Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Największą siłą najnowszego tracka bliźniaczek Tegan i Sary jest kontrast zarysowany między dostojnie zaśpiewanymi, spokojnymi zwrotkami opartymi głównie na wolno płynących synthach, a mocno roztańczonymi refrenami, w których dziewczyny z pasją wyrzucają adresatowi tekstu nieuczciwe zachowanie. Po drugie, jak na perfekcyjny popowy singiel przystało, zabawa została skumulowana do niecałych trzech minut, przez co kawałek ani przez chwilę nie nuży. Dzięki temu "Boyfriend" właśnie awansował u mnie do ścisłej czołówki utworów kanadyjskiego duetu. –S.Kuczok
Tortoise wrócili z nową płytą. To zawsze miło, bo to na luzie jeden z moich ulubionych zespołów, ale nie będę się za bardzo wgłębiał w ich twórczość, bo znacie ją przecież dobrze. Na siódmym albumie tej zacnej grupy z Chicago nie ma katastrofy jak chce część krytyków, ale daleki jestem również od stwierdzenia, że The Catastrophist może w jakimkolwiek stopniu równać się z wybitnym tryptykiem tej grupy z lat 90., a nawet wydanym na początku ubiegłej dekady Standards. Z jednej strony redukcja progresywności charakterystycznej dla Beacons Of Ancestorship wyszła im na dobre, ale cały czas odnoszę wrażenie, że obcuję z kliszami starych kompozycji, no ale tego mogliśmy się przecież spodziewać. Kiedyś robili to lepiej, o kilka poziomów lepiej. Są jednak na tej płycie numery, które zahaczają o świetność, jak chociażby nasycone wieczorną neurozą "Hot Coffee” czy avant-jazzowa impresja "Tesseact”, gdzie w końcówce zespół z Wietrznego Miasta brzmi tak, jakbym sobie tego życzył (ach ta skwiercząca gitara Jeffa Parkera, perka McEntire’a i basowe podrygi McCombsa). To zdecydowanie najmocniejsze numery na tym krążku, ale jest tego więcej. Weźmy chociażby takie "Ox Duke”, "Shake Hands With Danger” czy tytułową kompozycję – wciąż są to dobre numery! Pięć udanych kompozycji z jedenastu to i tak spoko, ale wciąż pozostaje niedosyt. Po co był panom bluesujący "Rock On” czy napisana na wzór numerów Yo La Tengo senna ballada "Yonder Blue”? Tego nie wiem, ale zdecydowanie nie są to utwory, o których będziecie śnić nocami. Reasumując: niezła płyta, ale czy wnosząca coś odkrywczego, świeżego i w końcu świetnego pod względem kompozycyjnym do i tak znakomitego katalogu wydawniczego Amerykanów? Z pewnością nie. –J.Marczuk
Mam wrażenie, że Stephen Bruner na swoim najnowszym wydawnictwie nieco nam ”znormalniał” i uładził swoje kompozycje. Tym razem bez basowej ekwilibrystyki i rwanej narracji właściwej dla swoich poprzednich wydawnictw, ale za to z dużą dozą subtelności i wyciszenia po raz kolejny eksploruje rejony soulu, psychodelii i fusion. Ha, mógłbym wrzucić tutaj tysiące innych gatunków i podgatunków, ale po co − doskonale przecież wiemy, że próba łatwej kategoryzacji muzyki Thundercata z góry skazana jest na porażkę. Współprodukowana przez FlyLo, który notabene wymiótł ostatnio w Teatrze Studio, The Beyond / Where The Giants Roam to tylko szesnaście minut muzyki i sześć kawałków, ale nie sposób nie docenić refleksyjnej, rozleniwionej ballady ”Song For The Dead” czy eleganckiego w kontekście produkcyjnych detali ”Them Changes” (Kamasi Washington na saksie!). Największą robotę robi tutaj jednak ”Lone Wolf And Cub” (pojawia się Herbie!) z czarownym refrenem i przepięknymi gitarowymi plecionkami. Na początek lata nie znajdziecie lepszego wydawnictwa do popołudniowej sjesty na hamaku, więc bierzcie tę EP-kę w ciemno. −J.Marczuk
Nie da się ukryć, że Jean Tonique to postać kojarzona z francuskim nu-disco, jednak "What You Wanna Do" kojarzy mi się z nieco innymi geograficznymi punktami. Mianowicie, kawałek brzmi jak kolabo Mario Basanova za konsoletą i laptopem z Justinem Timberlakiem na wokalu, który postanowił sprawdzić się w stricte dancefloorowym repertuarze. Nie tylko na papierze wygląda to znakomicie, bo wypolerowany bit oprowadza Farshada Edalata z Dirty Radio z klasą po całym parkiecie. A jeśli macie pod ręką słuchawki, to nie wahajcie się ich użyć. −T.Skowyra
Nazwisko Nabihah Iqbal pojawia się u nas chyba po raz pierwszy i tak się składa, że zaczynamy na dobrej stopie. Podchodziłem do tematu Throwing Shade kilkakrotnie celem sprawdzenia mini-hajpu, ale dopiero teraz muzyka Brytyjki do mnie trafiła. W jej odbiorze zawsze dominował u mnie casus Fatimy Al Qadiri, gdzie styl i intelektualna otoczka wypierają muzykalność, chociaż śmiało można było oczekiwać czegoś więcej. Inaczej stało się na pewno na “Honeytrap” – piosence, która najpierw sama wychodzi do słuchacza i dopiero potem powoli wciąga go w powleczony eterycznymi olejkami, intymny świat Kitty-rapu. Pozostałe utwory z Fate Xclusive raczej nie dotrzymują kroku temu singlowi, więc moje odczucia wobec tego projektu wciąż pozostają dość obojętne, jednak miejmy nadzieję, że Throwing Shade wyciągnie z tego odpowiednie wnioski. –K.Pytel
