Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Do Flaming Lips coverujących Bowiego podszedłem z całkiem pozytywnymi oczekiwaniami – z połączenia tak wybitnych muzyków powinno przecież powstać coś dobrego, nie? Niestety, po rozpoczęciu odsłuchu uderzyło mnie poczucie zbędności całego przedsięwzięcia. To przecież po prostu znane każdemu doskonale "Space Oddity" odziane w nowocześniej brzmiącą produkcję, która jednak nie sili się na jakąkolwiek próbę skłonienia słuchacza do odkrycia kawałka sprzed prawie 50 lat na nowo. W momencie piosenkowego zakończenia odliczania zacząłem się łudzić – może teraz cover naprawdę się zaczyna? Tak się nie stało. Flaming Lips sprytnie podczepili się pod śmierć Bowiego, składając mu bezpieczny hołd, który nikogo nie powinien urazić. Sukcesu artystycznego jednak nie stwierdzono. –P.Ejsmont
Uśmiechnięta twarz spogląda na nas z kolorowej okładki, a złowieszczy tytuł głosi, że Father czuje się jak gówno. Jeśli czegokolwiek spodziewasz się po płycie, która przedstawia się w ten sposób, to prawdopodobnie trafiasz w punkt. Zmęczony, znudzony freak z Atlanty na swojej drugiej płycie rysuje nam obraz swojego życia pełnego bezwartościowego seksu i benzodiazepin. W przekonującym budowaniu tej wizji pomagają mu gościnnie występujące ziomki (między innymi iLoveMakonnen), a także specyficzna, laidbackowa produkcja po części przypominająca Odd Future z najlepszych lat, która w tym wydaniu jest anemicznym funkiem i obrzękniętym cloud rapem. Nie wiem, czy ten opis brzmi szczególnie zachęcająco, ale zaręczam – warto, bo słucha się tego świetnie. Nie sądzę, że w tym roku znajdę równie nieinwazyjny, leniwy, ale nie nudzący rap. Słuchajcie spowiedzi Ojca. –A.Barszczak
To być może jak na razie najpiękniejsze wydawnictwo 2016 roku. Odpowiada za nie niejaka June Moon, czyli połowa kanadyjskiego duetu Cafe Lanai. Ten ostatni projekt stawia na wychillowaną, ale wyraźnie zorientowaną tanecznie "elektronikę", natomiast Forever to muzyka duszy: snujące się niespiesznie, często statyczne, ambientowe r&b-pejzaże dopełnione zjawiskowym wokalem June. Ustaliłem trzy wokalistki, z jakimi możecie skojarzyć barwę głosu JM: FKA twigs, ta pani z Late Night Alumni i przede wszystkim Jessy Lanza. Bez wątpienia głos jest jednym z najważniejszych aspektów tych utworów, choć namalowane, wypielęgnowane, ale oszczędne tła są równie ważne.
Poznajemy Forever w sześciu odsłonach: w dostojnym "Every Second" spotykamy intymność wspomnianej już panny Barnett; w "Tonight", w mimo odczuciu, najmocniej rezonuje herbertowska narracja z okolic Around The House; "Michael" to eteryczny trip hop z akcentami w postaci fortepianowych akordów; "Heaven's Mouth" mógłby ze spokojem znaleźć się na Pull My Hair Back i wcale nie odstawałby od najlepszych momentów debiutu Lanzy; pełen delikatnej, synthowej tęsknoty "Sunset" zawiera nawet gościnny występ niezidentyfikowanego wokalisty (może Michel Brock?), ale atmosfera samotności jednak dominuje, a drugą część utworu nawiedza nawet aura Cocteau Twins; i wreszcie osadzony w wygładzonej, fenneszowskiej ilustracji closer "Tonight Is The Night" finalizuje całe Forever. Nie wiem, jak Wy, ale ja jestem oczarowany i na tym poprzestanę, bo przy takiej muzyce słowa są raczej zbędne. –T.Skowyra
Michael Greene nagraniami z ostatnich lat pokazuje, że na dobre odszedł już chyba od stylistyki znanej ze swojego debiutanckiego magnum opus, ale na szczęście nie schodzi poniżej solidnego poziomu, więc jego kolejna EP-ka zdecydowanie warta jest uwagi. Niczym wąż z okładki melodie na Secret & Lies wiją się bez końca. Łatwo wsiąknąć w te powoli rozwijające się motywy, które zanikają w tle, bo po chwili znowu się odrodzić. Ten muzyczny uroboros najbardziej hipnotyzuje w "Seventyfour ". Mimo bezustanności w powtarzaniu głównego motywu, ani na chwilę nie przestaje być on obcy, a w połączeniu z sugestywnym teledyskiem sprawia wrażenie doświadczania dźwięków pochodzących z innej cywilizacji. –P.Ejsmont
