Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Adrenalina, wąsy, testosteron, gitarowe łojenie, płytowa "perełka", mięsiste riffy i dziki Mosh Pit pod sceną, czyli przemożna chęć i walka z własną ręką, aby nie zgrzeszyć, dając się ponieść egzaltacyjnej pisaninie znajdującej swoje miejsce w recenzenckiej hali sław: w miejscach w Teraz Rocku, o których nie miałeś pojęcia. A wszystko połączone z silną, krautowo-space rockową motoryką i analogicznym do tych gatunków odjechanym "cool" klimatem narkotycznego odjazdu. Zreasumujmy sobie kilka faktów: możliwość powrócenia do tego, co niosły ze sobą Hawkwindy, Amon Düüle i inne wartościowe zespoły spod znaku psychodelii lat 70., zmieszane ze szczeniackim garażowym etosem ścisłej fuzji silnego przesteru z jeszcze silniejszą hormonalną burzą, i to w 2017 roku. Ostatecznie bez szału, ale za to z bardzo przyzwoitym rezultatem. Odsłuch też zajeżdża silną retrospekcją, przemożną chęcią zrobienia sobie z miotły gitary, skurzenia blanta w jakiejś brudnej komunie czy też wicia się po podłodze i tłuczenia pięściami powietrza. Do samochodu w ściskającym garniaku i korpo na horyzoncie też się nada, ale pod warunkiem, że jedziesz sobie stówę pod prąd A-czwórką, ustawicznie rozjeżdżając przydrożne pachołki.−M.Kołaczyk
Dziwność – a raczej taka urokliwa nietypowość – od zawsze stanowi silny faktor w muzyce Zosi Mikuckiej. "Chcemy" zupełnie wpisuje się w ten trend melodyką będącą jeszcze bardziej odrealnionym, przećpanym echem "Fantazi" i refrenem odsyłającym wprost do Animal Collective. Akustyczne flow utworu dodaje mu zaś lekkości, co w pakiecie z tekstem i kalejdoskopowym teledyskiem układa się w odę do wszystkich tych chwil, które gdzieś uleciały i wracają zaledwie jako mgliste wspomnienia. Nie będziemy żyć jeszcze raz, za to Sonięmiki znów można sobie zapętlić w nieskończoność, bo nagrała kolejny świetny kawałek. –W.Chełmecki
Dawno temu natknąłem się na wspaniały wywiad z Krzysztofem Zanussim. Uznany polski reżyser jak zwykle ze swadą, błyskotliwie i z humorkiem odpowiadał na pytania, przy okazji zdissował Depeche Mode i Tarantino oraz pochwalił Schuberta (Franza, nie Rudiego). Musze jednak przyznać, że w pamięć zapadła mi przede wszystkim przezabawna anegdota z czasów, gdy Zanussi wykładał na Sorbonie. Wspomniał, że w sali obok swoje zajęcia prowadził Jacques Derrida, ale pan Krzysztof z właściwą sobie skromnością dodał, że studenci wychodzili z wykładów francuskiego filozofa, by posłuchać polskiego profesora. Podobno zwracał się wtedy do oświeconych słuchaczy słowami: "ten pan z sali obok mówi nieprawdę, nie wierzcie mu". Dlaczego o tym wspominam? Otóż przeczytałem w internecie parę recenzji Sleep Well Beast i z bólem serca stwierdzam, że mówią nieprawdę. Nie wierzcie im. Ale jeżeli szukacie dobrej płyty na bezsenność, to trafiliście doskonale, bo działa niezawodnie. Sypiam całkiem nieźle, byku. –P.Wycisło
Niemal dokładnie za miesiąc ukaże się The Ooz, kolejny album Archy'ego Marshalla, tym razem pod pseudonimem King Krule. Od jakiegoś czasu mam jego zapowiedź w postaci singla "Czech One" – intymną, osadzoną w ciemnych barwach impresję klimatem przywołującą zrezygnowane oblicze Radiohead z Amnesiaca. Choć podczas słuchania mam przed oczami Anchy'ego snującego swoją opowieść na scenie w jakimś wyglądającym staromodnie klubie poza czasem. W każdym razie jest coś hipnotycznego w powolnie płynących dźwiękach przyprawionych jazzowym anturażem pod koniec. Ciekawe, czy to reprezentatywny track dla całej płyty, czy raczej osobny utwór jeśli chodzi o stylistyczny krój krążka. Ale bez względu na to, która wersja zdarzeń okaże się prawdziwa warto czekać na całość. –T.Skowyra
Autor mojego mojego ulubionego fragmentu w polskim rapie A.D. 2017 ostatnio nie zwalnia, i w ilości publikowanych tracków zaczyna konkurować już chyba tylko z LSO. Nie dziwi więc, że zeszłoroczna EP-ka przeszła trochę niezauważona.
