Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

Na tegorocznym, warszawskim Docs Against Gravity widziałam amerykańsko-niemiecki dokument Memory Games, w którym przedstawiane są metody zapamiętywania nadzdolnych nadludzi tysięcy szczegółów w zaledwie kilka minut. Zaspojleruję: najlepszym ze sposobów okazują się tzw. "pałace pamięci". Nie będę próbować wam ich obrazować moimi słownymi, chińskimi gimnastyczkami, bo Theo Nunn wyreżyserował dla Weatheralla teledysk do tytułowego singla z nowej EP-ki. Więcej niż mniej, właśnie tak wyglądają głowy tych gigantów pamięci podczas casualowego zapamiętywania szeregu kilku tysięcy przypadkowych liczb. Ile Felixowi do geniusza, nie wiem, ale ma szczęście, że house w tym roku to moja ulubiona muzyczna zabawka (bez mąki, bez floty). Bengery odlicza się do trzech – na podium – pierwszy pierwszy, drugi drugi, trzeci trzeci. Nie bądźmy jednak tacy bezduszni, przecież house jest synonimem endorfin i zabawy, słońca i papierowych słomek. "Epiphany" przywodzi na myśl wspaniałą płytę Bicep duetu Bicep poprzez rozkoszne zmiany tempa, satynowe szale i drabinki syntezatorowe, a poza namyślprzywodzeniem, jest typową dla Rossa melancholią zamkniętą w imprezowo-beach-barowej nutce. "The Revolution" jest bardziej funky i dużo cieplejszy, głaszcze delikatnie oldschoowym vibe'em. Do "Phantom Radio" na piasku może i zatańczę, ale w tramwaju na głośniku nie włączę ryzykując swoim zdrowiem, bo słyszałam takich numerów co najmniej szesnaście (niezłych numerów). O editach nie piszę, bo mi szkoda na edity miejsca. Nie zapomnijcie sprawdzić EP-ki przed końcem lata i przytulcie przyjaciół. –A.Kiszka

Gdy myślicie sobie, że wciąż wychodzi mało fajnego kobiecego popu, wtedy wchodzi Yuna, cała na czerwono. Mieszkająca w Los Angeles Malezyjka nie tylko zebrała wokół siebie całkiem ciekawe grono gości (m.in. Tyler, Little Simz, G-Eazy czy Jay Park), ale też odpowiednio wyśrodkowała proporcje na długości całego Rouge, jej czwartego studyjnego longplaya. W porównaniu do Chapters, mamy tu mniej balladowych sytuacji, za to więcej tańca i kolorów sygnalizujących przekroczenie bram mainstreamowego popu. I bardzo mnie to cieszy, bo już lekko Internetowy opener "Castaway" sprawia, że chce się słuchać całości. "Blank Marquee" i "Pink Youth" ze świetną gościnką Little Simz przemykają ukradkiem na disco-parkiet, "(Not) The Love Of My Life" częstuje dawką 90sowego r&b, a z kolei w "Likes" można znaleźć coś z piosenek Ariany (ale tak mi się tylko wydaje). Coś spokojniejszego? Sprawdźcie dystyngowaną balladę "Amy", a w finale posłuchajcie Yuny śpiewającej w (prawdopodobnie) jej ojczystym języku (choć akurat fanem closera nie jestem). Nie jest to może album spełniający moje oczekiwania względem popu, ale kilka wybijających się tracków + ogólnie równy poziom materiału sprawiają, że kciuk sam unosi się do góry. –T.Skowyra

Dobra, problem z tym Blanck Massem jest taki, że fajnie się zaczyna i kończy, natomiast pomiędzy jest kompletnie średnio, momentami nieznośnie – taka była moja pierwsza myśl przy zetknięciu się z Animated Violence Mild. Nadal ciężko mi tu wybrać jakiegoś faworyta. W ogóle przyznam, że single nastroiły mnie do LP raczej wrogo. Lecz teraz, gdy słyszę ten album już któryś raz, wydaje mi się, że zyskuje on z kolejnymi odsłuchami. To może być kwestia oswojenia się z dziwacznym pomysłem, jakim było scalenie black electro-popu (na rateyourmusic zestawiono m.in. uplifting trance z power noise'em, co może brzmieć bardziej przekonująco niż moja propozycja). Miłym zaskoczeniem okazał się początek, gdzie "Intro" płynnie przechodzi w hałaśliwy "Death Drop". A że "House Vs. House" brzmi jak New Order słuchane na kwasie, uznałam ostatecznie za zaletę, nie wadę. "Creature/West Fuqua" to chwila oddechu po męczących cheesy refrenach "Hush Money" i "Love Parasite". Żałuję, że ten subtelny, choć zapadający w pamięć wokal dostał tylko kilka sekund. "No Dice" bierze rozpęd przed "Wings Of Hate", przy którym Blanck Mass pomyślał zapewne "NIE SPAĆ, RĄBAĆ". I to już koniec Animated Violence Mild. Oczywiście, powiedzieć, że to nie World Eater to jak powiedzieć, że żyrafa to nie nosorożec, ale podtrzymuję – to nie World Eater. To całkiem udana, godna uwagi próba upopowienia rzężenia. –N.Jałmużna

