Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
No, dziwny to utwór, ale biorąc poprawkę na standardy, do których przez te kilkanaście lat przyzwyczajało nas Flaming Lips, to ten leniwy i otępiały kawałek na antydepresantach, z jednej strony nie wybija się szczególnie z imponującej dyskograficznej stawki, z drugiej, w żaden sposób nie umniejsza fajności Wayne Coyne'a i spółki. Kolorowa estetyka dziecięcych piosenek z "Ziarna" podszyta melancholijnym duchem kontrastuje (w ten dobry, intrygujący sposób) z następującym po nim quasi refrenem, który zdaje się momentem nagłego olśnienia. Tak jakby to olśnienie było punktem przejściowym, w którym sami muzycy orientują się, że zdeczka przeholowali z obrastającą całość warstwą kiczu. Nawet gdyby stworzył to zespół randomów z prowincji, w wyizolowanym od kontekstu kawałku, to i tak czuć byłoby tę pełną kontrolę balansowania na granicy wzruszenia i śmieszności. Nie jest to jakiś szczególnie wybitny singiel, zwłaszcza że wyjątkowo pozbawiony efektownych fajerwerków. Nie zmienia to faktu, że pomimo tego, jest zwyczajnie zadowalająco słuchalny. –M.Kołaczyk
Zapewne wiecie już, że na początku przyszłego roku wyjdzie nowy longplay formacji, której przewodzi Wayne Coyne. A tak się składa, że Flaming Lips już od wieeeeeluuuu, wieeeluuuuu lat nie zawodzą na długim dystansie. Ok, nie nagrywają już może dziewiątkowych albumów, ale zawsze dostajemy od nich świetne MATERIAŁY. I raczej nic się nie zmieni przy okazji Oczy Mlody, bo zarówno "The Castle" (który zapewne sprytnie, na wzór niepozornych zwiastunów Embryonic, stworzy odpowiedni albumowy kontekst) jak i najnowszy, opatrzony klipem nawiązującym do Spring Breakers "How??", wypadają bardzo dobrze. Zwłaszcza ten drugi, przywołujący lodowaty dekadentyzm i pesymistyczną rezygnację The Terror – zimne syntezatory łączą się tu z pełnym smutku i jakże zdrowego patosu głosem Coyne'a oraz całą menażerią produkcyjnych zabiegów, z czego powstaje coś przerażającego, a jednocześnie pięknego. Czyli Flaming Lips w formie, a to sprawia, że oczekiwanie na styczniową premierę zaczyna się mocno, mocno dłużyć. –T.Skowyra
No więc zostałeś/aś zaproszony/a na modną, EDMową imprezę. Stroboskopowe światła odpowiednio mocno gryzą w oczy, a uczciwa ilość alkoholu zamienia podłogę w wirujący podest. Niestety rzekoma muzyczna ekstaza, okazuje się być rozczarowująco przewidywalna. Niby jest przebojowo i energetycznie, ale bezbarwność rytmów ulatniających się z głośników momentami przyprawia o mdłości. Brakuje w tym wszystkim jakiegoś pieprzu, który zabiłby irytujący posmak banalności. Szkoda, że wyszło jak wyszło, bo potencjał imponującej listy płac można było wykorzystać w znacznie lepszy sposób. Jesteśmy więc zmuszeni do zadowolenia się kompilacją wałęsających się gdzieś na drugim planie, nieinwazyjnych melodyjek. –Ł.Krajnik
Pamiętacie taki traczek "Turn It Up" Gruma? No ja pamiętam, a Figgy sprawił, że moja pamięć odświeżyła się jeszcze bardziej. Bo "Take It Back" to taka pocztówka z 2010 roku, kiedy to szkocki producent wraz z Bronwyn Griffin z Electric Youth koił serca sierotom po debiucie Madge. W przypadku Figgy'ego za vox odpowiada Angelica Bess ze znanego i cenionego na Porcys Body Language (jbc jest nowa EP-ka od tych gamoni), która wywiązała się z powierzonego zadanka KONCERTOWO. Mamy tu przecież aksamitny wajb, lekko funkującą gitkę, dostojne synthowe pady i błogi refren, który najcudniej frunie w ostatnim obiegu, gdy producent wkleja punkciki ze ścieżki midi. Mówiąc krótko: klawiszowy pop jaki lubię najbardziej. Swoją drogą ciekawe, czy gdyby panowie z Classixx wzięli się za remiks przywoływanego singla Gruma, otrzymalibyśmy właśnie coś w stylu "Take It Back"? Ale to już czysta GDYBOLOGIA, więc daję sobie spokój, bo mi tu ripity stygną. – T.Skowyra
