Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Fantomowa kontratakuje długograjem – jeszcze obrzydliwszym, brudniejszym, jeszcze mocniej wyciskającym łzy wzruszenia* – tkwiąc tradycyjnie swoim poetyckim objawieniem w jaskrawym świetle płonących Mobbyn biletów, żartów o Twojej Starej oraz w epicentrum bezkompromisowej walki z Kinsellą. Kolejna edycja parodystycznej, "przaśnej" zabawy muzyką klasy B i granicami dobrego smaku. Nagrany w dwa dni na kradzionych z YouTube'a podkładach, MC Terminator-Wave połączony z midwest emo-LGBT-rapem ludzi, którzy o kilka lat za długo naświetlani byli radiacją chanowych odpadów oraz przesadnego nastoletniego użalania się nad sobą w duchu Willa Toledo (Car Seat Headrest) zmieszanego w równych proporcjach z podległą charyzmą Afrojaxa. I można sobie robić z tego powodu hehecenzję, można zbijać z chłopakami piątki albo zwyczajnie pluć złośliwie na dziejącą się tu "dziecinadę", jednak niezaprzeczalna emocjonalna siła singlowego "Poszedłem Do Lasu I Między Konarami Straciłem Orientację", wymusza na wszystkich pełną powagę, w szczególności w momencie zainicjowanym słowami: "siedem / jeden", który staje się głównym kandydatem do bycia najbardziej magiczną chwilą spędzoną z muzyką roku 2017. Oczywiście, to zadowolenie z materiału zależne jest od wielkości waszego progu bólu, bo przełknięcie Fantomowej dla niewprawionych może być smaczne jak tran; dla całej reszty rozkoszującej się tego typu podłą estetyką – pozycja obowiązkowa. –K.Mołaczyk
*Głównie za ten moment, w którym ktoś tego OP żółtego szczura w końcu wyjaśnia… aaa no i jeszcze koniec świata, Omegle, Edison, Tesla i jedna z najbardziej zaskakujących oraz ulubionych puent ever – Co sądzę o cywilizacji… dobry pomysł.
Charli to zakochana w 90sowym r&b songwriterka i singerka, która do tej pory była kojarzona z pisaniem numerów dla k-popowych wykonawców (np. Red Velvet czy Girls' Generation, a to duże nazwy w k-popowej grze). Nadszedł jednak czas na stworzenie czegoś własnego i wraz z mocno zaprawionymi w bojach przy pisaniu numerów dla wykonawców z Korei ludzmi: Danielem 'Obi' Kleinem (z duńskiego producenckiego teamu Deekay) oraz Andreasem Öbergiem (szwedzkim gitarzystą jazzowym), Charli wysmażyła swój pierwszy numer. I co tu dużo pisać: o takie r&b walczę – jest tu coś z Aaliayh, jest tu dużo z feelingu Amerie (Rick Harrison to jeden z ulubionych producentów Charli) i chodzi zarówno o pyszny, cudownie rozmiękczający podkład jak i wokalny performance. Już od pierwszego wejścia synthu wiadomo, że refren będzie siedział w głowie, a całość będzie ripitowana bez końca. Poza tym słuchanie "Love Like You" jest jak wehikuł czasu, który pozwala przenieść się do poprzedniej muzycznej dekady i pozwala oddychać całym wspaniałym r&b nagranym w tamtym czasie. Dlatego czekam na więcej, Charli. Dużo, dużo więcej. –T.Skowyra
Przy okazji "God Knows" redaktor Skowyra gdybał, czy droga do drugiej płyty Dornika usłana będzie samymi zwycięstwami i na poziomie "Bestie" uczciwie byłoby podjąć temat ponownie. Nie jest to bowiem utwór, któremu mógłbym z czystym sumieniem przyklasnąć. Od kogoś zdolnego do stworzenia takich albo takich cymesików oczekiwałbym więcej niż dość generycznego urban-r&b, nawet jeśli śmiga na solidnym, kojarzącym się z produkcjami Snakehips z okolic All My Friends bicie. Oczywiście nie ma co się za bardzo spinać, bo to bardziej symbol ostrzegawczy niż jakaś katastrofa, więc liczę, że zobaczymy się na lonplayu w dużo milszych okolicznościach. –W.Chełmecki
