Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

Był dźwięk z oddziału klinicznego neurochirurgii (A Chance to Cut Is a Chance to Cure). Były dźwięki pracującego na pełnych obrotach bębna pralki marki Whirlpool (Ultimate Care II). Przyszedł wreszcie czas na najbardziej kontrowersyjne tworzywo XXI wieku – plastik. Matmos, na etapie konstruowania konceptu, zawsze porażali oryginalnością. Tyle tylko, że ta pomysłowość intrygowała na papierze, a z rzadka w dokanałowych FiiO. Można było kochać każdą wolną kończynę z osobna, a przy tym nigdy nie zafascynować się ciałem. Plastic Anniversary tylko potwierdza tę regułę.
Utwór tytułowy zachwyca mnogością dźwięków wydobytych z tychże ohydnych syntetyków. Orkiestracja IDM-owego potworka przypomina nieco Andy'ego z Toy Story próbującego sporządzić eksperymentalną partyturę ze swoich ukochanych zabawek. Ma w sobie trochę z opieszałych post-rockowych interludiów, tyle tylko że bez falsetu Jónsiego, jak również z powściągliwej elegancji czołowych rytmików garażowej konsolety. Chwilę wcześniej, ten absolutny highlight albumu, spotkał klaunów z telewizyjnego paradokumentu Felliniego. Niedorzeczne. Dalej: kuglarskie bubblegum bassy muśnięte twardą ręką awangardy ścierały się z ambientowymi paćkami. Doniosłe "Collapse Of The Fourth Kingdom", które każe wierzyć, że wspólnymi siłami pokonamy naszego największego wroga, leży odłogiem. Samo, jak palec – pośród niczego. Filler wskakuje zaraz za sztosem. No jakoś tak wyszło.
Na szczęście można pograć w grę. Chwycić za booklet i poszukać listy źródeł wszelkich dźwięków zarejestrowanych na Plastic Anniversary. Potem doświadczalnie sprawdzić, czy aby amerykańscy dżentelmeni nas nie oszukali. Raczej nie. Matmos nie kantują, bo są najlepsi. Szkoda tylko, że czasami chadzają na skróty i dlatego jeszcze nie wypuścili materiału w stu procentach odzwierciedlającego ich genialne umiejętności. –W.Tyczka

Skee Mask przeniósł akt uderzania workiem ze żwirem o płytę chodnikową do akwarium, a jego pordzewiała bitowa maszyneria zakręca karuzelą przefiltrowanych dźwięków. Brudne dystorsje pędzą, przędąc metamorfozy nastrojowego deep house'u na gniewnym bicie, gdzie melancholijny synth konfrontuje się z syczącym hi-hatem. Ta burza w szklance wody to "Trackheadz" – hucpiarska popisówa naszego anonimowego wariata. Dalej już okazuje nam litość, odzyskuje poczytalność i jest tylko lżej. Przechodzimy w sterylny, aphexowy, atmosferyczny drum&bass i choć tempo nie zwalnia, emfazę wyraźnie czuć na melodii. "TH808" i "800AB" płyną wartkim strumieniem, nie szarpią już za ramiona, by sprawdzić, czy mamy od przesterów oczy jak pięć złotych. Ja miałam i normalnie byłabym rozczarowana, że na trzy utwory jest tylko jeden naparzacz, ale producent dobrze wyliczył, że po jednej nawałnicy słuchaczowi należą się dwa głębokie oddechy. –N. Jałmużna

Goa trance pana Jacka budzi we mnie miłe wspomnienie dennego festiwalu, w czasie którego na kwasie (i na czymś jeszcze) potrafiłem obalić ścianę jednym palcem, a mój znajomy, wyraźnie zniecierpliwiony podczas dłużącego się setu, pytał co chwilę, kiedy w końcu będzie drop. Drop nie nadszedł, znajomy się zgubił, Stachursky wydał singiel. I zgodnie z oczekiwaniami zabawny mezalians polskiego niezalu i sympatycznego zajawkowicza żywiącego się energią słoneczną trwa w najlepsze, zgarniając wirtualne serca i uznanie. Ale gdy przejrzymy na oczy, gdy ożenimy pseudofilozoficzny bełkot z żenadogennymi wersami i jebiącą stęchlizną elektroniką, to słodkim dzieciaczkiem tego związku nie będzie żadna doskozzza, tylko zwyczajna chujozzza z wydziaranymi mandalami na lędźwiach i swądem peta w dredach. I żadne "Dosko", żadne "Oksano, jest impreza", żadne ironiczne nawiasy i sympatyczne uśmiechy tego nie zmienią. Trudno powiedzieć, jaki jest morał tej opowieści, ale pamiętajcie, że na trzeźwo możecie żałować. Czyli to, co zagrał, to dobrze, że zagrał, a to, co usłyszeliśmy, to chyba byłoby lepiej, gdybyśmy tego nie usłyszeli. –P.Wycisło

