Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

Kiedy tylko pomyślę o gatunkowej ewolucji Warmsleya, to ocena jego muzyki wzrasta u mnie o 1.0 punktu w skali Porcys. Dedekind zaczynał przecież od jazz-hopów dla m.in. Bada$$a, potem eksperymentował z breakbeatami, by ostatecznie osiąść w ambientowych medytacjach. Wymarzona ścieżka kariery, mapująca zresztą moje osobiste fascynacje. $uccessor było raczej ciekawostką, obiecującą zapowiedzią i dopiero tegoroczny album odkrył przede mną dojrzalsze, bardziej przemyślane oblicze Warmsleya, czyli pozornie łagodne, manipulujące uwagą słuchacza wariacje na temat metalicznych ("Spiral"), mrocznych dronów Voigta i Basinskiego ("Equity", "The Crossing Guard", "Tahoe") oraz fragmenty (hiperrealistyczny, post-gotycki początek "MMXIX") flirtujące z elektronicznymi modernistami. Póki co, Tahoe obok Make Me Know You Sweet jest moją ulubioną, ambientową płytą tego roku i chyba tylko Wolfgang Voigt może to zmienić. –J.Bugdol

Warszawskie art-rockowe trio DIDI to jeszcze żadni tam wielcy gracze – na swoim koncie mają jak dotąd trzy single i garstkę wtajemniczonych fanów. Te statystyki mogą jednak w najbliższym czasie poszybować w górę, bo po pierwsze członkowie zespołu przebąkują coś o EP-ce i płycie, a po drugie – droga, którą na tym krótkim, trzyutworowym odcinku pokonali, może z pewnością pomóc w zawłaszczeniu publiki z rozległych stylistycznie rejonów. Od pierwszych prób kojarzących się z bardziej rozgarniętymi The Kills, DIDI poszukując i poszerzając paletę zagrywek, zawędrowali na "Opium" gdzieś w pobliże gotycko-plemiennych rejonów spod znaku Dead Can Dance, którym, przez wzgląd na skromne i w skromny sposób traktowane instrumentarium przyświeca nieśmiało duch Young Marble Giants. Kierunek jest ciekawy, inspiracje, na które powołują się sami muzycy (Ariel Pink, Joy Division czy Talk Talk) jeszcze nie do końca słyszalne, ale zacne, więc internetowy kciuk kieruję w górę, a własne trzymam mocno za rozwój tego projektu. –S.Kuczok

Rogério Brandão to jeden z czołowych przedstawicieli kuduro, a więc specyficznej odmiany "tanecznej elektroniki", opartej na afrykanizującym feelingu (kolebką tego podgatunku jest Angola), połamanej rytmice i swoistej transowości. Na razie na koncie lizbończyka same EP-ki, ale każda kolejna jest krokiem dalej w kierunku czegoś większego. Bo Crânio to dość angażujący zestaw sześciu tracków, w których pokieraszowane strzępki dance'owych faktur mieszają się w kotle z plemiennymi przyprawami i footworkowymi dodatkami. Właściwie już od otwierającej całość, zaopatrzonej w pulsujący synth i wokalny skrawek "Sinistro" zaczyna się cały seans, który kończy się na wywołującej juke'owe duchy "Karmie" (a najmocniej przyciągnął mnie do siebie nieznający sprzeciwu, bezduszny mechanizm "Waaba-Jah"). Zalecam bezzwłoczną asymilację z tą rozbujaną, iberyjską imprezą. –T.Skowyra
Mieszkający w słonecznej Hiszpanii Szwed Armand Jakobsson wreszcie dopiął swego i wypuścił w obecnym roku swój debiutancki album. Time Spent Away From U to zgodnie z oczekiwaniami dość konkretny mariaż obłożonego pomykającymi klawiszami house'u skręcającego zuchwale w przyciemnione, outsiderskie rewiry (jak choćby zgrzytający na lo-fi klatce schodowej tytułowy track). W sercu DJ-a Seinfelda sporo miejsca musi zajmować miłość do uroczych melodyjek z lat 90. (posłuchajmy słodziutkiej eurodance'owej pętelki w "Too Late For U And M1" doprawionej wokalami rozpływającymi się w powietrzu) – czasem przypomina to french touch w rodzaju nagrywek Thomasa Bangaltera czy Freda Falke ("I Hope I Sleep Tonight", "It's Just My Luv" czy "How U Make Me Feel"), a że akurat zaliczam się do miłośników tego nurtu, to nie mogę nie docenić zajawek Armanda i zdecydowanie chwalę go w Państwa obecności. Pomyślcie o tym muzycznym kosmopolicie ze Szwecji, gdy zacznie się czas sylwestrowych imprez. –T.Skowyra
