niedawno, a przecież jego solowa kariera trwa już ładnych parę lat (pomijam rzeczy wydane jeszcze w poprzedniej dekadzie razem z Teleradio Donoso). Zwłaszcza, że to zdaje się dobry ziomek Javiery Meny, bo w końcu kręcił jej klip do "Hasta La Verdad", a może i majstrował przy jakichś jej numerach. To przypuszczenie nie jest bezpodstawne, bo zbieżności nie kończą się na teledysku – Álex Anwandter również celuje w taneczno-popowe rewiry ze swoimi nagrywkami. Najnowsza propozycja, czyli "Siempre Es Viernes En Mi Corazón", to intrygująca, electro-popowa zapowiedź trzeciego długograja Amiga. Song brzmi jakby kolesiom z Apolo Beat zabrano gitary i kazano zapodać soczystego bangera przy użyciu klawiszowego arsenału. Vibe Javiery również da się odczytać, a i smyczki stanowią ciekawe urozmaicenie aranżacji. Nie obrażę się, jeśli dostanę od Chilijczyka więcej kontentu tej jakości. –T.Skowyra
Ramona Gonzalez chyba coraz bardziej chce się pozbyć łatki Ariela Pinka w wersji femme, dlatego wybrała się na randkę z Droop-E. Może to nie pierwszy raz, kiedy Nite Jewel brata się z tym raperem z Zachodniego Wybrzeża, ale akurat na tej euforycznej EP–ce zadbała o większe równouprawnienie. Więcej tutaj eterycznego wokalu Ramony, a mniej ekspansywnego rapu od Droop–E. Spotkali się gdzieś pomiędzy. Euphoria nie jest zbiorem typowych hip-hopowych czy electro–popwych kawałków. To raczej taka hybryda, choć tu jednak wszystko pasuje. Więc nie – to jednak nie hybryda, a przyjemny konglomerat. –A.Kania