No i takie akcje to ja lubię: 17 minut, sama treść, codzienna dawka skompresowanego gitarowego oranka. Palm pochodzą z Filadelfii i robią wszystko, by wodzić słuchaczy za nos. Z gąszczu Shadow Expert niby nietrudno wyhaczyć tropy Waszych ulubionych zespołów: kontrolowany chaos Deerhoof, metaliczne wtręty PIL, popowo nastawione zawijasy D-Planu, ekscentryzm w typie Gang Gang Dance czy wczesnego AnCo. Jest jednak w dezorientującej tkance tej mini-płytki jakaś świeżość, kolektywnie wyczarowana z kompletnego bezładu harmonia, którą ciężko uchwycić w jakiekolwiek ramy, a od której jednocześnie trudno się oderwać. Może to eterycznie zdublowane wokale, może szarpane cięcia gitar, a może mnogość groove’ów, ale słucham już z dziesiąty raz i dalej mi się nie nudzi – w dzisiejszych czasach niełatwo o lepszą rekomendację. –W.Chełmecki
Gdy słucham "Alone", to automatycznie przypominam sobie i tęsknię za wszystkimi piosenkami Jessie, które kojarzą mi się z jej debiutem lub zaistnieniem. "Running", "Sweet Talk", "110%", "Imagine It Was Us" czy nawet największy hit "Wildest Moments", którego mam już dość – każda z tych piosenek broniła się jakimś hookiem, refrenem, melodią albo groove'em, co w połączeniu z głosem Jessie dawało bardzo miły rezultat. Niestety wygląda na to, że każdy kolejny krążek Ware będzie coraz bardziej rozwlekły, luz zostanie zamieniony na patos, a błyskotliwość ustąpi miejsca nudzie. Wracając do "Alone" – trzecia z kolei zapowiedź Glasshouse (premiera 20 października) to przewidywalna ballada w duchu tych od Adele, więc właściwie nie za bardzo jest tu co komentować. Gdyby nie wokal Jessie (gospelowy hook przy słowie "home" na propsie), nie potrafiłbym w żaden sposób wybronić tego numeru. Tyle. I tak, pełen obaw, czekam na kolejny longplay Angielki – może jednak stanie się coś, co mnie zaskoczy? Bardzo bym tego chciał. –T.Skowyra
Utrzymana w niepoprawnie marzycielskim, lekko smutnym tonie piosenka uprawiana przez kogoś o takiej nazwie jak Destroyer może kogoś niewtajemniczonego dziwić, jednak dla tego, kto choć raz spotkał się ze specyficznym głosem Bejara taka znaczeniowa sprzeczność pod żadnym względem nie powinna wprawiać w zakłopotanie. "Tinseltown Swimming In Blood" to kawałek dla ludzi, którzy tęsknią za czasami, w których nowo powstający New Order od podstaw budował swoją pozycję bycia cool-przebojowym zespołem z różnicą skupioną wokół wycofania się, pomimo wyraźnie akcentowanej linii basowej, z bardziej tanecznych konotacji w imię melancholijnego oraz spokojnego klimatu (w pełni uderzającego słuchacza w okolicach 41 sekundy). Może trochę boli brak jakiegoś wyraźniejszego punktu kulminacyjnego, mocniejszego, nacechowanego silnymi emocjami refrenu, ale jeśli ktoś nie posiada obsesyjnego nakazu posiadania w każdej słuchanej piosence takich struktur, droga do cieszenia się nowym Destroyerem stoi jak najbardziej otworem. −M.Kołaczyk
"Christine" Adama Wazonka towarzyszy mi nieprzerwanie od grudnia zeszłego roku, dziś trudno zliczyć bilety skasowane z tym numerem na uszach. Soliterre – zespół tego samego Kanadyjczyka czeka podobny los, bo nie sposób oprzeć się tym sophisti-popowym cukierkom, które idealnie trafiają w moją wrażliwość. Double Life stanowi hołd dla naszych idoli: przecież takie "Cry" musi być pamiątką z wycieczki po domu Michaela Jacksona, kiedy panowie z Vancouver wykorzystując chwilę nieuwagi, zakosili z jakiejś szuflady taśmę z niepublikowanym odrzutem z Off The Wall. Wazonek jest songwriterskim koksem, ogromna ilość bodźców nie przesyca. Wiecie, niektóre zespoły tworzą tak, jakby nieumiejętnie składali meble według instrukcji, te jakoś się trzymają, ale dziwnym trafem zostaje im masa śrubek i innych części, które później wpychają gdzie popadnie, albo próbują złożyć z tego coś dodatkowego, ale niestety efekt jest miałki, po kilku użyciach zaczyna skrzypieć. Soliterre zmontowało sobie całkiem solidną szafę z wykorzystaniem wszystkich potrzebnych elementów, czyli tych hooków, harmonii wokalnych, nieoczywistych akordów. No i teraz mają gdzie trzymać płyty Steviego Wondera, Steely Dan, Wham, Scritti Polliti, Spandau Ballet, a z nieco nowszych bandów: Tigercity i Ice Choir. Tymczasem ja wysyłam CV do Ikei. –A.Kasprzycki
