Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Znowu odwiedzamy Meksyk w poszukiwaniu grywalnego popu. Podobnie jak ich krajan Wet Baes (czekamy na album tego małolata), duet Clubz porusza się po terenach szlachetnego indie (heh), ale spory nacisk kładzie na dance. I tak "Popscuro" pływa w dreamowej otoczce, przez którą przedostają się ciepłe promienie słońca. Najjaśniejszym jest czarujący leniwą nostalgią, nucący się z automatu gitarowy riff, choć rozklikany mostek z nową konfiguracją w zwrotce również przyjmuję z otwartymi rękami. Ale główną siłą piosenki jest dla mnie czysta, nieskrępowana przyjemność ze słuchania – melodie sprawiają, że mogę sobie wręcz wyobrazić, że leżę gdzieś w trawie w środku dnia, patrzę w niebo i nie martwię się zupełnie niczym. To cenne, więc oczywiście czekam na majową premierę płyty. Zapowiada się pewny kandydat do ścieżki dźwiękowej lata 2017. –T.Skowyra
Najnowszy nabytek legendarnej wytwórni Flying Nun (co ciekawe, pierwszy w katalogu spoza Nowej Zelandii), na swoim sofomorze pozostawia pewien niedosyt – momenty urzekające pasją świeżego, nastoletniego twee mieszają się z piłowaniem podobnych do siebie schematów w odcieniu łagodnego riot grrrl na słodkawym spodzie posmarowanym hojną warstwą reverbu.
"Może jestem nienormalny, za krótko byłem w wojsku", ale pomimo wszystkich wad, trochę wciągają mnie te słoneczne, surfujące gitary i melodyka bliska Aislers Set czy Alvvays. Eh, czuć powoli powiewy wiosny, co oznacza, że słabość do banalnego, niezobowiązującego grania będzie się u mnie nasilać. Po dużych wahaniach, ale bez złudzeń i kredytów zaufania, daję wymęczony WIOSŁOWANIEM kciuk w górę. –J.Bugdol
Mariah chyba już ogarnęła się po niefortunnej, sylwestrowej wpadce i wraca z nowym kawałkiem. Co prawda nie wysiliła się jakoś specjalnie, bo w "I Don't" nie słychać ani modernistycznych naleciałości modnych obecnie w żeńskim popie (wystarczy spojrzeć na Tinashe, Syd czy nowy singiel Missy Elliott), ani jakiegoś konkretniejszego trapowego kierunku, ale pozostanie przy raczej dość tradycyjnym formacie r&b-ballady nie sprawiło, że coś poszło nie tak. Na miarowym bicie Carey korzysta z możliwości swojego głosu i przy wsparciu YG wykręca solidny numer chwytający od pierwszego odtworzenia. Swoje robią też schowane na drugim planie pokrzykiwania, które w łatwy sposób budują charakter piosenki. Czyli bez większych sensacji amerykańska diva zdobywa mój głos swoją nową propozycją. Miło. –T.Skowyra
Walentynki, więc Crab Invasion zapraszają nas i Was do tańca. I nie jest tak źle, jak może się wydawać przy pierwszym rzucie oka na tytuł – klasyczny przebój z sofomora Whitney Houston w wykonaniu naszych indie-ulubieńców nadal kręci, wciąż buja, z początku uwodząc i relaksując house'ującym podkładem, by po chwili otwarcie wyciągać na parkiet. Trzeba przyznać, że sam proces inkorporacji przebiegł zaskakująco bezboleśnie – euforyczny hymn, przeflitrowany przez wrażliwość autorów "Caps", przeobraził się w zwiewny, idealnie skrojony na święto zakochanych kawałek, który sporo uroku zawdzięcza gościnnemu udziałowi Ali Boratyn. Tak: "So when the night falls / My lonely heart calls " – tańczyłbym, ale ja tańczę przy wszystkim. –P.Wycisło
Skakaliście do Chairlift? Porcys co najmniej dwukrotnie. Częścią składową tego amerykańskiego, niedawno rozmontowanego tercetu, była odpowiedzialna za maszyny i spokojne wokale Caroline Polachek. Dziewczyna, która dziś po raz drugi – pod aliasem CEP – próbuje rozgryźć, jak to tak naprawdę jest z tą solową twórczością po karierze w bandzie, tym razem postawiła na lekkie przebranżowienie. Bo o ile działalność artystyczna pod pseudonimem Ramona Lisa orbitowała w znajomych, bardzo bliskich artystce popowych rejonach, o tyle projekt sygnowany inicjałami przesunął się w stronę "sonicznych wrażeń". Drawing The Target Around The Arrow to album sprzeczności. Z jednej strony próbuje być silnym dźwiękowym przeżyciem utrzymanym w duchu post-new-age'owskim, a z drugiej, poprzez swoją oszczędną formę i wewnętrzną niespójność, traci jednostajne, wymuszające element kontemplacji tempo. Do tego stopnia, że nic tutaj nie wskóra nawet koncepcja deep listeningu Pauline Oliveros. Polachek zawiodła na etapie wstępnej selekcji gromadzonego przez cztery lata materiału i wypuściła krążek nierówny, z nieprzyjemnie rozłożonymi wewnątrz niego akcentami. Perełki są tu, a owszem. Niemniej połowa słuchaczy gotowych dać Caroline szansę uśnie zanim doświadczy takiego "Singalong", niestety. –W.Tyczka
