Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Symfoniczne elementy połączone z techno? Wszystko w imieniu oddania za pomocą serii urokliwych utworów niemal Proustowskiego ducha mierzenia się z utraconą przeszłością wraz z trudami dojrzewania. Utwory odlewane za pomocą retrospekcji płynących z poszarzałego życia spędzonego w duńskich blokowiskach zmieszane zostają z przesadnie przekoloryzowanymi wycinkami przesłodzonych melodii. Zamknięcie trylogii złożonej z 1977, 1983 oraz dzisiejszego 1989, pomimo silnej konceptualnej spójności, niestety kończy się lekką jakościową obniżką połączoną z wypchaniem całości śladami przesadnie ckliwego materiału. Czy to źle? Jeżeli nie przeszkadza ci wizja kolagenowych niedoborów w wyniku próchniczej cukrowej zarazy. Jeśli lubujesz się w takiej estetyce bliskiej przeżyciom płynącym z obcowania z wczesnym M83 czy Sigur Rós – to w ten introspektywno-sentymentalny świat Kölscha można śmiało i bez bólu wkroczyć; z nieukrywaną przyjemnością bezzębnie muldając sobie ten elektroniczny, bardzo atrakcyjny cukierek. −M.Kołaczyk
Choć do ostatnich poczynań Björk mam stosunek raczej letni, to kolejny rozdział jej współpracy z Arcą jest wystarczającą rekomendacją by sprawdzić zapowiadaną na listopad Utopię. "The Gate" zaczyna się baśniowym, elektronicznie zdeformowanym folkiem, który przywołuje z powrotem dzikie, nieznane, być może nigdy niewypowiedziane echa. Surowa, islandzka ziemia obserwowana z lotu ptaka przez okulary 3D, z czasem nabiera żywszych barw – brąz, szarość, żółtawa zieleń stają się bardziej wyraziste i spektakularne, jakby mało było zachwytów nad majestatycznymi krajobrazami wyspy, choć to zachwyty raczej z kategorii "mono no aware". Zbolały wokal Björk ma dużo miejsca na ekspresję – Arca kreśli dość oszczędne, amorficzne pejzaże, które stopniowo upiększa synthowymi kanonadami i właśnie w tych momentach tkwi największa siła "The Gate". "Typowa, późna Björk?" Znów na delikatny plus. –J.Bugdol
Pochodzący z Belfastu Andrew Ferguson i Matthew McBriar to dwóch gości tworzących duet Bicep. Na początku obecnej dekady rozpoczęli swoją próbę zawojowania parkietów w modnych klubach, ale dopiero w tym roku udało im się ukoronować swoją podróż debiutanckim długograjem wydanym w Ninja Tune. Długograjem bardzo solidnym i grywalnym, bo panowie sprawnie realizują się w lepieniu tanecznych, house'owych bitów w gąszczu świecących melodyjek i błyszczących motywików. Na przestrzeni prawie godziny Bicep dostarczyli m.in. techno pod osłoną nocy ("Orca"), laserowy quasi-dubstep ("Glue"), delikatny jak jedwab deep-house ("Ayaya"), klawiszowy minimalizm na ambientowym tle ("Drift") czy przybrudzony vocal-dance ("Vale"). Wszystko sprawnie zanurzone w najntisowej zawiesinie oraz przejrzystej produkcji. Więc może obyło się bez sensacji, ale godzinka prawilnego dance'u nikomu nie zaszkodzi. –T.Skowyra
319, projekt Butlera z Shabazz Palaces oraz Daniela Lopatina, brzmi zupełnie tak, jak Kode9 i Spaceape nowej, innej dekady. Tam: dubowa czerń i melorecytacja, tu: powykręcana, organiczna, wyimkocentryczna OPN-owszczyzna na rapie. Niby nic odkrywczego – Dean Blunt w masie swoich projektów przygotowywał nas do tego typu outsiderskiej jazdy w stylu post-warp'owego wersyfikowania GAIKI po dzbanku melisy, niemniej wierzę, że to 319 wreszcie ustali jakiś quasi-kanon (jeszcze nie) gatunku. Jak tylko zdobędzie się na odwagę i wyjdzie ze swojej strefy komfortu. "Who the best, who so fresh?" – na ten moment może i zgoda, ale i tak wszyscy czekamy na revival powoli wracającego do łask jungle (koniecznie) ze zdolnym MC. Tam szukajmy rewolucji, tutaj oddajmy się kontemplacji. –W.Tyczka
Mogę się mylić, ale mieszkająca w Moskwie Yana Kedrina staje się coraz bardziej rozpoznawalna w kręgach niszowej muzyki elektronicznej. Dzięki poprzednim EP-kom udało jej się zaistnieć na tyle, że debiutancki album doczekał się całkiem wielu przychylnych komentarzy. Zdaje się, że oprócz samych utworów, Kedr Livanskiy interesuje pismaków ze względu na to, że łączy nostalgiczny, wsparty na wyblakłych ambientowo-klawiszowych pejzażach outsider-house z chłodnym śpiewem w ojczystym języku producentki, czyli rosyjskim. Można to zrozumieć, ale nawet gdyby to był angielski, to należy Yanę pochwalić – z Ariadna emanuje cudownie ulotna, senna i dość odrealniona atmosfera, która została zamknięta w spójną opowieść z kilkoma bardzo ciekawymi fragmentami (tytułowa "Ariadna", "Your Name", "Mermaid", "Za Oknom Vesna" czy "Sad One"). Dlatego też znajdziecie chwilę czasu i posłuchajcie tej skromnej, acz pobudzającej wyobraźnię historii napisanej językiem tanecznej elektroniki. –T.Skowyra
