Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Kiedy zdawało się, że Dan Snaith powoli wyczerpuje formułę, którą eksploatował pod aliasem Caribou, Kanadyjczyk posługując się pseudonimem Daphni wydał Jiaolong – parkietowo zorientowany długograj, który dostarczył kilku singlowych pewniaków do DJ-skich setów i udowodnił, że muzyka nie należy przedwcześnie spisywać na straty. Album nie był oczywiście bez skazy, ale dowodził, że Snaith w tanecznym anturażu też ma parę asów w rękawie. Joli Mai kontynuuje wątki podjęte na starszej o pięć lat płycie z całkiem porządnym rezultatem. Tak na dobrą sprawę pełnokrwistych, dancefloorowych numerów mamy tu raptem kilka, reszta to szkieletowo rozpisane wałki testujące naszą cierpliwość i rozmarzone, kontemplacyjne house'y, z którymi ciężko byłoby uderzać w kluby. "The Truth" jako najpoważniejszy w zestawie kandydat na przysłowiowego BĘGIERA, "Face to Face" jako oszczędna, imprezowa gra wstępna, w której climaxowa obietnica nigdy nie zostaje spełniona i wieńczący zestaw "Life's What You Make It" z melancholijnie płynącymi synthowymi melodyjkam – to trzy najlepsze przykłady wyzej wymienionych tropów, resztę sprawdźcie sami – warto! –S. Kuczok
Po nieco rozczarowującym Planetarium za parę dni otrzymamy Greatest Gift, czyli składak z remiksami i odrzutami z sesji Carrie & Lowell. Co ciekawe, utwór promujący to wydawnictwo brzmi, jakby stał gdzieś pomiędzy ostatnimi płytami amerykańskiego songwritera. Folkowa plecionka i osobisty wymiar tekstu przypominają solowy krążek z 2015 roku, ale pompatyczne outro wprost odsyła do dzieła nagranego razem z Dessnerem, Muhlym i McAlisterem. Więc może warto spojrzeć inaczej: "Wallowa Lake Monster" bez problemu mogłoby się znaleźć na Age Of Adz – każdy wielbiciel tej pozycji powinien być usatysfakcjonowany. I jeszcze coś o tekście: to, w jaki sposób Sufjan łączy "bestiariusz" z wersami pokroju "and like the cedar waxwing, she was drunk all day" przypomina, że jest jednym z najlepszych ludzi na tej planecie. –P.Wycisło
Najnowszy singiel norweskiego duetu przypomina najlepsze opowiadania Raymonda Carvera, który do przeprowadzenia emocjonalnej wiwisekcji potrzebował zaledwie kilku skromnych paragrafów. "No Harm" to mini-arcydzieło formalnego minimalizmu, bezlitośnie wrzynającego się pod paznokcie. Ten skromnie zaaranżowany kawałek sypialnianego r&b smakuje jak nocne, intymne wyznanie, wyzwalające kłopotliwe uczucie dyskomfortu. W ciągu zaledwie kilku minut pociągająca tajemniczość skrywanego sekretu płynnie przechodzi w niepokój spowodowany poznaniem prawdy. Co więcej, pamiętne słowa osobliwej spowiedzi obiecują regularne wizyty podczas głuchych nocy, pachnących zimnym potem oraz niebezpieczną introspekcją. – Ł.Krajnik
Od naszego ostatniego kontaktu z krakowską grupą minęło trochę czasu, chłopaki znaleźli nawet nowego pałkarza, ale przyjemność czerpana z obcowania z ich melodyjnym łojeniem pozostała niezmienna. Stay Nowhere łatwo podczepić pod etykietkę post-hc/screamo, ze względu na wokal Kuby, kojarzący mi się najmocniej chyba z darciem Jeremiego Bolma dla Touché Amoré, ale na tegorocznym s/t sprawa trochę się komplikuje. Zespołowi momentami najbliżej tu do grania po linii starego, dobrego Weezera, jak choćby w "Just A Shred" czy "Cool