Okrzyk "Get back" i na otwarcie otrzymujemy odwołanie do złotych czasów disco, które w ułamku sekundy rozpada się na surowy bit. Temperatura spada poniżej zera, nie wchodząc jednak w paradę tanecznemu rozwałowi dziejącemu się na parkiecie. Alex Frankel dokonuje cudów poza łonem macierzystego kolektywu/duetu Holy Ghost! dostarczając wciągające 13 minut konkretnego grania. Mimo ograniczenia czasowego, znajdzie się tu miejsce na wyjątkowo nośne popowe refreny utrzymane we wrażliwym tonie, w szczególności w wymiatającym tytułowym utworze, a także na jedną niepotrzebną miniaturkę w stylu Vangelisa (tego utworu w kontekście całej EP-ki kompletnie nie rozumiem). Na zakończenie Alex przebija się numerem, będącym zagubionym soundtrackiem z alternatywnego Drive'a, w którym Gosling do rytmu skrajnie kiczowatego saksofonu, (który jakimś niepojętym dla mnie fenomenem wieńczy całość w bardzo urokliwy sposób) jest czułym, gadatliwym i wrażliwym kolesiem nie napier*alającym po ryjach napotkanych prostytutek. Jest bardzo dobrze, potańczmy sobie. −M.Kołaczyk
Na debiutanckim longplayu Francis and the Lights Prince bierze na warsztat "Owner Of A Lonely Heart" Yes (fenomenalne "I Want You To Shake"), Phil Collins przybija piątala panom z Rhye (kojące "May I Have This Dance"), a 4AD-owskie synthy wkraczają na teren sypialnianego r&b (lukrowe "See Her Out (Thats Just Lie)"). Wszystko to odbywa się w głowie nadwrażliwca ery digitalizacji, wyraźnie zajawionego zarówno Jamesem Blakiem, jak i Kanye Westem, stąd sporo tu sterylnej produkcji i wycieczek w stronę minimalizmu. Starlite mógł co prawda wyciągnąć z tych kruchych, rozpadających się około-piosenek znacznie więcej, ale i tak zasłużył sobie na – choćby i nieśmiały – kciuk w górę. –W.Chełmecki
Fujita i Jelinek, świetny japoński wibrafonista i baron microhouse'u, mieli już okazję ze sobą współpracować – owocem tej kooperacji był album Bird, Lake, Objects. Sześć lat później spotykają się na improwizacyjnych sesjach i tym razem efektem tego artystycznego zderzenia jest Schaum. Dla mnie nie ma wątpliwości, że nad całością panuje niemiecki producent – to jego stylistyczne spektrum postrzegania dźwięków znajduje sugestywne odzwierciedlenie w odrealnionym mikro-świecie wytworzonym przez duo. Fujita wydaje się tylko dostarczycielem barw, elementów i tkanek, z których Jelinek lepi swoje charakterystyczne uniwersum. I co ciekawe, ten zawieszony w digi-czasie hologram do złudzenia przypomina kolejny, oswojony i mniej spektakularny rozdział historii znanej ze znakomitego Farben Presents James Din A4. Uwikłane w przenikające się nicie i pasma słuchowisko kusi onirycznym, baśniowym czarem, a jeśli zamknie się oczy, można wylądować w pełnym piankowych eksperymentów laboratorium na jakiejś nieodkrytej planecie w roku 2116. Są jacyś chętni na małą wycieczkę w czasie? –T.Skowyra
Seksualizacja amerykańskiego społeczeństwa postępuje. To może mieć poważne reperkusje! Komentarz na polskim Vevo: "Fergie udowadnia, że mamuśki też mogą! Oj mogą! ;)" W Fergie fajne jest to, że potrafi zmodulować głos tak, że sama jakby robi ficzeringi w swoich kawałkach. Produkuje Jamal Jones, autor wielu murzyńskich razowców i kilku kawałków na The Dutchess. –M.Zagroba
Nie wiem czy chłopaki z Fair Weather Friends wzięli sobie do serca moje sapanie sprzed dwóch lat, czy może to kwestia gorącokrwistych, letnich wibracji, ale ich najnowszy singiel to pełnoprawny wakacyjny bengier dla ludzi, którzy wakacje kojarzą głównie ze zmienionym rozkładem jazdy miejskiej komunikacji. Wszystko rozgrywa się w świetnym balansie między koncertowym kopniakiem a subtelnym powiewem powietrza: nie-tak-bardzo zakamuflowany funk od kopa unosi leniwe dupsko, rasowa indie-perka pompuje tempo, a sample suną zwiewnie i chwytliwie w stronę jakiegoś "Collapsing At Your Doorstep". Jeśli nie takich właśnie kawałków życzymy sobie od Czeladzian, to jakich możemy sobie życzyć? –W.Chełmecki
Axel Willner to strasznie konsekwentny gość, który jeszcze w poprzedniej dekadzie skonstruował oryginalny jak na tamte czasy język medytacyjnego minimal techno i za żadne skarby tego świata nie chce z niego zrezygnować, czego dowodem The Follower. Szwed raz jeszcze skupia się na majestatyczności pętli i spaja je w dziesięciominutowe pasaże naszpikowane mikrozmianami rytmicznymi. Lecąc truizmem: niby nihil novi, ale to wciąż bardzo przyjemna godzinna sesja, do której, jeśli nie ma się aktualnie pod ręką pastelowego From Here We Go Sublime, niekiedy warto wrócić. –W.Tyczka