Okładki albumów są dla mnie diabelnie istotne, bo nastrajają na indywidualny koloryt muzyki. Dzięki nim nie słucham gatunku, tylko konkretnej płyty. A Jimmy Edgar i Machinedrum oferują bity o gładkiej teksturze i łamią je w wielobarwne zygzaki. Wspólnie pod szyldem J-E-T-S uformowali ZOOSPĘ w kształty przedstawione na artworku. Jest futurystycznie i hojnie w dźwięki z różnych parafii. Pędzący footwork zderza się z rozleniwionym R&B, by rozsypać się na połyskujące odłamki wonky. Do najjaskrawszych punktów na trackliście zaliczyć można przyjemnego rozmemłańca "LOOK OUT", przywołujące na myśl SOPHIE "PLAY" i z miejsca wpadające w ucho "POTIONS". Ten upbeatowy krążek nie mieli utartej formy, kochani, pasuje i do tańca i do tonicpresso, do wudy ze sprajtem albo do dnia bez używek, co tam chcecie, to macie, z tym że po drugiej stronie lustra, a fotel rozlewa się jak u Salvadora zegary. ZA_PRA_SZAM –N. Jałmużna

W dużym skrócie, zbyt leniwie, można by powiedzieć, że Ecdysis to art popowy krajobraz po rewolucji przeprowadzonej przez Björk. Alexandra Burress, songwriterka pochodząca z Portland, ma jednak swoją, ciekawszą niż obecnie poczynania Islandki, wizję: nawiedzone niezidentyfikowaną przeszłością, zdefragmentowane, rozległe i swobodne gatunkowo utwory w duchu Julii Holter, które swoją delikatną przezroczystością i pastoralnymi wokalami flirtują z ambientem ("She Turns To The Sun/Growing Pains"), indietroniką ("Muse"), folkiem ("In The Light" przypominające Woo), a czasem, w tych bardziej modernistycznych momentach, są jak wariacje na temat post popu OPN i wokaliz Julianny Barwick ("Cycles"). Nad wszystkim jednak czuwa i wszystkiemu patronuje morska bryza, bo to album, który bardzo przypomina mi zapach i dźwięki wczesnej jesieni spędzanej nad Morzem Północnym. –J.Bugdol

Całkiem lubiłem projekt Michaela Silvera, ale było to jakieś 10 lat temu. Potem trochę straciłem do z radaru, więc do jego najnowszego albumu podszedłem bez żadnych oczekiwań. Tymczasem utkany w większości z new-age'owo-drum&bassowej (niby nic spektakularnego, ale ile znacie albumów z takim połączeniem stylów?) siateczki Liquid Colours zapewnił mi sporo radości. Są tu echa minimalistycznych zajawek Silvera (opener czy "Inorganic Streams"), dużo sytuacji spod znaku DJa Sports ("Blobject Of Desire") czy jakiegoś High Contrasta ("Anodyne Industries"), ale album Kanadyjczyka to naprawdę eklektyczny zbiór niedający się zamknąć w sztywne ramy. Weźmy chociażby muśnięty balearyczną bryzą "An Impossible Condo", obracający się wokół bossa novy dramenbejs "Oxygen Lounge", bliższy ambientowi "Closed Space" czy space-prog-balladę na akustyku "Subdivisions" – czysta przyjemność słuchania. Nie mam wyjścia: polecam Państwu posłuchać uważnie całość, bo nie dość, że sporo tu relaksującego vibe'u, to jeszcze satysfakcja z wchłaniania dźwięków przednia. –T.Skowyra

