Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Prawdziwy samuraj nieustannie myśli o śmierci. Każdego dnia budzi się, czując jej ciepły oddech na plecach. Nigdy jednak nie spuszcza głowy i zawsze znajduje w sobie siłę by spojrzeć w otchłań. Ta odważna postawa związana jest również z niezwykłą umiejętnością obserwacji otaczającej go rzeczywistości. Ponieważ wyznawca kodeksu Bushido śpi z otwartymi oczami, jego zmysł obserwacji jest wyostrzony jak u myśliwego polującego na zwierzynę. Taki wojownik potrafi w szczery i bezpretensjonalny sposób opisać otaczający go świat.
Prawdziwy samuraj nieustannie myśli o życiu. Każdy dzień to kolejny etap jego samorozwoju. Zamiast oglądać się na innych, skupia się na szlifowaniu swoich indywidualnych umiejętności. Zawsze z dumą idzie pod prąd. Nie jest stworzony do pracy zespołowej ani też do kontynuowania cudzego dzieła. Doceńmy więc tego samotnego wilka, albowiem indywidualizm i wierność własnym zasadom to wartości, których brakuje wielu jego kolegom po fachu. –Ł.Krajnik
Remiksuje się Todda, remiksuje i Todd. Wyjęty z folkowo-poważkowego albumu Olego Kvernberga, tytułowy numer, zostaje sprawnie przepisany w oparciu o wątki bliskie Norwegowi – Terje we właściwy sobie sposób akcentuje progresywność tkwiącą w oryginale, a że w tej grze jest nie od wczoraj, to wyszła mu solidnie angażująca, lekka przebieżka po samplach i synthach, z filarami w postaci podniosłych smyków i miękkiego basu. Potencjalne dziesięć minut norweskiego dicho przeobraża się w akustyczny, melancholijny joint pisany alfabetem micro-house’u, który rozwija się nie tak doniośle, jak najlepsze długodystansowe numery Todda, ale doskonale ogrywa zastany pakiet aranżacyjny, zachowując delikatność pierwowzoru. Terje precyzyjnie zagrywa wciąż do środka, ale stara się nie porządkować przestrzennych cykadełek na jednej linii, żeby nie utracić tego spokojniutkiego, lekko podniosłego klimatu leśnych nucanek. Wszystko zamyka się w trybie kontrolowanej metamorfozy, bez ekstaz i wyskoków. Idzie to niby po linii natchnionego 4/4, ale skrzypce i wokale rodem z TV On The Radio sytuują kawałek daleko poza jasno określonym nawiasem. Bite kilkadziesiąt odsłuchów za mną, a ja nadal się nie nudzę. –K.Pytel
Kimbra zdobyła największy fejm dzięki nieco zapomnianemu już dziś songowi z Gotye, ale dopiero później zaczęła tworzyć rzeczy warte sprawdzenia. Tak było w fajoskim "Miracle", gdzie swoje na basie dograł Thundercat, a jakiś czas temu Nowozelandka zapodała nowy singiel i powiem szczerze, że takiego popu to ja mogę słuchać. A to głównie dlatego, że "Sweet Relief" został stworzony we współpracy z Redinho. Może przytoczę słowa Kimbry o tej kooperacji: "I'm a big fan of Redinho's work. We made this track together in London. It highlights our shared love of warped funk and groove royals like Prince and Janet Jackson". No i wszystko jasne, bo kawałek faktycznie pomyka po osi prince'owskiego vibe'u i jeśli dziewczyna postanowi kontynuować ten wątek, to mogą z tego wyjść ciekawe rezultaty. I jeszcze jedno: w idealnym świecie właśnie tak brzmiałoby SPOTKANIE Parkera i Gagi. Tymczasem słucham se Kimbra, a ty słuchasz Carly. −T.Skowyra
Nie przypominam sobie, żebym ostatnio natknął się na równie intrygujący utwór w polskiej muzyce. Kalina Hlimi-Pawlukiewicz, aktorka występująca między innymi na deskach Teatru Studio, a telewidzom szerzej znana z roli Weroniki w Barwach Szczęścia, z pomocą niezawodnego Maksymiliana Skiby nagrała naprawdę nietuzinkowy, nadwiślański pop. Niby wszystko jest tutaj rozpoznane. Patos syntezatorów, ejtisowy ubaw po pachy, tereny głęboko eksplorowanej polskiej muzyki pod patronatem duetu Ptaki – te skojarzenia są raczej jednoznaczne. Tylko to nie do końca jest podany w downtempo utwór spod znaku “kochamy polskie piosenki”. “Nawet Jeśli” wyrywa się z klubowego uścisku, ale równocześnie odcina się od formuły piosenki autorskiej, pomimo silnego skrętu na liryczność i budowanie liniowej narracji. Kalina wie, gdzie zadzwonić po dobrą produkcję i nie w głowie jej jakieś dragi. Wie jak ominąć synthpopowe, radiowe i sceniczno-literackie mielizny. Może i łatwo byłoby ugrzęznąć w tym powolnym obiegu raptem garści prostych akordów, ale Max po mistrzowsku spiętrza aranż i wyprowadza numer na bezpieczne wody cyfrowej nostalgii, a osobliwe vibrato na rotacji też przecież nie razi. Gdy Kalina śpiewa “Wolno płynie czas”, numer już bezsprzecznie chwyta mroźnymi chórkami i giętką sekcją rytmiczną, odsłaniając całą masę dobrego. Daje plusa na dobry początek i poczekam na zapowiadane więcej. –K.Pytel
