
Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
Chyba należy sprostować: wspólne albumy z reguły nie należą do najbardziej udanych. Na szczęście współpraca popularnych slackerów z dwóch różnych stron świata (Kurt pochodzi ze Stanów, a Courtney z Australii) swoją nienachalnością i nieprzeciętnymi kompozycjami zdaje się od tej reguły odbiegać. Kiedy Vile i Barnett łączą siły, brzmią beztrosko i kordialnie, karmiąc się nawzajem melancholią i dzieląc technikami songwritingu. Przywiązanie do szczegółów w tekstach Courtney dopełnia się z luźnym strumieniem świadomości Kurta, tworząc razem teksty o życiu, sztuce i przyjaźni. "Fear Is Like A Forest" muzycznie przywołuje na myśl twórczość Neila Younga, a singlowy, jangle-folkowy "Continental Breakfast" z anielskim refrenem urzeka swoją niewinnością. "Lotta Sea Lice" stanowi idealny soundtrack pod dobrą, niedzielną kawę, kiedy jeszcze nie do końca wyleczyło się kaca, a słońce niemiłosiernie wali po spojówkach. Nawet jeśli to tylko jednorazowy projekt, warto było muzykom spotkać się na tym międzykontynentalnym śniadaniu i sporządzić parę przyjemnych dla ucha, indie-folkowych pioseneczek. –A.Kiepuszewski
Choć do ostatnich poczynań Björk mam stosunek raczej letni, to kolejny rozdział jej współpracy z Arcą jest wystarczającą rekomendacją by sprawdzić zapowiadaną na listopad Utopię. "The Gate" zaczyna się baśniowym, elektronicznie zdeformowanym folkiem, który przywołuje z powrotem dzikie, nieznane, być może nigdy niewypowiedziane echa. Surowa, islandzka ziemia obserwowana z lotu ptaka przez okulary 3D, z czasem nabiera żywszych barw – brąz, szarość, żółtawa zieleń stają się bardziej wyraziste i spektakularne, jakby mało było zachwytów nad majestatycznymi krajobrazami wyspy, choć to zachwyty raczej z kategorii "mono no aware". Zbolały wokal Björk ma dużo miejsca na ekspresję – Arca kreśli dość oszczędne, amorficzne pejzaże, które stopniowo upiększa synthowymi kanonadami i właśnie w tych momentach tkwi największa siła "The Gate". "Typowa, późna Björk?" Znów na delikatny plus. –J.Bugdol
Pochodzący z Belfastu Andrew Ferguson i Matthew McBriar to dwóch gości tworzących duet Bicep. Na początku obecnej dekady rozpoczęli swoją próbę zawojowania parkietów w modnych klubach, ale dopiero w tym roku udało im się ukoronować swoją podróż debiutanckim długograjem wydanym w Ninja Tune. Długograjem bardzo solidnym i grywalnym, bo panowie sprawnie realizują się w lepieniu tanecznych, house'owych bitów w gąszczu świecących melodyjek i błyszczących motywików. Na przestrzeni prawie godziny Bicep dostarczyli m.in. techno pod osłoną nocy ("Orca"), laserowy quasi-dubstep ("Glue"), delikatny jak jedwab deep-house ("Ayaya"), klawiszowy minimalizm na ambientowym tle ("Drift") czy przybrudzony vocal-dance ("Vale"). Wszystko sprawnie zanurzone w najntisowej zawiesinie oraz przejrzystej produkcji. Więc może obyło się bez sensacji, ale godzinka prawilnego dance'u nikomu nie zaszkodzi. –T.Skowyra