ken to kontynuacja dobrze znanych wątków, które po raz pierwszy pojawiły się w twórczości Bejara przy okazji Kaputt. Chodzi, mianowicie o swobodny flirt z latami 80. a zwłaszcza synth/new wave'ową (czasem wręcz gotycką, a nawet etheralową – gitara na modłę Cocteau Twins w "Ivory Coast") odnogą tej epoki. Tym razem wzorowanie się na Bryanie Ferrym ("Rome") zostało wzbogacone o odniesienia do wczesnych inkarnacji alt-rocka ("Stay Lost", "Cover From The Sun") flirtujących z post-punkowymi synthami New Order, które całkiem zgrabnie łączą się z The Cure (jeden z ciekawszych numerów, "In The Morning" parafrazuje "Just Like Heaven" na 1:37-1:43, pojawia się też nieco proto-shoegaze'u w stylu JAMC). Choć najczęściej przyklaskuję takim konceptualnym zabawom, to jednak największą wadą ken jest brak większej wyrazistości ("Saw You At The Hospital"), która wynosiłaby ten album ponad zgrabne, acz momentami nieco nużące ćwiczenia stylistyczne, zwłaszcza, że maniera wokalna Bejara od lat pozostaje raczej niezmienna. Mimo wszystko, należy docenić, to solidne rzemiosło, historycznie świadomego songwritera. –K.Bugdol
Jakieś pół roku temu pojawił się w naszym kraju projekt o nazwie Warszawska Szkoła Disco Polo. O co chodzi? Bardzo ogólnie: grupa zaprzjaźnionych muzyków (są m.in. dziewczyny z Enchanted Hunters czy Kuba Sikora nagrywający teraz w duecie AlaZaStary) spotyka się w określonym miejscu oraz czasie i wspólnymi siłami nagrywa piosenki z pogranicza disco polo (tego oldschoolowego jak mniemam), a potem wrzuca na SoundClouda efekt pracy. Zdaje się, że INICJATOREM tego projekciku jest dobrze nam znany GAGATEK, czyli Szymon Lechowicz z Sorji Morji. Z całego KATALOGU WSDP upatrzyłem sobie numer "Arkadia" wykonany przez zespół Dukat, który akurat pokazuje, że z tym disco polo to trochę ściema. Brzmi to bardziej jak słowiańska Sally Shapiro, a nie toporne kawałki klasyków muzyki chodnikowej sprzed ponad dwóch dekad (no okej, przekopałem się swego czasu przez wiele disco polowych płyt i faktycznie można tam znaleźć niezłe skarby). Synthowy aranż i harmoniczny przebieg to też inne światy, a refren jest jednym z najfajniejszych w tegorocznej muzyce z PL. No i tekst – czy ktoś w polskiej piosence pisał tak czule i z miłością ("Laser gładzi kreskowy kod / zaraz poczuje własności moc / Poliestru dotyk, plastiku przyjemny chłód / Zaspokaja rozbudzony, rozbudzony we mnie głód") o sprzedaży towarów w galerii handlowej? Nie przypomina mi się, więc bez wahania zalecam wrzucić na pętlę "Arkadię", a tymczasem ja lecę na zakupy, elo!–T.Skowyra
Drugi album dvsn i znowu do scharakteryzowania proponowanych przez duet dźwięków możemy użyć określeń: subtelność i zmysłowość. Wydający swoje longpleje u Drake'a (który swoją drogą pomógł kolesiom przy napisaniu "Keep Calm") tandem nie czuje potrzeby zmieniania stylówki, czy nawet wprowadzania do niej radykalnie nowych elementów – woli utrzymać status quo, ale za to nie pozwala sobie na spadek wyrobionego poziomu. A więc, Morning After to ta sama przestrzeń podlanego drejkowym trapem klawiszowego r&b, szukającego swobody w romantycznym (czasem nieco egzaltowanym) neo-soulu. Całą konkurencję wyprzedza "Mood", czyli posągowy hołd dla D'Angelo, ale na przykład "Nuh Time / Tek Time" sprawdza się w roli chilloutowego umilania czasu, a "Can't Wait" czaruje niczym wolny taniec w opuszczonym klubie o piątej nad ranem, więc w całej trackliście czają się przyjemne jointy nadające się na "soundtrack do bezsennych nocy". Obadajcie. –T.Skowyra