Jako że wszyscy koledzy chłopców, których kiedykolwiek darzyłam uczuciem jakimkolwiek, szybko zazwyczaj zostawali przypadkiem również moimi kolegami, nie mogę przechodzić obojętnie obok Dave'a Potnera solo, bo kto mnie odrobinę chociaż zna ten wie, że "ah" zawierające się w imieniu Lennoxa to chyba najrozkoszniejsze "ah" w moim życiu. Jeżeli tęsknicie czasem za Animal Collective – tym kochanym przez starsze pokolenie Porcys (Spirit They've Gone, Spirit They've Vanished) i tym kochanym przeze mnie (całym), to Avey Tare zaprasza do wspólnego oglądania albumu rodzinnego, z którego co prawda wyrwano kilka ważnych zdjęć, ale wklejono też kilka nowych, odpowiedzialnych za stały wzrost (mało czytelnej) szczegółowości wszystkiego. Prawdopodobieństwo, z jakim członkowie Animal Collective mogliby się spodziewać po typowym słuchaczu muzyki tzw. alternatywnej, znajomości lub namiętnego poszukiwania któregokolwiek z ich dźwiękowych i tekstualnych punktów wyjścia wynosi zero; prawdopodobieństwo, że im na tym zależy, chyba też wynosi zero. W całej twórczości AC, jak i w jej odpryskach, jest zawsze coś uporczywego, coś infantylnego, coś migoczącego, niejasnego, tak i tu – Cows On Hourglass Pond to folkowa pocztówka ambientu i synthu, ozdobiona abstrakcyjno-pstrokatymi girlandami głosu Dave'a. Miłośnikom dziwaczności polecam całość, a tym z was, którzy nie wiedzą jeszcze, z czym to jeść – moje highlighty: "What's The Goodside", żeby usłyszeć przy piknikowej gitarze akustycznej jak ten świr śpiewa "babies are for milking / me and the bubble"; "Nostalgia In Lemonade", żeby ze sprzężeń syntezatorów na początku wpaść w cytrynową watę najpiękniejszego lata i powiedzieć komuś w myślach słodki komplement, że "you are my only lemonade" i highlight wśród highlightów – "K.C. Yours", w którym sypiamy z robotami, bo maszyny nie łamią naszych serc. –A.Kiszka

Zacznę od tego, że darzę Coals ogromną sympatią i z początku bałam się, że nie będę obiektywna. Na szczęście Piernikowski – powiedzmy to na głos – brzmi tu jak Barney, ten kolega Freda Flintstone'a. Wiem, że tak miało być, dlatego mnie to martwi. Wsłuchując się w dorobek zespołu, można odnieść wrażenie, że "Entele Pentele", poza elementem komicznym, wypada tendencyjnie. Reszta EP-ki jest relatywnie spoko. Oniryczny podkład z prowadzoną przez jego mgliste kłęby schulzowską wizją, splot wokalnych kontrastów, zapewniają "Satynie" miano hajlajtu Klanu. Dalej schafter, który skarży się, że "w klubach nie grają już Bee Gees" i choć nie jestem pewna, czy schafti miał okazję się o tym przekonać na dyskotece dla dorosłych, jak zawsze robię mu chórki, bo wszystko płynie tu leciutko leciuteńko. Na deser "Planety" z refrenem typu catchy na całkiem ciekawym, zróżnicowanym bicie Kubiego i – co najważniejsze – z Bellą Ćwir, mówiącą mi, że nikt do mnie nie zadzwoni, gdzie ja mogę tylko powtarzać w transie "tak tak, masz rację". Jako apologetka zespołu Coals pragnę zakrzyknąć: Własna estetyka! Niepowtarzalni! Na chuj ten Piernikowski! –N.Jałmużna