Pierwsza myśl – intensywna siekanka; intensywna, ale mocno pustawa. Może to Grammy i słuszny wielo-zerowy kwit z chuchającym menago za plecami kładą się ciężarem na jego songwriterskiej wieloletniej passie, doprowadzając do tego dzisiejszego, brutalnego wykastrowania skalpelem drobnomieszczańskiego bezpieczeństwa oraz radio-friendly formy. Może tak... Pewnie tak. Co prowadzi do tego, że mogę sobie z tego powodu aktywnie działać i walić z partyzanta w Becka, kierowany pobudkami charakterystycznymi dla niszowego nerdowskiego fanbase'u zdzierającego szaty, że mainstream pcha się butem w moją przestrzeń i jaki w ogóle wypchany flet zaprosił pannę na sesyjkę w Earthdawna. Jako pretensjonalny płatek śniegu mógłbym sobie takie ewolucje wyczyniać, ale za tę chwilę, w której krojąc sobie jakąś cebulę lub intensywnie pocąc się obściskując się z pobliskimi ludźmi w busie, usłyszę sobie w radiu takiego omawianego dzisiaj Becka, z taką dopieszczoną produkcją – to za takie chwilę mogę mu całą tę sprzedaż za srebrniki darować, czekając z niecierpliwością na pięknego długograja, który po odwaleniu całej singlowej, bardzo przyzwoitej pańszczyzny odpali swoje pokłady kreatywności. −M.Kołaczyk
Jest taka scena w filmie Jezus Chrystus Zbawiciel, kiedy stojący samotnie na scenie Klaus Kinski nie jest w stanie dokończyć teatralnego monologu, ponieważ jego głos zagłusza wyrażająca niezadowolenie publiczność. Skrajne reakcje widzów wywołuje występ, który zbyt mocno odbiega od ich prywatnej definicji aktorskiego performance'u. Ta płyta to muzyczny odpowiednik wspomnianej sytuacji. Brand New zawiedli fanów oczekujących tętniących melodramatyzmem kompozycji i zaproponowali nieco bardziej wyważoną reinterpretację dotychczasowego dorobku. Być może Science Fiction zbyt mocno pachnie artystyczną zachowawczością i niedomaga w pierwszym akcie, ale mocna druga połowa albumu skutecznie osładza wstępny niesmak. Musimy więc schować uprzedzenia do kieszeni i cieszyć się tym, co słyszymy. –Ł.Krajnik
Wygląda na to, że brytyjski mistyk już całkowicie wyeksploatował swój towar eksportowy, czyli nęcącą miłośników nocnych podróży metrem, tajemniczość. Aura niedopowiedzenia, która niegdyś intrygowała, obecnie brzmi jak archaiczna pieśń przeszłości. Dźwięki zawarte na Subtemple/Beachfires to groteskowa mutacja dyskrecji elevator music. Najbardziej w tym wszystkim irytuje niezdecydowanie Buriala, próbującego eksperymentowania na pół gwizdka, tj. takiego, które nie wyalienuje rzeszy wyznawców Untrue. Z obawy przed niespełnienieniem ich oczekiwań, od dobrych kilku lat zamiast wydać trzeci pełnoprawny longplay, artysta wypuszcza epki, singielki i inne pierdółki, których ukoronowaniem w tym roku jest dark ambient do kotleta. –Ł.Krajnik
Wiadomo, wypatrywanie nowego albumu Broken Social Scene w 2017 roku to mniej więcej jak czekanie na wydawnictwa U2 w 2000 albo ekscytowanie się Vampire Weekend w 2008, a jednak ogromna siła sentymentu (ślę piąteczkę dla redaktora Gawrońskiego) oraz zaskakująco świeży w swojej nieświeżości koloryt "Halfway Home" autentycznie rozniecił we mnie iskierkę chuderlawego co prawda, ale jednak entuzjazmu. Niestety wraz ze "Skyline" wszystko wraca do normy. Cukierkowa, powtarzająca się w nieskończoność figura raczej zajeżdża mydlinami, a stopniowe nakładanie na nią kolejnych warstw wcale nie dodaje jej wyrazu. Nie żeby ten utwór jakoś szczególnie mnie mierził, ale wydaje mi się, że Kanadyjczyków stać na nieco więcej niż niewyraźnie wyklepana na akustyku, napompowana melancholia dla indie-dzieciaków – i z taką myślą, mimo wszystko, sprawdzę płytkę, choć coś mi mówi, że to nie jedyne drobne potknięcie. –W.Chełmecki
