Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
69 to owoc współpracy Andrew Wilsona aka A.r.t. Wilson oraz Johna Tannera znanego lepiej jako Eleventeen Eston. Panowie spiknęli się razem i stworzyli trochę ponad półgodzinny zestaw sennych, relaksujących, pastelowych, ciepłych ambientowych impresji, w które wsiąka się od samego początku. Wilson odpowiada za klawisze oraz perkusję, a Tanner dopowiada swoje za pomocą gitary i klarnetu, a oprócz tego obaj muzycy mają blisko siebie syntezatory. I dzięki tej konfiguracji słuchanie krążka co krok pozwala na rozmarzenie: zaczynając od krótkiego fragmentu do kontemplacji wschodu słońca "Sun Room", przez bardzo Enowski w wyrazie, intymny "Long Water", po lekko muskający aurę Popol Vuh "Befor Lotus".
W dalszym ciągu duet prowadzi zapoczątkowaną na wstępie narrację, koncentrując się na uspokajającym ambiencie, który co chwilę przywołuje ostatnie utwory z Low ("Pilot") czy nawet osobiste litanie Talk Talk ("Tray Tail"). Posłuchajcie, bo ten album nie tylko pozwoli wam na chwilę odpoczynku, ale posłuchajcie dlatego, że to po prostu piękna rzecz. −T.Skowyra
Tę koleżankę możecie kojarzyć z duetu Sonnymoon, choć idę o zakład, że znacie ją raczej z gościnnych występów u K Dota. No i dobrze, ale jak sami widzicie wciąż jej mało, dlatego Anna Wise postanowiła uruchomić swoją solówkę. I na razie tak: w swoim pierwszym singlu "Precious Possession" zbliża się do Jamesa Blake'a czy FKA twigs, natomiast w "BitchSlut" bardziej przypomina pierwsze, bardziej rapowe numery Charli XCX. I choć oba całkiem fajne, to jednak tę mikro-batalię wygrywa ten ostatni, a to za sprawą sprytnej melodycznej linijki i w sumie dość porządnego refrenu. Wydaje się więc, że dziewczyna wie, co robi, a w dodatku ma ciekawych znajomych, więc kto wie, co wykroi w przyszłości. Na razie pierwsze kroki wyglądają obiecująco. Czekam na podkręcenie tempa na jakiejś EP-ce, a najlepiej na długograju. –T.Skowyra
Trzy lata temu jako bonus track do płyty #willpower nagrany został kawałek "Smile Mona Lisa". Dawne dzieje, ale zmuszeni jesteśmy do nich wrócić, bo właśnie ukazał się teledysk do nowej wersji tej piosenki. Numer powstawał podobno pięć lat, a Wikipedia wspomina o jakiejś reklamie Lancii, w której został wykorzystany w 2012, ale zbadanie tej zagadki pozostawię Sarze Koenig i reszcie ekipy z podcastu Serial, bo choć proces twórczy Williama Adamsa intryguje, to nie mogę nie wspomnieć o kilku absurdalnych cechach tego piosenkowego panoptikum. Pierwszym kuriozum, które nie pozwala na poważne traktowanie, jest teledysk (mimo wszystko fajnie zrobione, można ten efekt na pewno jakoś ciekawie wykorzystać), a są jeszcze przecież mruczanka Nicole, groteskowe wypowiedzi muzyka, jak i krótkometrażowy film dokumentalny, przedstawiający will.i.ama zwiedzającego Luwr (nie żartuję). A sama piosenka? Wojtek dosłuchuje się w bicie Dumonta i coś w tym z pewnością jest, ale trochę to zbyt nudne, żeby się nad tym pochylać. –P.Ejsmont
Julien Ehrlich po latach spędzonych w grupie Smith Westerns, uznał że przyszedł czas, by do swojego zestawu perkusyjnego dołożyć dodatkowy mikrofon i na dobre zacząć dzielić się ze słuchaczami swoim falsetem. Dołączył do niego gitarzysta Max Kakacek i to właśnie ten duet stworzył songwriterski trzon nowo powstałego zespołu Whitney. Cały skład to kliku slackerów zasłuchanych w numerach Everly Brothers (coverują ich na koncertach), którzy uciekają od wielkomiejskiego klimatu Chicago do okolicznych lasów. Właśnie dlatego "Golden Days" nie brzmi jak sztywno przemyślana kompozycja, a raczej jak efekt kilku jesiennych jamów przy ognisku. Pierwsza połowa utworu to zwrotki plus refren, po których przychodzi czas na łagodne gitarowe solo z użyciem slide’a. Outro rozpoczyna się od trąbki, która obok gitarowych partii wycinanych przez Kakaceka, jest najważniejszym instrumentem w Whitney. Na dowód sprawdźcie poprzedni singiel ”No Woman” zwieńczony podniosłym dialogiem między tymi dwoma intsrumentami.