Bardzo często w kontekście muzyki rezydującego w USA (dokładnie Queens, NY) Briana Piñeyro (nagrywającego też pod innymi aliasami, np. jako DJ Wey) pada określenie "deep reggaeton". Ta stylowa, efektowna zbitka przybliża oblicze tanecznej estetyki DJ-a Pythona tylko pobieżnie, bo gdy odpalimy sobie pełnoprawny album mającego ekwadorskie korzenie producenta, dostrzeżemy, że to coś więcej od house'u zmieszanego z rozhuśtaną rytmiką. Struktury na Dulce Compañia jawią się krzyżówką około-deep-house'owo błogości i rozbujanego dancehallu, oddychającą głęboko w nasyconej, ambientowej toni. Te tracki są wręcz zabójczo grywalne i wystarczy moment, aby wsiąknąć w oniryczne świecidełka "Las Palmas", muśnięty tajemnicą, tropikalny vibe "Cuál", kojarzący się z niektórymi numerami Luomo, spacerujący po lodowatej tafli "q.e.p.d." czy orzeźwiający, zmrożony, dub-house'owy koktajl "Yo Ran (Do)". Warto sprawdzić ten albumik – to nie tylko znakomita odtrutka na do bólu ograne techno, ale po prostu materiał, który wniósł całkiem sporo świeżości do tegorocznego krajobrazu "muzyki tanecznej". I to się szanuje. –T.Skowyra
Zespół Mansun zakończył swój żywot jak band prawie piętnaście lat temu, więc z muzycznej perspektywy dość dawno. Wiadomo, historia zamknięta, a na koncie jedno wiadome arcydzieło. Ale okazuje się, że dziś na nowo można poczuć choć w pewnym wymiarze ducha tej fantastycznej kapelki. Otóż Paul Draper, FRONTMAN Mansun, postanowił w zeszłym roku nagrać coś swojego. W 2016 wyszły dwie EP-ki, a w tym roku ukazał się jego debiut Spooky Action. Jak można się spodziewać, nie udało mu się stworzyć materiału na poziomie najbardziej błyskotliwych nagrywek jego macierzystej formacji, ALE nie ma się czym martwić. Słychać, że Draper ze swoim charakterystycznym wokalem nadal potrafi układać progresywne, gitarowe numery najeżone najróżniejszymi bajerami i błyskotkami, które może nie lśnią jak złoto, ale wciąż robią swoje. Weźmy "Who Is Wearing The Trousers" brzmiący jak spoko Depeche Mode w 2017 roku, epicką podróż "Friends Make The Worst Enemies" czy żonglujący nastrojami "The Inner Wheel" i okaże się, że zostaniemy dosłownie wgnieceni w fotel. No i nie zapominajmy o "Things People Want", który w 10 sekund wywoła sentymentalną radość i sprawi, że znowu zapragniecie odpalić sobie Six. A więc myślę, że chyba zachęciłem do sprawdzenia debiutu Drapera, więc odmeldowuję się i też odpalam sofomor Mansun. –T.Skowyra
Przy okazji "God Knows" redaktor Skowyra gdybał, czy droga do drugiej płyty Dornika usłana będzie samymi zwycięstwami i na poziomie "Bestie" uczciwie byłoby podjąć temat ponownie. Nie jest to bowiem utwór, któremu mógłbym z czystym sumieniem przyklasnąć. Od kogoś zdolnego do stworzenia takich albo takich cymesików oczekiwałbym więcej niż dość generycznego urban-r&b, nawet jeśli śmiga na solidnym, kojarzącym się z produkcjami Snakehips z okolic All My Friends bicie. Oczywiście nie ma co się za bardzo spinać, bo to bardziej symbol ostrzegawczy niż jakaś katastrofa, więc liczę, że zobaczymy się na lonplayu w dużo milszych okolicznościach. –W.Chełmecki