Pikers na Regresie prezentuje się jako melodyjny TRAPISTA po linii Frostiego (hipnotyczno-kodeinowy highlight "Wybucham Powoli"), architekt elastycznego flow ("Jebać Trill") z niewymuszoną, intuicyjną nawijką na całkiem sensownych bitach (dziwacznie post-g-funkowe "Nie Znaczysz Nic"). Czyli w sumie nic nowego w tym temacie i absolutnie nie jest to tour de force tego rapera. Nie przeczę też, że przy tej ilości materiału można by dokonać nieco lepszej selekcji, ale mimo paru nierówności, warto poświęcić chwilę. Choćby dla subtelnego pojazdu na Taco. –J. Bugdol
"Thurston Moore luzuje majty".
No więc, główny bohater odkrywa uroki new-age'owego blubrania. Pozwala sobie na zatracenie w świecie fantazji, zaludnionym przez quasi-mitologiczno-okultystyczne symbole, rozpalające wyobraźnię każdego emerytowanego hipisa. Cyniczne oblicze współzałożyciela Sonic Youth w zaskakujący sposób zmienia się w sympatyczną sylwetkę proroka miłości. Ideologiczna relaksacja wpływa też na akordy. Pozornie skomplikowane, monolityczne suity to tak naprawdę wyluzowane jamy, które po prostu dostarczają szczerej radochy (artyście i publice). Tak miło i przyjemnie to u Pana Thurstona dawno nie było. –Ł.Krajnik
Pierwsza myśl – intensywna siekanka; intensywna, ale mocno pustawa. Może to Grammy i słuszny wielo-zerowy kwit z chuchającym menago za plecami kładą się ciężarem na jego songwriterskiej wieloletniej passie, doprowadzając do tego dzisiejszego, brutalnego wykastrowania skalpelem drobnomieszczańskiego bezpieczeństwa oraz radio-friendly formy. Może tak... Pewnie tak. Co prowadzi do tego, że mogę sobie z tego powodu aktywnie działać i walić z partyzanta w Becka, kierowany pobudkami charakterystycznymi dla niszowego nerdowskiego fanbase'u zdzierającego szaty, że mainstream pcha się butem w moją przestrzeń i jaki w ogóle wypchany flet zaprosił pannę na sesyjkę w Earthdawna. Jako pretensjonalny płatek śniegu mógłbym sobie takie ewolucje wyczyniać, ale za tę chwilę, w której krojąc sobie jakąś cebulę lub intensywnie pocąc się obściskując się z pobliskimi ludźmi w busie, usłyszę sobie w radiu takiego omawianego dzisiaj Becka, z taką dopieszczoną produkcją – to za takie chwilę mogę mu całą tę sprzedaż za srebrniki darować, czekając z niecierpliwością na pięknego długograja, który po odwaleniu całej singlowej, bardzo przyzwoitej pańszczyzny odpali swoje pokłady kreatywności. −M.Kołaczyk
Co my tu mamy? A, to trójmiejscy The Fruitcakes. Na swoim drugim krążku, zatytułowanym nomen omen 2, panowie hołdują beatlesowskiej tradycji, starszej psychodelii (Syd Barrett, The Doors) oraz nowszej psychodelii (dwa pierwsze krążki Tame Impala, Unknown Mortal Orchestra) i trzeba przyznać, że całość prezentuje się całkiem udanie. To w znacznej mierze zasługa Maćka Cieślaka, który stawiając na oldschoolową produkcję, okazał się być dla chłopaków kimś w rodzaju George’a Martina (oczywiście zachowując odpowiednie proporcje). Mogę