Remiks wydany już jakiś czas temu, ale nadarza się dobra okazja, aby sobie o nim przypomnieć. A to dlatego, że właśnie dziś swój set w Nowej Jerozolimie zagra jeden z naszych ulubieńców, czyli właśnie Leon Vynehall. Nie wiem, czy podczas imprezy poleci właśnie ten przygotowany dla Michaela Kiwanuki rework (nie znam oryginału i nie wiem, czy coś tracę), ale przyznam szczerze, że zupełnie bym się nie obraził, bo to właściwie ten sam Vynehall, który tak ładnie poleciał na Rojus. A więc mamy tu przecierające się z elegancją ślady house'owej egzotyki zjednoczone z charakterystycznym rodzajem melancholii towarzyszącej producentowi chyba od początku kariery. Czyli co, rozumiem, że widzimy się? −T.Skowyra
Ciężkie są losy debiutanckiego albumu Kitty, właściwie to nawet nie wiem jak sytuacja wygląda obecnie, zgubiłem się gdzieś w tym momencie. Szczerze to niespecjalnie śledzę poczynania tej niesfornej pannicy, a to błąd, o czym wyraźnie chce mi zakomunikować nowym singlem, rzekomo promującym długo oczekiwaną płytę. Na intensywnym, tętniącym życiem, ale dystyngowanym bicie brzmiącym niemal jak Scritti Politti (mniej odważna wersja – Jensen Sportag) nasza księżniczka rozkosznie snuje swoją romantyczną wizję inspirowaną Mass Effectem i bezustannie naciera na słuchacza zalewem hooków najwyższej klasy. Nie rapuje? No nie rapuje, ale w niczym to nie przeszkadza, kiedy jej propozycja jest ciągle tak atrakcyjna. Z każdym kolejnym ripitem "Asari Love Song" brzmi jeszcze lepiej, a ja coraz bardziej nie mogę się doczekać całości, którą będzie nam dane usłyszeć, mam nadzieję, już wkrótce. –A.Barszczak
![]()
−T.Skowyra
Imię i nazwisko jakby węgierskie, ale Kornél Kovács to DJ i producent pochodzący ze Szwecji. Pierwszy raz usłyszałem o nim za sprawą świetnego, przypominającego deep-house'owe wyprawy Vynehalla, tracka "Szikra" (na płycie pojawia się tylko krótkie intro z delikatnym nawiązaniem), a od tego momentu minęły dwa lata, które Kovács spędził na przyrządzaniu The Bells. Jest tu coś z zapętlonego, gruwiastego french touchu Le Knight Club ("BB" i "Gex"), pojawiają się lekko footworkowe igraszki ze szklistą melodyką Pantha Du Prince ("Dollar Club"), są nawet jakieś big beatowe reminiscencje Fatboy Slima ("Dance... While The Record Spins" to niemal kawałek wyjęty z Better Living Through Chemistry po mocnej, uwspółcześniającej renowacji), refleksyjny deep house w szorstkiej, outsiderskiej panierce ("Szív Utca") i dość jednoznaczne odnośniki do charakterystycznego flow krajana Axela Willnera (tytułowy trochę kojarzy mi się z "Silent" z debiutu, a "Urszusz" ze spokojniejszym closerem z jakiejś dalszej płyty). Może to nie jest oszałamiający zestaw, ale kilka tych jamów naprawdę szanuję. No i super kieł. −T.Skowyra
Nie wiem czy wy też spotykacie się z taką sytuacją, ale ja często proszony jestem, na jakiejś imprezie czy innej stypie, o puszczenie "czegoś". No i tu pojawia się problem – jak zaspokoić gawiedź, z której przynajmniej połowa najbardziej ucieszyła by się z Avicii, a ty na telefonie masz tylko dyskografię Young Thuga i Obscure Gorguts? Jasne, jest parę odpowiedzi: "zmień znajomych" lub "uciekaj". Ale ostatnio sobie myślę, że puszczenie debiutu Kaytranady nie byłoby takim złym pomysłem. Ten nieprzeciętny producent, wcześniej znany ze współpracy z Andersonem Paakiem czy GoldLinkiem (którzy dają tu najmocniejsze strzały z zestawu), na 99.9% prezentuje wyrafinowany, luzacki i chilloutowy zestaw doskonale płynących kawałków z pogranicza hip-hopu (także instrumentalnego) i współczesnego r&b, posiłkując się rozpływającymi się samplami, lekko ejtisowym vibe'em, a czasem nawet house'ową rytmiką. Ratuje przed niezręczną ciszą na grillu, a przy okazji przekonuje mnie, że albumy producenckie mogą być naprawdę dobre. Bo 99.9% jest, i to bardzo. –A.Barszczak
Z triem King można było spotkać się, pośrednio co prawda, na Section.80, gdzie K Dot rapował na podkładzie utkanym z sampla "Hey" pochodzącego z debiutanckiej EP-ki girlsbandu (włączonego zresztą do rozkładu płyty). To był rok 2011, więc minęło sporo czasu. Teraz dziewczyny mają już cały album, który zdaje się, że trochę przepadł w natłoku premier. Zupełnie niesłusznie: We Are KING to zestaw marzycielskich jamów przywołujących natychmiast najntisowe r&b z Janet na czele czy rozleniwiającą atmosferę nagrywek Foreign Exchange, zaś w balladowych fragmentach słychać prince'owski fluid, a może nawet i coś z Jacko. Sprawdźcie, jak klawiszowy "The Greatest" z klasą pokonuje dance'owe dystanse, jak pięknie lśni jedwabny aranż epickiej ballady "In The Meantime" czy jak natchniony "The Story" zostaje z czasem przekształcany w dornikowy balet. A najlepiej sprawdźcie cały krążek, bo łapka w górę zostaje przyznana nie tylko przez wzgląd na moich trzech faworytów. –T.Skowyra