Na ring wskakuje wątła Brytyjka i w 35 minut rozpierdala 2019. Otwierającym "Offence" pluje pod nogi kolegom po fachu i nonszalancko przeciągając samogłoski na zawadiackim, gitarowym bicie wyzywa na pojedynek. Jej przewagi nie budują jedynie agresywne momenty, czyli rozkrzyczany, megafonowy "Boss" i jadowity "Venom", ale również melodyjne, chwytliwe śpiewajki z Cleo Sol, Chronixxem i Little Dragon. Same podkłady doprowadziłyby do rychłego nokautu. GREY Area dźwięczy trip-hopem (takim masywnym atakiem hehe haha), r&b, popem, a zamyka się saxem. Dzięki temu eklektyzmowi trudno o monotonię. Dziewczyna w pełni urzeczywistniła swoją dewizę "Women can be kings" i że lepiej jej nie lekceważyć, bo do wagi piórkowej zdecydowanie nie należy. –N. Jałmużna

Widzę LP5, myślę Autechre. Ale nie tym razem. Tym razem niejaki Sascha Ring tak nazwał swoją najnowszą płytę i w przeciwieństwie do mistrzów z Warpa niezbyt mnie przekonał. Brzmi to wszystko jak spłaszczona i uładzona kszątanina pasm i bitów przejęta z The King Of Limbs bez gitar: ambient-pop niezmierzający w żadną konkretną stronę, poprzecinany post-dubstepowymi ścinkami. W dodatku wszystko pływa w średnio już świeżym, moderatowym sosie, a to oczywiście przynosi skojarzenia z niezbyt wyszukanym trójkowym plumkaniem. Na plus mogę zaliczyć chyba tylko to, że Apparat nieźle sprawdza się w roli producenta-rzemieślnika (faktury w "EQ_Break" nawet nawet), który jakoś trzyma całość w ryzach. Ale jeśli macie w kolejce cały stos niesprawdzonych linków z nowymi longplayami, to nie spieszcie się jakoś specjalnie z odpaleniem LP5. No chyba że jesteście, choć trudno mi to zrozumieć (ale okej!), fanami gościa. –T.Skowyra

Ci Australijczycy udowadniają, że punk jeszcze nie zdechł i być może nie przeżywa drugiej młodości, ale czasem przekazuje coś niegłupiego. Ekipa z Sydney nie dość, że ostro piłuje, to jeszcze z głową – garażowy jazgot błyskotliwe łączy z celną społeczną satyrą, a na dodatek wzmacnia ją nieco apatyczną charyzmą frontmana. Pomyślcie sobie o krytyce testosteronowych patologii zderzoną z cynizmem bohaterów Breta Eastona Ellisa. Przesłuchajcie i podawajcie dalej, bo szkoda by ten projekt przeszedł bez echa. –Ł.Krajnik

Poboczne przedsięwzięcie Gold Pandy należy traktować z przymrużeniem oka oraz dużą dozą wyrozumiałości. Brytyjczyk nie sili się bowiem na zbawianie współczesnej sceny elektronicznej, czy manifestowanie własnej unikalności. Na tę chwilę interesuje go po prostu dobra zabawa w starym stylu. No i właśnie dlatego oferuje nam oldskulowy, ozdobiony samplami house, bardziej na rozgrzewający before niż ekstatyczną część główną imprezy. Bez fajerwerków, bez eksperymentalnych wygibasów, ale z klasą. Moi rodzice słuchają Collinsa, a ja w ich wieku pewnie będę puszczał sobie właśnie takie rzeczy. –Ł.Krajnik

Wibrator, alergia, malaria. Debiutancki długograj Australijki to z pozoru jedynie zgrabne wykorzystanie jangle/indie/twee-popowych klisz, lecz jeżeli w efekcie otrzymujemy najbardziej urocze piosenki (i najlepsze teksty) w tym roku, to trudno narzekać. Zwłaszcza że każdy znajdzie tu coś dla siebie: "Bistro", czyli utwór, który mógłby znaleźć się na płycie Beach House, "elliottowska" plecionkę "U Owe Me", duch Go-Betweens w "Tricks". No i ten głos, który czasami urzeka kruchością ("Mosquito"), czasami imponuje siłą ("Beware Of The Dogs"); wyszeptane wulgaryzmy nigdy nie brzmiały donośniej ("Season's Greetings"), pociaganie nosem nigdy nie było tak stosowne ("Allergies"). Swoją drogą: wiecie, że najpiękniejsze wyznanie miłosne w 2019 zawiera wersy z "wibratorem", "alergią" i "komarami przenoszącymi malarię"? Więc uważaj na ładne i brzydkie słowa, bo mogą być wykorzystane przeciwko tobie. A jak będziesz kazał się uśmiechnąć, albo znowu ją dotkniesz, to pamiętaj, że ktoś z uśmiechem na ustach rozgniecie butem twoją pustą czaszkę o chodnik. –P.Wycisło