Sytuacja jest taka, że młody protegowany Pharella z Compton nagrał sobie EP-kę na bitach Kaytranady i to jest najlepsze 16 minut, jakie możecie sobie dziś zapodać. Buddy może nie jest póki co tytanem charyzmy, ale jego nieco goldlinkowe flow zupełnie daje radę, nie gubiąc się nawet na tak wymagającym podkładzie, jak tubylcze "Guillotine". Zostając przy podkładach: autor 99.9% przygrywa tu z właściwą sobie precyzją, spajając te pięć zróżnicowanych w sumie utworów charakterystyczną duchotą i przypominając, że w sterylnym, programowanym funku nie ma sobie dziś równych. Ocean & Montana to skompresowana, pozostawiająca z poczuciem lekkiego niedosytu paczuszka na upalny dzień, na której obiecujący raper spotyka fenomenalnego producenta – grzechem byłoby o niej nie wspomnieć. –W.Chełmecki
Belén Vidal wróciła z drugim albumem i nie zawiodła moich oczekiwań. Hiszpanka doskonale wyczuwa obecne tendencje panujące we współczesnym popie (w jednym worku mieszają się trap, future beat i modernistyczne r&b) i potrafi przekuć to w swoje własne produkcje. A skoro już jesteśmy przy tej kwestii, to należy pochwalić Kwalię za świeżość w dziedzinie budowania dźwięków – mamy tu do czynienia z klawiszowym r&b odważnie szukającym połączenia z "nową elektroniką" kreowaną przez najsprawniejszych graczy. A z drugiej strony "Zigurat" to taneczna petarda, "Rutas Circulares" orzeźwia dawką schłodzonych hooków, "De Luce" porywa spiralnymi klawiszowymi melodyjkami, przebojowy "Espejo/Enigma" uzależnia strumieniem laserów, w "Sinfín" grasuje El Guincho ze swoim hiper-popem, "Chuang Tzu" dzięki harfie i rytualnemu zaśpiewowi wzbogaca całość o nietypowe pierwiastki, a "Apnea" zgina się w 2-stepowych szarżach. Czyli nie tylko produkcja, ale i popowy potencjał z dodatkiem hiszpańskich dodatków czyni z nowej płyty BFlechy mocno zaraźliwy zestaw, przy którym trudno się nudzić. I o to chodzi. –T.Skowyra
Odpalam intro, wjeżdża ejtisowy klawisz i od razu sobie myślę: "jeny, ale obskuuuuur". Zagubiony singiel z lat osiemdziesiątych, z ery new romantic, gdzie syntezatorem zdobywało się serca. Albo z epoki najntisowego disco polo, ale tylko "jakieś z tych lepszych lektur lepszych takich, znanych aktorów". I pewnie gdyby chodziło wyłącznie o przyjemną reminiscencję, to nawet nie chciałoby mi się pisać o "Zakochanym Człowieku" Better Person. Ale my tu znamy Adama Byczkowskiego i wiemy, że w songwriting to on umie, i dlatego nie ma zaskoczenia, że jego najnowsza piosenka zaspokaja pragnienia synthpopowych narkomanów. Polecam piękny hook na wysokości "znikaaaaaaaaaa / na zaaawszeeee / z każdym dnieeeeeeeeeeem" (tak jest, cały song jest po polsku), bo w tej grze refren z założenia musi chwytać. No i nie mogło zabraknąć symbolu romantycznego popu, czyli solówki na saksofonie. I co wy na to? Bo ja nie mam pytań i czekam na więcej. −T.Skowyra
Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
Oddajemy hołd tej nieuchwytnej, nadal nie do końca rozpoznanej dziedzinie kultury i rozrywki.