O "Golden Days" nie można za wiele powiedzieć, poza tym, że to po prostu przyjemna piosenka, z której bije urocza naiwność wokalisty. Płyta Light Upon The Lake ukaże się już w czerwcu i może okazać się jednym z ciekawszych tegorocznych debiutów. W kategorii "muzyka do spacerów z psem” pewnie nawet zdobędzie pierwsze miejsce. –A.Kasprzycki
Może The Saturdays nie cieszyły się nigdy w Polsce aż taką popularnością co inne brytyjskie girlsbandy, jak chociażby Sugababes, ale doczekały się wzmianki w "Fakcie", co o jakimś sukcesie świadczy. Od jakiegoś czasu odpoczywają i wstrzymują się z wydaniem kolejnego albumu. Okres przerwy dobrze wykorzystała jedna z Sobótek – Vanessa White. Ze względu na szeroką skalę głosu pozostałe dziewczyny nazywały ją swoją Christiną Aguilerą. Teraz Vanessa postanowiła dać upust swoim namiętnościom do R&B.
Chapter One to [chwilowe?] pożegnanie Vanessy z dance–popem. Jeśli pokochaliście ją w czasach, gdy razem z The Saturdays supportowała Jonas Brothers, jej solowa EP–ka może sprawić, że spadną wam kapcie. Tutaj Brytyjka raczej składa ukłony dla Janet Jackson czy Brandy. Ale nie jest to jakieś revivalowe wydawnictwo, świeżości dodają mu też featuringi – jak np. raper Wretch 32 w "Lipstick Kisses". Z kolei w "Relationship Goals" znajdziemy polski pierwiastek – Chloe Martini. Wkład utalentowanej ciechanowskiej beatmakerki jest niezaprzeczalny, wsparła White swoim wrodzonym wyczuciem do zlepiania dźwięków, czyniąc kawałek najmocniejszym punktem EP–ki.
Chapter One wydaje się być dowodem na to, że kiedyś każda dziewczyna w końcu dorasta i przestają ją bawić piosenki o szukaniu miłości na dysotece. –A.Kania
Brooklyński duet Washer otwiera tegoroczną stawkę zajebistego garażowego niezalu w duchu Sebadoh i Dinosaur Jr., czyli gdzieś w pół drogi między punkiem a Pavement. Czy mówimy o pixiesowym "Eyelids", bitelsowskim "This Land" czy weezerowskim "Beansy", Here Comes Washer to niespełna 30-minutowa seria popowych strzałów spod zakurzonej lo-fi przykrywki z zauważalnym odchyłem w stronę math-rocka. To dość ortodoksyjne granie, czyste mięsko bez obcych wtrąceń, ale na tyle wyraziste i intensywne, by nie zgubić się gdzieś w zalewie nieuleczalnej gitarowej przeciętności amerykańskiej DIY-dzielni. A jeżeli zastanawiacie się skąd się wzięła nazwa zespołu, intro "Got Drunk And Ate The Sun" może stanowić sporą podpowiedź. –W.Chełmecki
Kanadyjski skład balansujący na granicy post-hc i hałaśliwej (momentami) "kinder" punk rockowej alternatywy postanowił się wreszcie nieco bardziej określić. Dziś grają trącący garażem power-pop i wykręcają jedną z najfajniejszych melodii w swojej historii, bo nie przypominam sobie na Deep Fantasy ani jednej tak dobrej konstrukcji mostek-refren (notabene niesamowicie catchy – "Baby, you’re weak, baby, you’re starving / the star will melt, she’ll melt"). Faktycznie jest to trochę słabsze wydanie Pretty Girls Make Graves wymieszane, jak kolega Wojtek Sawicki słusznie zauważył, z "cure'owską" fantazją (począwszy od 2:17), ale ta mała wolta dobrze rokuje na przyszłość. Premiera Paradise już na początku maja. –W.Tyczka
