Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Jay Som "gra i trąbi" już od 2012 i po serii pojedynczych tracków wreszcie wydała w zeszłym roku swój pełnowymiarowy debiut Turn Into. Jej songwriting jest bardziej eklektyczny, niż się na początku wydaje. Z jednej strony opiera się na przełamywaniu bazowego, indie-rockowego, gitarowego schematu, z drugiej – na ubarwianiu go wpływami synth-popu ("Babybee"), dream-popu ("Remain", "Lipstick Stains", "For Light") czy noise-popu ("1 Billion Dogs"). Silne są też wpływy slowcore'owo-shoegaze'owe ("Bedhead"), a czasem słyszę po prosu najntisowe indie Liz Phair ("Take It"). Jay Som próbuje wszystkiego po trochu, bo podobno jedną z głównych inspiracji było dla niej E•MO•TION ("One More Time", które przypomina mi bardziej barwnego soft-rocka lat 70.). Jedno jest pewne – Everybody Works to niesłychanie równy materiał, odznaczający się dużym potencjałem, polecam więc śledzić dalsze kroki tej artystki. –J.Bugdol
Jeśli mnie pamięć nie myli, to na ostatnim longplayu Juan Maclean In A Dream nie pojawił się taki techno-popowy wałek jak "Can You Ever Really Know Somebody". Podopieczni DFA Records dość mocno zbliżyli się do późnych produkcji Luomo (Convival albo Plus) przy kręceniu swoich własnych tańców dla disco-robotów – syntezatorowa melodia jest zimna i groźna jak u fińskiego maestro, wokal wkracza tylko w precyzyjnie wyznaczonych momentach, a atmosferę podgrzewa pędzący szkielet rytmiczny. Nie brakuje tu również ciekawych detali: weźmy moment, kiedy na 2:18 nagle pojawia się syntetyczny electro-chór przywołujący pop z lat osiemdziesiątych – prosty zabieg, a jak świetnie, nawet jeśli na moment, zmienia optykę tracka. Czyli Juan Maclean wciąż w grze jeśli chodzi o parkietowe pewniaki. –T.Skowyra
Koleżka z Atlanty uderza z grubej rury. W jednym numerze zmieścił przebojowość Jacko, atłasowe r&b siostry tego ostatniego, disco wibracje wczesnej Madonny i jeszcze do tego wszystkiego nawinął parę wersów. Gdybym miał wymyślić jeszcze jedną referencję, to postawiłbym na Dornika próbującego swoich sił w bardziej wyluzowanym, tanecznym repertuarze. Bo ten kawałek powinien mieć ostrzeżenie: "niebezpiecznie zaraźliwy" – hooki rozsiano tu równomiernie w każdym sektorze kompozycyjnej układanki i trzeba się mocno postarać, aby ich nie dostrzec. Dlatego nie ma wątpliwości, że "Casino" będzie często towarzyszyło mi podczas tegorocznych wakacji. A już 24 marca Daye Jack poleci z całym długograjem No Data i jeśli tam będzie więcej tak mocarnych, dance-funkowych jamów, to jeszcze się spotkamy. –T.Skowyra
Tak jak pisałem przy okazji plejki Jamiro – "Automaton" nie był numerem, który powalił mnie na kolana. "Cloud 9", drugi singiel z zapowiadanej płyty, też nie okazał się olśnieniem, ale zdecydowanie bardziej mi się podoba. Nietrudno zgadnąć dlaczego: zamiast retro-futuro anturażu nosi znamiona charakterystycznego dla Jamiroquai stylu: basowe groove'y, disco-funkowy feeling, wyluzowaną nawijkę i śpiew Jaya, no i nośny, zapamiętywalny chorus. Ale nawet siostra Penélope Cruz nie sprawi, że zakwalifikuję ten numer do killerów, zwłaszcza jeśli zestawimy go z wcześniejszymi highlightami z dyskografii zespołu. Ale mnie i tak cieszy fakt, że w 2017 mogę słuchać nowego singla Jamiro i ripitować z całą przyjemnością po mojej stronie. Nowa płyta wyjdzie już w marcu (prawie w kwietniu). Czekam więc. –T.Skowyra
Najnowsze dzieło Japandroids każe zapytać o powód aż pięcioletniej przerwy kanadyjskiego duetu. Trzecia pozycja w ich dyskografii sprawia bowiem wrażenie odrabianego na kolanie zadania domowego, a nie efektu wielomiesięcznej pracy. Osiem rodzących się w bólach piosenek to w gruncie rzeczy całkiem ładne single, które jednak nie oszałamiają w kontekście całego materiału. Co prawda mają w sobie przebojowość letnich hitów, ale tracą aromat po kilku odsłuchach, zaś unosząca się nad płytą atmosfera stadionowego rocka również podnieca tylko przez chwilę. Skrojone pod gust modnej młodzieży hymny, zbyt często przekraczają cienką granicę oczywistości, żeby można było je wyśpiewywać bez cienia wstydu. –Ł.Krajnik