Coraz bardziej podoba mi się ten duński zespolik. Okazuje się, że "Can't Remember How It Feels" nie był jednorazowym wybrykiem – kolejny singiel to nie tylko kontynuacja okładkowej serii z wodnymi żyjątkami (swoją drogą piękne są te covery), ale również następny synth-popowy song, do którego łatwo przywiązać się na dłużej. "Even Love" imponuje formalną elegancją i lśniącą przejrzystością, ale pod tą wręcz chłodną, "skandynawską", klawiszową nawierzchnią kryje się gorączka, pasja i ból ("Even love can't erase my memory! / Even time can't erase what you see!), a zatem cała garść emocji, które ciężko wyrazić słowem. Ale właśnie dlatego Chinah mają w zespole Fine Glindvad – charyzmatyczną wokalistkę i songwriterkę, której barwa i styl śpiewania przypominają mi nieco bolesne, fleetwoodowe pieśni Stevie Nicks. Więc jestem jak najbardziej na tak i mocno czekam na EP-kę Hints, która powinna ukazać się już niebawem. –T.Skowyra
Czego można oczekiwać od budzących się po latach wydawniczej śpiączki Chavez? Napiętych, orbitujących wokół świetnej sekcji (James Lo na perce, tradycyjnie szacuneczek) riffów, laurek dla Spiderland, math-rockowej kanciastości, zachowującej jednak szacunek dla stadionów świata. Na tej trzyutworowej EP-ce Nowojorczycy serwują to wszystko w oparach najntisowego, pół-amatorskiego vibe'u, a jednocześnie na tyle zręcznie i konkretnie, by Cockfighters z czystym sumieniem nazwać zaskakująco smacznym powrotem indie-dinozaurów. Się poleca, się słucha. −W.Chełmecki
Donald Glover to taki trochę człowiek renesansu, bo choć nie jestem przesadnym jego fanem, to szerokiej rozpiętości jego działań nie można mu odmówić. Aktorzyna, niegdyś raper (już Kauai oderwało się od jego poprzednich nagrań), teraz śpiewak. Trzeci album kalifornijskiego nicponia prawdę mówiąc nieco mnie zaskoczył. Po zapowiedziach spodziewałem się raczej eklektycznego zbioru różnych pomysłów, a otrzymałem pełnokrwisty pomnik dla funkowych bohaterów sprzed 40 lat. Nie ma nic w tym z lamarowego afro-mesjanizmu, "Awaken, My Love!" to psychodeliczna odyseja rozkosznej retromanii, która z dużym wdziękiem i skutecznością naśladuje funkadelicowe klimaty. Robi to bezbłędnie bez popadania w nudziarstwo i tandetność. Całość prezentuje raczej równy poziom, konsekwentnie eksploatując obraną stylistykę. Wyróżniają się singlowy "Redbone", zamykający "Stan Tall" (obydwa na plus) oraz "California" (na minus, strasznie irytujący numer). Brakuje może większej przebojowości i nieco mniejszej odtwórczości, ale nie jest to szczególną wadą.
Podobno Questlove zadzwonił do D'Angelo w środku nocy, aby rozpłynąć się nad tym albumem. Cóż, myślę, że to trochę przesadzona reakcja, mimo niepodważalnej jakości tej płyty. Ale jeśli zachęci ona kogokolwiek do sięgnięcia po, dajmy na to One Nation Under A Groove, to nie pozostaje mi nic innego jak przyklasnąć. –A.Barszczak
Drugi już teaser zapowiedzianego na styczeń albumu umiejscawia ekipę Dylana Baldiego gdzieś w środku tracklisty weezerowskiego Pinkertona, choć – powiedzmy to na głos – zaledwie jako przyzwoity wypełniacz. Warstwa instrumentalna poczciwie przywołuje przebojowe oblicze Cloud Nothings, ale kolejne segmenty melodyczne zmierzają donikąd, z doklejonym chyba w Photoshopie refrenem na czele, co sprawia wrażenie, że utwór trochę nie trzyma się kupy. "Internal World" potwierdza więc popowy kierunek Life Without Sound; niestety nie napawa przy tym przesadnym optymizmem, choć nadal po cichu liczę na więcej takich cukiereczów, jak "I’m Not Part Of Me". –W.Chełmecki
Powiedzieć, że gdzieś się Charli pogubiła, to jak nic nie powiedzieć; osobiście chcę wierzyć, że ktoś jej po prostu wcisnął chrzczone dragi, bo inaczej "After The Afterparty" wytłumaczyć się nie da. Kino klasy zet, raper klasy ziet, bit sklejony przez SOPHIE chyba dla żartu i hook ciosany bambusem w zlepku styropianu – halo, panna, ogarnij się. Nie wiem, być może miało to być jakieś "We Can’t Stop" w wersji Kero Kero Bonito, ale ostatecznie wyszedł potworek, który zachwyci co najwyżej fanów Chainsmokers. Nie tędy droga. –W.Chełmecki