Uh, wczorajszy koncert Torche był dobry, że strach i pewnie to się tak łatwo nie przekłada, bo nie ze wszystkim to zasługa Restarter, ale jeśli ktoś miał wątpliwości, że goście to obecnie pierwsza liga wymiatania, że dzierżą, ekhm, pochodnię po pogrzebie Hydra Head, to, serio, ten miks jaskrawego popu, pirackich hooków i bardziej niż zazwyczaj muskularnej, hipnotycznej nawet, nadbudowy powinien te wątpliwości szybko rozwiać. To tylko starter przed naszą rozmową z Torczami, więc stay tuned! –W.Kowalski
Witaj maj. Wkraczamy w piękny wiosenny miesiąc z najbardziej konkretnym z dotychczas opublikowanych kawałków, zapowiadających Currents, trzeci album Tame Impala. Numer przypomina bardziej teaser, są to zaledwie niecałe dwie minuty, natomiast na reapicie z nim przespacerowałem dziś z biura Porcys do domu i znów poczułem to coś. Te przyciasne przestrzenie między budynkami, wybuchowe kolory miejskiej flory, topiący się asfalt. Na razie jeszcze w mojej wyobraźni, ale na to wszystko wyostrzony miało się wzrok, słuchając Innerspeaker i Lonerism. Data wydania nowego albumu jeszcze nie jest znana, ale powinna się wstrzelić w pełnię lata. –M.Hantke
Kiedy na jednym tracku swoje siły łączą dwie wschodzące postaci żeńskiego mainstreamowego popu i jakiś flet, który podobno jest nawet gospodarzem, można spodziewać się ładnego klipu i co najmniej solidnego imprezowego wymiatacza. Cóż, jedno i drugie się wprawdzie zgadza, ale wyłącznie połowicznie. Teledysk za sprawą wywijających Charli i Tinashe jest super dla oczu, wiadomo, tylko że właściwie na tym wyczerpują się jego atuty (takie atuty to my lubimy najbardziej, ale bez przesady), bo głowy kotów wirtualnie podstawione w miejsce głów modelek w 2015 roku... no, powiedzmy, że upominają się o małą reprymendę z zakresu dobrego smaku. Za podkład odpowiada Cashmere Cat i tutaj wątpliwości nie ma już żadnych; mimo że ostatnio jakby go troszeczkę mniej, to ten charakterystyczny aranżacyjny minimalizm na parkiecie potrafi zrobić swoje. Ponadto Charli ze swoim przeuroczym brytyjskim akcentem na refrenie, Tinashe sprawująca pieczę nad przebojowym mostkiem, nieprzeszkadzające zwrotki wspomnianego kolegi, który fajnie, że się przedstawił: brzmi spoko i chociaż nadal nie jestem do końca przekonany, czy oparcie całego numeru na wyświechtanych analogiach "pussy/cipka" jest dzisiaj czymś szczególnie odkrywczym, to potem znowu patrzę na Charli i po prostu wiem, że nie miałbym sumienia przyznać innej oceny niż kciuk w górę. –R.Marek
"This song is already so hot, I’m actually just glad that you let me rap on that, bitch" – mówi pod koniec "Heaven Only Knows" Chance The Rapper. Trudno mu się dziwić, bo piosenka zapowiadająca mixtape .Wav Theory, który ukaże się pod koniec kwietnia, należy do najlepszych rzeczy jakie słyszałem w tym roku. Szczególnie zachwyca spójność kawałka i płynność z jaką przechodzi od słonecznego, leniwie bujającego podkładu przypominającego Acid Rap do frenetycznych szaleństw będących znakiem rozpoznawczym producenta wałka Pedera Losnegårda, który znany jest przede wszystkim jako Lido. Rozpędzająca się maszyna zabiera za sobą soulowe zaśpiewy Eryn Allen Kane cytujące "Heaven" Johna Legenda, by osiągnąć niepozwalającą odetchnąć prędkość wywołującą emocje, którymi trudno się nasycić. Trzeci z tegorocznych strzałów Towkio (tu i tu można posłuchać poprzednich) trafia jak na razie najbliżej celu, ale wszystkie wskazują na to, że już niedługo będziemy mieli szansę poznać jedno z najlepszych hip-hopowych wydawnictw 2015 roku. –P.Ejsmont
"Let It Happen" był trafieniem w punkt, bo oprócz poszerzenia palety muzycznych środków jaką kwintet z Perth do tej pory stosował, charakteryzował się wyjątkową materiałową solidnością (już otwierający synthowy temacik miażdżył). Poprzeczka została podniesiona na tyle wysoko, że na tym tle "Cause I'm A Man" lekko rozczarowuje. Do ziewania jeszcze daleko, bo mamy tutaj naprawdę zajebiste czilujące zwrotki, które podobają mi się znacznie bardziej niż ten charakterystyczny, bardzo tameimpalowy refren (który to spokojnie mógłby trafić na Lonerism). Trochę wychodzi, że kręcę nosem, ale to wciąż bardzo dobre granie, któremu (może poza lekką nutką powtarzalności) niewiele mogę zarzucić, więc łapka w górę zdecydowanie się im należy. –M. Lewandowski