Wszyscy jednomyślnie zajawili się na powrót JAMC, kolejne newsy z dzielni zespołu biły rekordy klikalności; cóż, taka już słabość naszych sentymentalnych łbów. Ale tak na trzeźwo – czy jest ktoś kto poważnie myślał, że to będzie choć trochę fajne? Co to w ogóle ma być? Dance punk? Madchester? Nie rozśmieszajcie mnie. Debilny bit, półtora akorda i riffy wykazujące jakąkolwiek wartości jedynie dla ludzi uczących się grać na wieśle nogami; dajcie mi Fruity Loopsa i dwa upośledzone oposy, zrobimy to lepiej. Amputacja? Chyba talentu. Nie o takie powroty narzekałem na nową muzykę. –W.Chełmecki
Od pierwszej sekundy Eternally Even rozpuszcza słuchacza w roztworze oldschool-psychodelii połączonej z funkującą podbudową. Kolejny solowy Jim James to bardzo miła, przyjemna i nie śpiesząca się nigdzie robota. Muzyczny slow motion w praktyce, składający się z wielopoziomowych, rozmytych krajobrazów, których różnorodność budowana jest na sporej baterii instrumentów i zabiegów formalnych. Te drugie niestety od czasu do czasu trafiają kulą w płot, wytrącając z równowagi misternie tkaną, ciepłą i lekko odrealnioną atmosferę luźnego tripa, na szczęście nie na tyle, aby brutalnie zrujnować postępującą imersję słuchacza w dostarczony materiał, zaniżając finalny odbiór płyty. Do absolutnej redukcji świadomości w nacierającej sonicznej fali brakuje tu zdecydowanie głębszych (jak się bawić w retro, to na całego, do diabła z półśrodkami) bawełnianych zaśpiewów, no ale cóż; to co dostaliśmy to i tak wart odnotowania album będący dużo doskonalszym partnerem wieczornego chilloutu od nasączonego syfem blanta. −M.Kołaczyk
Słuchając najnowszego singla Japandroids nie mogę się pozbyć skojarzeń z ostatnimi, gorzej niż żenującymi przypałami Stinga, "I Can't Stop Thinking About You", te sprawy. Na pierwszym planie stadionowa, sztucznie napompowana euforia, przy czym nie tak fajna jak na Celebration Rock albo w co lepszych kawałkach Against Me!, tylko całkowicie bez smaku i choćby krzty wyczucia. Czy tak właśnie ma brzmieć pop-rock ery CHVRCHES? Jeśli tak, to ja chyba podziękuję. –W.Chełmecki
Mick Jenkins to jest ziomek: błyskotliwy, konsekwentny, a jednocześnie z naturalnym luzem chwytający za serce. Słuchając jego oficjalnego długogrającego debiutu ma się wrażenie, że niektórzy starzeją się szybciej – z płyty tej bowiem bije wyjątkowa dojrzałość. The Healing Component to formalnie koncept album o różnych aspektach miłości, przemycający jednak dość tęgie rozkminy na gruncie socjologicznym i duchowym. Ponadto nie tylko ze względu na treść jest to zbiór piekielnie spójny: czy mówimy o afrofuturystycznym melanżu "Fall Through", pogrzebowym przemarszu "Drowning" czy neonowym funku "Communicate", utwory snują się powoli w oparach marihuanowego dymu, klimat jest nie do podrobienia; łączy je też lekko eksperymentalny sznyt podkładów. Mam wrażenie, że w zalewie jesiennych premier z krainy rapu Jenkins nieco się zgubił. Nie dajcie się jednak zwieść: The Healing Component to ścisła czołówka, jazda absolutnie obowiązkowa. –W.Chełmecki
Pochodzący z New Jersey Topaz Jones pokazał się z dobrej strony przy okazji kilku tegorocznych kawałków, jak choćby "Tropicana" czy "Powerball". To taki rap, który powinni docenić fani Kendricka z "King Kunta" (chodzi o styl) – sporo groove'u, cała moc funkowych basów i bardzo przytomna, wyrazista nawijka. Obok oldschoolowego kroju Topaz stawia też na miękkie, zabarwione świeżymi nowinkami podkłady, zawsze jednak spoglądające na świat przez retro szybę (jak w "Get Lost / Untitled" czy w zaraźliwym "Sportscar"), a zdarzają się też takie niespodzianki jak podszyty cure'owymi gitarami hajlajt "Running Out Of Runway". Ogółem bardzo porządny zestaw, aczkolwiek kilka indeksów nie wnosi za wiele do całości ("Grass" i "Birds & Bees" jako odpowiedź na nowego Franka Oceana?), choć ostatecznie żaden track nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Fajny start przed czymś znacznie większym w przyszłości. Tak właśnie widzę Arcade. –T.Skowyra