Tahliah Debrett Barnett wciąż nie daje o sobie zapomnieć i prezentuje nowy kawałek. Tym razem (zresztą nie tylko tym, ale tutaj przede wszystkim) próbuje nas zahipnotyzować swoim uduchowionym, przepełnionym emocjami głosem, a dźwięki podkładu stanowią tu właściwie tylko oszczędne, namalowane, elektroniczne tło, choć w drugiej, zdecydowanie najlepszej części, jednak zaczynają pełnić większą i istotniejszą rolę. Tak czy inaczej, twigs trochę przesadza z tą patetyczną formułą – w dodatku czarno-biały klip ma za zadanie zwiększyć wrażenie. Stąd nie mogę jednoznacznie powiedzieć, że "Good To Love" to utwór fascynujący i przeszywający, ale skrzywdziłbym artystkę twierdząc, że jej najświeższa propozycja jest zupełnym niewypałem. Trochę jestem oczarowany, a trochę mam wątpliwości. Hmmm. –T.Skowyra
Kiedy ostatnio słyszeliście płytę, na której każdy dźwięk jest świadectwem dobroci świata? Halo, halo. Nie wiem, o co biega. Potwornie długi (77 minut), pełen dancehallowych (mogę się mylić) zaśpiewów i wypolerowanej, pop-trapowej produkcji album jednookiego kolesia ze sztucznymi dredami podoba mi się jak mało co w tym roku. Okej, rozumiem, na pewno nie jest to najlepsza płyta roku, nie jest to czołówka, pewnie nie pierwsza dyszka. Ale jeśli rozpatrywać ją tylko pod kątem ripitowalności i czystej, niczym nieskrępowanej zabawy, to absolutnie wygrywa. Halo, halo. To nie jest ten rodzaj gówna, który powie wam, jak żyć czy ukształtuje waszą osobowość. Mniejsza o to, to nawet nie jest album, o którym będziecie myśleć. Nie będziecie rozważać zabiegów producenckich, rozkminiać linijek. Znacie "Trap Queen"? Pewnie, że znacie. No to wyobraźcie sobie, że reszta daleko nie odbiega od tego, kosmicznego przecież, poziomu. Łukasz trafnie zdiagnozował zjawisko w Dillpacku. Ja was tylko proszę – nie popełniajcie jego błędu i słuchajcie całości. Remy Boyz 1738, kochani. –A.Barszczak
Sporo czasu minęło, odkąd usłyszeliśmy o Tahliah Debrett Barnett i tak się niestety składa, że ten czas nie jest dla niej łaskawy. Najlepiej widać to właśnie na przykładzie "Figure 8" − to już nie jest tak oszałamiająca pieśń, jak te z EP-ek czy nawet z longplaja. Bit stworzony przy pomocy Bootsa (który zresztą jest współkompozytorem) cały czas odnosi się do wcześniejszych rzeczy napiętnowanych wizją Arki i tutaj mogę postawić plus, ale mimo wszystko nie czuć wstrząsu. Na dodatek twigs za mocno włada wokalem i to też niezbyt sprzyja odbiorowi. Nie chcę nic mówić, ale pętla powoli się zaciska − zobaczymy, jak FKA to rozwiąże. −T.Skowyra
Nowy krążek Florence + The Machine nie zmienia ich statusu w moich oczach: Brytyjce i spółce nadal zdarza się nagrać dobrą piosenkę, ale w większości ich numery to dosyć przewidywalne odpryski, które zachwycą co najwyżej umiarkowanie obytego słuchacza. I ja mu tego nie odbieram, niech bierze, co jego. Osobiście mam jednak nieco wyższe wymagania i dla mnie How Big, How Blue, How Beautiful nie jest płytą ani wielką, ani potężną, ani piękną, a co najwyżej bezskutecznie silącą się na zasługiwanie na te określenia za pośrednictwem majestatycznego wystylizowania i wszechobecnych wątków religijnych. Więcej tu gitar i szarżujących bębnów niż wcześniej, choć obok szarpiącego gdzieś tam w głębi nerwów Screamadeliki "Mother" najlepiej wypada akurat ascetyczna balladka "Long & Lost". To nie jest jakiś szczególnie zły album, ale jedno jest pewne – z każdego kolejnego wydawnictwa Florence zostaje mi coraz mniej. –W.Chełmecki
Na froncie polskich minilabeli z muzyką eksperymentalną bez zmian: ferment nadal trwa. W marcu wystartowała Pointless Geometry – wytwórnia założona przez ekipę Trzeciej Fali, by szerzyć ducha kaset VHS. Ziomki mają rękę wyćwiczoną w selekcji, bo FOQL, IXORA (wspólne siły Micromelancolié & Gaap Kvlt) czy WIDT (którego wydawnictwo nadchodzi) to zdecydowanie uznane nazwy. Black Market Goods znakomicie spełnia się w roli pierwszej kasety z PG. Mocno łódzkie w duchu kompozycje są wypełnione motoryką mojego miasta, ale dzięki samplom i lekkości w ich układaniu całość nie przytłacza. Zwykle bywa inaczej (co też ma swój urok), dlatego warto sprawdzić i obserwować dalsze działania! –R.Gawroński
Basen, Flirtini, szorty, bikini, tylko nikt tu nie wbija na bossa, a już na pewno nie Dawid Podsiadło. No i nie ma basenu, szortów i bikini. Jest za to kolabo, które niestety wpadnie w ucho zaskakująco szerokiemu w naszym kraju fanbase’owi Cheta Fakera, który czasami bywa interesujący, ale zazwyczaj jednak nie. Jak rozumiem, dla Podsiadły to tylko taki skok w bok od rdzennego łojenia INDIE, ale nie sposób przeoczyć mielizn kompozycyjnych w jakich się tu tapla. Mimo wszystko wolałem jak zajmował się niegroźną planimetrią. –W.Chełmecki