Parafrazując klasyka – ten projekt zaciekawił mnie już na wysokości "Włoskiej Roboty", a teraz ma moją pełną uwagę. "Gazza" to nostalgiczna podróż do czasów młodości dla każdego dobrego "chłopaka z podwórka". Dla mniej piłkarskich – Gazza, czyli Paul Gascoigne, to jeden z najwybitniejszych piłkarzy 90s, którego pewnie byście lepiej kojarzyli gdyby nie to, że bardziej od piłki lubił wódeczkę. Ja to szanuję, ale jeszcze bardziej doceniam zajebiste linijki ("Mam flotę jakbym był Magellanem" – <ok>) i potężne refreny. Ricci i Benito dorzucają do tego jeden z najlepszych teledysków w tym roku, więc czego chcieć więcej? Pewnie debiutanckiej płyty, ale na nią musimy poczekać do 2018 roku. Wychowany w kulcie makaronu i catenaccio czekam na nią jak kiedyś na mundial we Francji. –K.Bartosiak
Kolejna zapowiedź The Ooz prezentuje się równie dobrze jak "Czech One". Tym razem Krul(e) dostarcza szorstką, rwaną kompozycję, tradycyjnie ubarwioną ciemnym anturażem i jazzującymi trąbkami, które (o czym wspomniał już Tomek przy okazji "Czech One") przypominają wyładowania rodem z Amnesiaca. "Dum Surfer" to jednak Marshall bardziej rozbudowany, łączący kameralne wątki z poprzednich wydawnictw, ale jednocześnie poszerzający je o traumatyczny, wielowarstwowy, balladowo-barowy zombie-noir-jazz-rock, którego ślady mogliśmy wcześniej odnaleźć choćby w "A Lizard State". To wszystko w połączeniu z niskim, udręczonym wokalem nie mogło się nie sprawdzić. "Dum Surfer" budzi nadzieje, że The Ooz będzie nie tylko stylistyczną kontynuacją, ale i jednocześnie kompozycyjnym rozwojem w eksplorowaniu tej osobliwie idiosynkratycznej, niesłychanie stylowej i wyrazistej estetyki. Wyczuwam listę roku. –J.Bugdol
Pamiętacie jeszcze taką sympatyczną dwójkę jak AlunaGeorge, która zupełnie zaginęła w akcji? No właśnie. Ale ponoć w przyrodzie nic nie ginie, więc Nao w pewien sposób godnie zastępuje damsko-męski duet. Weźmy nowy kawałek: zaraźliwy, wściekle funkowy podkład ułożony z synthowych melodyjek, na tle którego Neo Jessica Joshua urządziła sobie melanż – tak w skrócie można podsumować całą "Nostalgię". Ale ktoś zapyta: to w takim razie gdzie ta nostalgia? Już odpowiadam: ostatnia minuta singla to fragment, w którym wokal Nao zostaje rozmazany, a temperatura całości stopniowo opada, wchodząc w zupełnie inny, neo-soulowy rejon. Cały zabieg, jak można się domyślić, zapisuję na plus i czekam na wieści o jakimś większym materiale. Może być naprawdę dobrze. –T.Skowyra
Od naszego ostatniego kontaktu z krakowską grupą minęło trochę czasu, chłopaki znaleźli nawet nowego pałkarza, ale przyjemność czerpana z obcowania z ich melodyjnym łojeniem pozostała niezmienna. Stay Nowhere łatwo podczepić pod etykietkę post-hc/screamo, ze względu na wokal Kuby, kojarzący mi się najmocniej chyba z darciem Jeremiego Bolma dla Touché Amoré, ale na tegorocznym s/t sprawa trochę się komplikuje. Zespołowi momentami najbliżej tu do grania po linii starego, dobrego Weezera, jak choćby w "Just A Shred" czy "Cool Kids" z wyciszoną zwrotką, w której na pierwszy plan wysuwa się bas, regularnie nawiedzany przez dzikie, gitarowe zrywy. Pomijając dwa krótsze, prawie instrumentalne utwory, które nie do końca do mnie przemawiają, jest to materiał niezwykle równy, pozbawiony wypełniaczy, więc "Goosebumps" – mój dzisiejszy faworyt, z najbardziej nośnym refrenem w dorobku zespołu, może jutro ustąpić miejsca choćby najdłuższemu w zestawie, przejmującemu "You". Mogę się mylić, ale w naszym kraju raczej nie łatwo znaleźć ostatnimi czasy wiele porządnych składów, traktujących gitary w podobny sposób. Tym bardziej warto się zapoznać. –S.Kuczok
Bracia Aged nigdy nie zyskali popularności w mediach – nawet w momencie wydania debiutanckiego no world nie zrobiło się o nich jakoś specjalnie głośno. Powodem takiej recepcji, pomijając marketingowy aspekt, jest charakter ich utworów. Wymuskane, subtelne aranżacje oraz wyrafinowany songwriting – to nie są atuty, które mogłyby przyciągnąć rzesze randomowych słuchaczy. Dlatego inc. no world pewnie pozostaną już w niszy, a ich nagraniami będzie cieszyć się garstka zajawionych. Tak to niestety wygląda, ale jak widać Daniel i Andrew specjalnie się tym nie przejmują. Może nawet dzięki temu mogą wciąż robić to, na co mają ochotę: Living to zbiór pięciu melancholijnych, jamów (w tym w samym środku instrumentalny "Sent" z czarującą partią fletu) utrzymanych w klimacie intymnego, wysublimowanego r&b (coś między D'Angelo i Talk Talk), a więc dokładnie takim, do jakiego przyzwyczaił nas duet. Cała piątka indeksów składa się na spójny zbiór, który jest mi bliższy od ostatniego, całkiem przecież udanego regularnego albumu. Kto jeszcze nie sprawdził i ma wolne 25 minut niech odpala poniższy stream. –T.Skowyra