Kids" z wyciszoną zwrotką, w której na pierwszy plan wysuwa się bas, regularnie nawiedzany przez dzikie, gitarowe zrywy. Pomijając dwa krótsze, prawie instrumentalne utwory, które nie do końca do mnie przemawiają, jest to materiał niezwykle równy, pozbawiony wypełniaczy, więc "Goosebumps" – mój dzisiejszy faworyt, z najbardziej nośnym refrenem w dorobku zespołu, może jutro ustąpić miejsca choćby najdłuższemu w zestawie, przejmującemu "You". Mogę się mylić, ale w naszym kraju raczej nie łatwo znaleźć ostatnimi czasy wiele porządnych składów, traktujących gitary w podobny sposób. Tym bardziej warto się zapoznać. –S.Kuczok
"Christine" Adama Wazonka towarzyszy mi nieprzerwanie od grudnia zeszłego roku, dziś trudno zliczyć bilety skasowane z tym numerem na uszach. Soliterre – zespół tego samego Kanadyjczyka czeka podobny los, bo nie sposób oprzeć się tym sophisti-popowym cukierkom, które idealnie trafiają w moją wrażliwość. Double Life stanowi hołd dla naszych idoli: przecież takie "Cry" musi być pamiątką z wycieczki po domu Michaela Jacksona, kiedy panowie z Vancouver wykorzystując chwilę nieuwagi, zakosili z jakiejś szuflady taśmę z niepublikowanym odrzutem z Off The Wall. Wazonek jest songwriterskim koksem, ogromna ilość bodźców nie przesyca. Wiecie, niektóre zespoły tworzą tak, jakby nieumiejętnie składali meble według instrukcji, te jakoś się trzymają, ale dziwnym trafem zostaje im masa śrubek i innych części, które później wpychają gdzie popadnie, albo próbują złożyć z tego coś dodatkowego, ale niestety efekt jest miałki, po kilku użyciach zaczyna skrzypieć. Soliterre zmontowało sobie całkiem solidną szafę z wykorzystaniem wszystkich potrzebnych elementów, czyli tych hooków, harmonii wokalnych, nieoczywistych akordów. No i teraz mają gdzie trzymać płyty Steviego Wondera, Steely Dan, Wham, Scritti Polliti, Spandau Ballet, a z nieco nowszych bandów: Tigercity i Ice Choir. Tymczasem ja wysyłam CV do Ikei. –A.Kasprzycki
Sweat Enzo nie dają o sobie zapomnieć, wypuszczając kolejny album w 2017 roku. Tym razem starzy wyjadacze wytwórni Dark World siedmiokrotnie sieknęli nas w łeb swoimi gitarami, ale mnie te noise'owe bęcki nie bolą i proszę o dokładkę. Totalne "Butelki Z Benzyną I Kamienie" poszły jednak w odstawkę, bo Full Grown Cats jest mimo wszystko zdecydowanie mniej hardcorowe w porównaniu z poprzednim wydawnictwem Rok N Roll Porch, choć punktem spajającym oba tytuły może być "...", które niby możemy traktować jako ukryty track, ale biorąc pod uwagę tą byczą producencką wyjebkę stosowaną przez Sweat Enzo, prawdziwe DIY, mogli oni po prostu zapomnieć wyciąć te 27 sekund ciszy. Nowy album to po raz kolejny niskie ukłony w stronę klasycznego, amerykańskiego indie: Guided By Voices, Pavement, Built To Spill, ale z drugiej strony czuję, że nie są im też obce nieco bardziej przypudrowane, hardrockowe zespoły – popularne "dziadostwo". Takie "Can You Skip Me" to sytuacja kiedy jakimś cudem (nie wiem, dajmy na to, że na premierze nowego Jurrasic Park) T. Rex spotyka się na jednej scenie z Dinosaur Jr i rock'n'roll miesza się z dysonansami J Mascisa. To jeden z albumów, które można na luzie zapuścić jakiemuś skostniałemu wujkowi i jest szansa, że nie usłyszymy w zamian "no T.Love to to nie jest". –A.Kasprzycki