Za pseudonimem Mery Spolsky kryje się Marysia Żak (wokalistka, producentka, autorka tekstów – szacun!), która trochę niepostrzeżenie może zrobić wiele dobrego w polskim mainstreamie. Jej pomysł na piosenki wygląda mniej więcej tak, że w zwrotce pojawia się partia quasi-rapowana, a refren to już część z krainy popu, a wszystko to osadzono w electro-popowym rejestrze. Jakoś umknął mi całkiem przytomny, kojarzący się z pierwszymi płytami Peaches (oczywiście bez tak radykalnego PRZEKAZU) singiel "Miło Było Pana Poznać", ale na "Alarm" załapałem się równo z premierą. I ten nowszy podoba mi się jeszcze bardziej: wciąż jest to electro-pop, w którym nawijka łączy się ze śpiewem, ale tym razem Mery udało się osiągnąć sporą nośność – wszystko dzięki refrenowi ("Wdyyyyyyyyyyyyyyyy-chaaaaaaaaam wiaaaaaaaaatrrrrr...") i przede wszystkim mostkowi ("HiperwentylacjaAaA... / Kosmiczna degradacjaAaA..."). Jestem zaintrygowany i czekam na cały debiutancki LP, który ukaże się już w ten piątek. –T.Skowyra
Sweat Enzo nie dają o sobie zapomnieć, wypuszczając kolejny album w 2017 roku. Tym razem starzy wyjadacze wytwórni Dark World siedmiokrotnie sieknęli nas w łeb swoimi gitarami, ale mnie te noise'owe bęcki nie bolą i proszę o dokładkę. Totalne "Butelki Z Benzyną I Kamienie" poszły jednak w odstawkę, bo Full Grown Cats jest mimo wszystko zdecydowanie mniej hardcorowe w porównaniu z poprzednim wydawnictwem Rok N Roll Porch, choć punktem spajającym oba tytuły może być "...", które niby możemy traktować jako ukryty track, ale biorąc pod uwagę tą byczą producencką wyjebkę stosowaną przez Sweat Enzo, prawdziwe DIY, mogli oni po prostu zapomnieć wyciąć te 27 sekund ciszy. Nowy album to po raz kolejny niskie ukłony w stronę klasycznego, amerykańskiego indie: Guided By Voices, Pavement, Built To Spill, ale z drugiej strony czuję, że nie są im też obce nieco bardziej przypudrowane, hardrockowe zespoły – popularne "dziadostwo". Takie "Can You Skip Me" to sytuacja kiedy jakimś cudem (nie wiem, dajmy na to, że na premierze nowego Jurrasic Park) T. Rex spotyka się na jednej scenie z Dinosaur Jr i rock'n'roll miesza się z dysonansami J Mascisa. To jeden z albumów, które można na luzie zapuścić jakiemuś skostniałemu wujkowi i jest szansa, że nie usłyszymy w zamian "no T.Love to to nie jest". –A.Kasprzycki
Kelela Mizanekristos powoli przymierza się do wypuszczenia oficjalnego debiutu (pamiętajmy, że Cut 4 Me to mixtape), bo już na początku października Take Me Apart wyląduje we wszystkich streamach i sklepach z płytami. Czego możemy oczekiwać po jednej z najważniejszych postaci współczesnego r&b? Znakomitego materiału, i piszę to nie tylko ze ślepą wiarą w Kelelę, ale na podstawie udostępnionych fragmentów longplaya. Tym najnowszym jest "Frontline" – wyprodukowany przez Jam City (stały współpracownik Amerykanki), dość mroczny jam, który oddycha pełną piersią modernistycznym r&b. Wokal kolejny raz urządza słuchającemu fantastyczny spektakl, a pulsujący tok kawałka z każdym kolejnym odsłuchem coraz mocniej siedzi w głowie. A więc wszystko wskazuje na to, że Kelela powróci z naprawdę mocnym materiałem. Kibicuję mocno. –T.Skowyra