Nie jest to może kolejne Summerteeth, ani tym bardziej kultowe Yankee Hotel Foxtrot, jednak trzeba przyznać, że Jeff Tweedy i spóła od lat konsekwentnie grają swoje i cały czas im to wychodzi. Głos Jeffa wzrusza mnie zresztą od zawsze, ale to temat na osobną dyskusję. Dziewiąta propozycja wydawnicza pochodzących z Wietrznego Miasta muzyków to kolejna dawka rasowego alt-country z domieszką indie popu i choć gdzieniegdzie Amerykanie przynudzają i cały czas bazują na minionych doświadczeniach (raczej nie spodziewajcie się niespodziewanego), to i tak mogą wpisać sobie do CV kilka kolejnych bardzo dobrych piosenek. Wzruszające "You Satellite”, ożywczy, stający w szranki z "War On War” "Random Name Generator” czy czułe "Magnetized” – to tylko pierwsze z brzegu przykłady. I mimo że całość trwa niecałe 34 minuty, to jestem pewien, że ich Star Wars okażą się tymi najbardziej wartymi odnotowania w tym roku. –J.Marczuk
Adult Swim Singles to cudowna inicjatywa, która rokrocznie zasila przemysł muzyczny paroma absolutnie dobrymi piosenkami. W ciągu ostatnich kilku miesięcy rozpływaliśmy się przy sludge’owych riffach Thou, dzięki "Drink Tickets" jeszcze bardziej ostrzyliśmy zęby na zbliżający się longplay Kitty, czy wreszcie ekscytowaliśmy samym faktem obecności kolaboracji MF DOOM x Ghostface Killah (jako DOOMSTARKS). Nawet nieszczęsna Myrkur wzniosła się na wyżyny i zaprezentowała utwór będący zupełnym zaprzeczeniem miałkości serwowanego przez nią na M black metalu. "Dobry rok, dobra selekcja" – miałem na końcu języka, myśląc, że na finiszu serii już nic nie jest w stanie zaskoczyć. A tu proszę – ogromna niespodzianka!
Siedemnasty na dziewiętnaście zaplanowanych odcinków powołał do życia supergrupę przez ogromne "s". Cholerne all-star z prawdziwego zdarzenia, kwiat współczesnej czarnej muzyki w składzie: Flying Lotus, Thundercat oraz Shabazz Palaces. Gościnnie tuz funku, ojciec projektów dla gatunku elementarnych (Parlament/Funkadelic), George Clinton. Rezultat? Bezbłędny mix elementów rewitalizowanego fusion z eterycznością hip-hopowych bitów FlyLo, upłynniona myśl Ishmaela Butlera oraz nienaganna, wybijająca się linia basu. Gdzieś w kuluarach Porcys toczyła się kiedyś dyskusja na temat sensu formowania tego rodzaju zespołów składających się z samych dużych nazwisk, bowiem zazwyczaj bywał tak, iż zderzenie wizji przynajmniej trzech indywidualistów kończyło się fiaskiem. Szczerze wierzę, że mające być czymś więcej niż singlowym projektem WOKE stanowić będzie wyjątek od tej reguły, bo tego rodzaju vibe zawsze w cenie. –W.Tyczka
Niedawno pisaliśmy o debiutanckim utworze Weza, tymczasem dosłownie kilka dni temu do sieci trafił kolejny ślad jego działalności i już sam nie wiem, który z nich lepszy. W "No Crew" artysta wychodzi nieco do ludzi, chociaż prawdopodobnie odziany jedynie w jedwabne prześcieradło. Powiedzieć o dopracowanym w najmniejszych szczegółach, rozedrganym bicie, to nie powiedzieć nic, tak samo jak o apollińskim songwritingu, objawiającym się choćby w trafiających idealnie w punkt klawiszowych wstawkach czy epatujących totalnym luzem fragmentach nuconych. Wez to gość z pewnością wart monitorowania. –W.Chełmecki