narzekać, że zagrywki gitarowe The Fruitcakes aż za bardzo korespondują z tymi, które przed laty nagrała czwórka z Liverpoolu i w rzeczy samej 2 jest rewersem muzycznego wzorca kreatywności rodem z podparyskiego Sevres, ale co mnie to obchodzi, skoro lwia część 2 to naprawdę dobre piosenki. Przysłowiową "truskawką na torcie" jest wyróżniające się znakomitym refrenem "Sleepless", które mogłoby stanowić polską odpowiedź na "Chamber of Reflection" Maca DeMarco, ale to oczywiście nie wszystko, gdyż takie numery, jak chociażby melancholijne "He’s Calling You" oraz jazzujące "Dreaming My Days Away" też robią tutaj robotę. 2 to z pewnością jedna z najbardziej bezpretensjonalnych polskich płyt tego lata, dlatego warto jej zażyć jeszcze przed przyjściem kalendarzowej jesieni. Aha, wokalista śpiewa po angielsku bardzo dobrze, więc drogi Lucasie Tymański, nie musisz wzywać swojego taty, żebym stanął z nim w szranki w ramach lingwistycznego pojedynku przed komisją British Council, jak to niegdyś proponował pewnemu dziennikarzowi, który to raczył wypunktować jego rzekomo słabą angielszczyznę. –J.Marczuk
Jeśli szukacie w tym roku tanecznej elektroniki z obecnością "ludzkiego" ducha, zwróćcie się do Duńczyka Milána Zaksa. Pod aliasem DJ Sports producent kreuje sugestywną wizję post-klubowej muzyki, w której miejsce znalazły nie tylko aktualne nastroje, ale również sporo wycieczek w przeszłość. Kluczem jest inteligentna fuzja wszystkich czynników: na przykład w "World A" pojawia się Goldie i jego metafizyczna filozofia drum'n'bassu, która przenika footworkowe zakusy, albo "Fertile Crescent" to zwrot ku 90sowemu house'owi pozostający jednak w czasie teraźniejszym. Sporo tu Orbitalowej trajektorii, ambientowej refleksji, ale i rasowego, dancefloorowego grania. Dlatego polecam Waszej uwadze skondensowany zbiór Modern Species, który nie zasługuje na zlekceważenie i pominięcie, bo tak po prawdzie dla mnie to jeden z najlepszych tanecznych materiałów roku. –T.Skowyra
Już po szczodrze wypuszczanych przed premierą płyty singlach można było wnioskować, że do żadnej rewolucji w muzyce War On Drugs nie dojdzie. I bardzo dobrze: produkcyjny perfekcjonizm Adama Granduciela nie zawodzi, a A Deeper Understanding to logiczny, wygrubaszony następca dzieła z 2014 roku. Czyli nadal najważniejszymi punktami odniesienia są pieśni Springsteena i "Boys Of Summer", a ja wciąż mogę przybijać piątkę za odważną rewitalizację niemodnej (te solówki!) estetyki. To nie jest krążek wybitnych hooków – w porównaniu do Lost In The Dream wydaje się mniej przebojowy, pozbawiony wyrazistości. Tylko co z tego, skoro to album świetnych momentów, subtelnych detali i ciekawych dopisków na gatunkowym marginesie: basu w "Clean Living", widmowego solo na gitarze w "Knocked Down", Dylanowskiego closera. Heartland rock, który naprawdę chwyta za serce? W tym roku w pojedynku z Kozelkiem 1:0 dla "beer commercial lead-guitar shit". –P.Wycisło