Dziwność – a raczej taka urokliwa nietypowość – od zawsze stanowi silny faktor w muzyce Zosi Mikuckiej. "Chcemy" zupełnie wpisuje się w ten trend melodyką będącą jeszcze bardziej odrealnionym, przećpanym echem "Fantazi" i refrenem odsyłającym wprost do Animal Collective. Akustyczne flow utworu dodaje mu zaś lekkości, co w pakiecie z tekstem i kalejdoskopowym teledyskiem układa się w odę do wszystkich tych chwil, które gdzieś uleciały i wracają zaledwie jako mgliste wspomnienia. Nie będziemy żyć jeszcze raz, za to Sonięmiki znów można sobie zapętlić w nieskończoność, bo nagrała kolejny świetny kawałek. –W.Chełmecki
W teledysku do omawianego singla, zapowiadającego szósty album Amerykanki, Swift ogłasza, że stara Taylor nie żyje. Coś w tym jest. Najnowsza propozycja wokalistki znacząco odbiega od czegokolwiek w jej dotychczasowym dorobku, od chartsowego fenomenu 1989 przez teen-popowe czasy Red, o coutry początkach nawet nie wspominając. Szkoda tylko, że droga, którą wybrała piosenkarka znów mija się z naszymi oczekiwaniami. Gdzieś czytałem, że artystka próbuje tu gonić Beyoncé, ale jedyne zauważalne podobieństwo między twórczością obu pań objawia się jak dla mnie w hollywoodzkim, wysokobudżetowym teledysku. "Look What You Made Me Do" bliżej do czegoś, co mogłaby nagrać Lady Gaga, gdyby na Joanne postawiła na bardziej bitowe aranże. Dzieje się tu sporo, podkład ewoluuje właściwie z każdą kolejną zwrotką, ale rusza mnie tu właściwie jedynie skandowany mostek. Pozostaje wierzyć, że zapowiedziany na dziesiątego listopada Reputation trochę bardziej wstrzeli się w nasze gusta. –S.Kuczok
Nie na darmo Samuel Obey ziomuje się z Jensenami – gołym uchem słychać (początek kawałka), że on również docenia oryginalne podejście po pisania i produkowania piosenek naszych ulubieńców. "Revolve" to zapowiedź pierwszego longplaya pod nazwą Sam O.B. i dużo wskazuje na to, że będzie to kolekcja pięknych piosenek. Podobnie jak "Common Ground", nowa propozycja songwritera uwodzi ulotnym feelingiem i całą garścią wymuskanych, delikatnych jak płatki róży hooków. Wokalnie Sam przypomina wręcz młodziutkiego, niewinnego Sufjana, więc na chwilę naprawdę można zapomnieć o tym, że koleś kroił tracki jako Obey City. I tyle: czekam mocna na sierpień i na cały Positive Noise, bo ten album zwyczajnie musi być znakomity. Innej opcji nie dopuszczam. –T.Skowyra
Też tak macie? Że sobie siedzicie w pokoju tak schyleni, wiążecie sznurówki, bo się rozwiązały i wasz kolega niezdara się przewraca i tak se przez przypadek znienacka ląduje swoim penisem w twoich ustach, a ty się dławisz się i nagle wchodzi twój stary zdziwiony, a ty nie możesz się uwolnić, bo jeszcze buta nie zawiązałeś, a wiążesz bardzo wolno, bo nie umiesz wiązać i nie chce sobie dać wytłumaczyć (stary nie but), że to wszystko tak przez przypadek, bo podłoga jest śliska i w ogóle to z kolegą jesteście sto percent hetero, dzikie samce alfa. Woof! Woof! Albo też tak: dzień jak co dzień, jak se piszesz reckę i nagle ci stary włazi do mieszkania, żeby powiedzieć, że ci generalnie wierzy i w wojsku też tak się działo i że sznurówki to kiła i to nie Polacy są, a tam se na wieży leci Harry Styles, no Styles se leci, Harry Styles – to se teraz spróbuj wytłumaczyć z tego cwaniaku...−M.Kołaczyk