Kenny Dixon Jr. to najprawdziwsza legenda Detroit house'u i tu nie ma dyskusji. Jego styl jest tak unikalny i natychmiast rozpoznawalny (trudna do sprecyzowania lekkość w operowaniu narzędziami "muzyki tanecznej", połączona z przedziwnym, abstrakcyjno-samplowym rysem generowanym przez mózg Moody'ego), więc jeśli ktoś pokochał ten model grania na wysokości debiutu Silentintroduction, to raczej nie opuści już Kenny'ego. Przy Sinner byłoby chyba trudno: to jakiś sekciarski, przećpany dance'owo-Climaxowy trip, przy którym potrzebna jest odrobina cierpliwości na pierwszym spotkaniu, ale jak już załapiecie, o co dzieje się w świecie Moodymanna, to nieprędko zechcecie go opuścić (wiem, banał, ale co poradzić?). To może jakieś konkrety? Otwieracz zbudowany z dość nieprzyjemnych, jakby randomowych komponentów paradoksalnie nosi w sobie popowy ładunek, następnie producent myślami jest już przy sobocie i cała impreza się rozkręca, akufenowy "Got Me Coming Back Rite Now" to kolejna w dorobku tego człowieka kuchnia pełna house'owych (i nie tylko) niespodzianek, "If I Gave U My Love" ukazuje chilloutową naturę Dixona, "Downtown" jego miłość do jazzu, ale cała gatunkowa żonglerka nie jest w stanie ukryć faktu, że za każdy dźwięk odpowiada tu nie kto inny, jak Moodymann. –T.Skowyra

Maxo wrócił z nowym longplayem, a że poprzedni całkiem mi się podobał, to z ciekawością odpaliłem na Spoti stream Brandon Banks. I od razu dało się zauważyć kilka zmian: prawie wyparowało gdzieś obecne na Punken lekko g-funkowe napięcie (może poza synthami w openerze i klawiszem w jednym z fajniejszych na LP "Brothers"), bity są tu jeszcze twardsze, no i jeszcze więcej ciemnych kolorów, jeśli chodzi o atmosferę. Mimo tego Kream kontynuuje swoją jazdę, cały czas się lubimy, nawet jeśli w kilku miejscach zdarza mu się przynudzać ("She Live" czy "3AM"). Za to w "8 Figures" robi pożyteczny wykład o hajsie (zawsze czekam na zmianę podkładu na 2:24), w "Drizzy Darco" słyszę niemal Big Boia na majku, "Murda Blocc" to przykład ambient trapu sklejnonego z futurystycznych plam dźwięku, a "Dairy Ashford Bastard" w ciągu dwóch minut pokazuje moją ulubioną twarz Maxo – konkretnego, jeśli chodzi o nawijkę, miękkiego i wyluzowanego, jeśli chodzi o bit. Czyli oczywiście warto słuchać. –T.Skowyra

Pan Borges już od jakiegoś czasu pozostaje na zasłużonej emeryturze, ale zamiast dziadzieć, wciąż pisze piosenki, które są poza zasięgiem młodych indie harcerzy. Rio Da Lua nie jest oczywiście tak olśniewającą kolekcją piosenek, jak te z lat 80. czy końcówki lat 70. i mało ma wspólnego z tym, co obecnie dzieje się w popie, ale to wciąż materiał znamionujący niebywałą klasę i kompozytorski talent Salomão. Już na wejściu dowodzi tego tytułowy, fruwający w tęsknych gitarowych obłokach numer. W ogóle fani Deerhuntera (chociażby "Flecha Certeira" brzmi tak, jakby Bradford Cox sięgnął po mniej oczywiste akordy) czy Clienetele powinni zwrócić uwagę na ten niepozorny album. Bo nawet jeśli zmiany tonacji w pięknej balladzie "Inusitada" nie zaskakują jak kiedyś, to posłuchajcie sobie intro "Antes Do Tempo" i zwróćcie uwagę na moment wysokości 0:12 i porównajcie to z obecnym, do bólu przewidywalnym indie z US. –T.Skowyra

Kto spodziewał się kontynuacji shoegaze'owych peregrynacji pewnie czuje się lekko oszukany, bo Ledesma postanowił wrócić do ambientu. Ja ani nie czuję się oszukany, ani nawet zawiedziony tym faktem, bo akurat terytoria, jakie Amerykanin kreuje na Tracing Back The Radiance są mi dość bliskie (zwłaszcza, że w tym roku słucham sporo statycznej, ilustracyjnej muzyki). Te trzy tracki znajdujące się na albumie bardzo łatwo można wpisać w kontekst muzyki Stars Of The Lid, Bing & Ruth, Keitha Fullertona Whitmana, "późnego" Eno, czy chociażby skrytego gdzieś w cieniu Jonny'ego Nasha, więc chłodnej, a zarazem łagodnej medytacji, do której tak często lubię uciekać. Nie ma tu miejsca na jakieś odkrycia i przełomy, jest za to ponad czterdzieści minut dostojnego, kojącego relaksu, który pomoże uporać się z chwilami trudym do zniesienia upałem, ale też przyda się w walce z zasypianiem. Czyli wszystko się zgadza. –T.Skowyra