Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

Gdy usłyszałem "199II" pomyślałem, że Graniecki wyszedł w końcu z gimbazy i razem z Michem sklecili kozacki albumik. Okazało się, że nie do końca tak właśnie jest. Gdyby się jakoś mocno uprzeć, NOJI? mogłoby pełnić rolę jakiegoś skrótowego podsumowania całej kariery Tedzika: nu-school z późnego etapu łączy się tu z wymuskanymi podkładami mistrza konsolety (zarzućcie "Amsterdam" – to mogło ukazać się w 2004 roku, choć ten autotune wskazuje na to, że Jacek jest w zupełnie innym miejscu). Ale dobra: męczę się, gdy zamiast hooków dostaję zamulającą nawijkę ("18HotBanglasz") albo marne śpiewane refreny ("WJNWJ"), albo gdy trapowa stylówka staje się zbyt absurdalna ("Stadnina"). Natomiast nu-beatowa "Hejka" to kozacki track, "Sinusoidalne Tedencje" imponują przejrzystą fuzją raper/bit, no i obczajcie jak tytułowy rozwija się w jakiś rapowo-house'owy banger pod koniec. I tylko pozbyłbym się tego "Żelipapą" na samym końcu, ale po całkowitym bilansie zysków i strat (choć ze sporą niepewnością) "daję okejkę". –T.Skowyra

You're in the JANGLE baby, you're gonna słuchać kilku bardzo ładnych piosenek. Chociaż z tym jangle to tak nie do końca. W zasadzie to w ogóle. Wina przyzwyczajeń i postrzegania Kevina, jako basisty – dla mnie, osobiście – genialnego Hoops. Jego solowy album rezygnuje z zespołowego ciężaru lo-fi i charakterystycznego wyostrzonego brzmienia gitar, wchodząc w przestrzeń powolnych, oleistych neo-psychodelicznych piosenek. Powrót do lat 70.? Bardzo miła to podróż, w której po prawdzie można miejscami poczuć pewien rodzaj bolesnej monotonii, jednak w większości przypadków jest ona redukowana do minimum za pomocą przepakowania tych prostych struktur uroczymi mikro-motywami, szczególikami, kunsztowną wykończeniówką – na tyle udaną, aby te powolne i leniwe w swojej naturze utwory nie raziły swoją jednowymiarowością. Z całej ich puli w szczególności wyróżnia się niemal "przebojowy" "Rollercoster" (którego, jakoś irracjonalnie nie mogę polubić), instrumentalny i prawie vaporwavowy "Restless" czy też gitarocentryczny "Who Do You Know" z genialnym refrenem. Ale jak dobrze o nich nie mówić to ostatecznie i tak chowają się w cieniu wybitnej klamry – tęsknego openera i jednego z ładniejszych domknięć, jakie przyszło mi w ostatnich miesiącach słyszeć. Tak więc 5/10 utworów stoi bardzo wysoko, co nie może skończyć się inaczej niż stwierdzeniem, że to po prostu bardzo fajny krążek jest, który powinniście sobie jak najszybciej przesłuchać. −M.Kołaczyk

Ponad dwie dekady temu The Onion doniósł, że kończą nam się rezerwy nostalgii. Nasze drogocenne, retro-depozyty zostały nadmiernie wyeksploatowane. "Mówimy o potencjalnie niszczycielskiej sytuacji kryzysowej, w której nasze społeczeństwo będzie wyrażało tęsknotę za zdarzeniami, które jeszcze się nie wydarzyły" – napisano w artykule. Jak się okazuje, te satyryczne przewidywania stają się przerażająco aktualne, przynajmniej jeśli bierze się pod uwagę debiutancką EP-kę Yuno Moodie. Jesteśmy w połowie 2018 roku i najwidoczniej chillwave nadal wiedzie prym w nostalgicznych eksploracjach. Czasami ta formuła się sprawdza: "No Going Back" niesie ze sobą trochę zgrabnych i chwytliwych melodii, "Fall In Love" jest całkiem rozkoszne, ale już Bundickowskie harmonie wokalne w "So Slow" sprawiają jedynie, że aż chce się sięgnąć do pierwowzoru. Jak na tak mało materiału, Moodie trochę zbyt szybko traci pomysły. Końcowy produkt jest tak estetyczny i przeprodukowany, przez co staje się sterylny i bezbarwny. Yuno stworzył materiał znośny, ale po prostu mało znaczący. –A.Kiepuszewski

"Panie Tilman" – czyli nieco sztampowy kawałek o szaleństwie utrzymanym w świecie samotnej odysei po anonimowych hotelach. Wiecie, co jest prawdziwym szaleństwem? Gwizdane wstawki w 2018 roku. Mimo to i tak sensownie się to wszystko spaja, a ja muszę przyznać, że z tym niewybijającym się ze zwrotkowego vibe'u, niemal dziecinnym refrenem, powstaje nam z tego zacny earworm. Patos nieco zmalał, przemyślany songwriting urósł, tak jak ilość zjadliwych utworów kończąc całość zadowalającym efektem. Wróć! Jednak nie tak do końca, bo pewne nieznośne odpryski wciąż psują odbiór: wyprute z jakiejkolwiek energii quasi-Beatlesowskie "Date Night", generyczne klawiszowe szkice w "The Songwriter" i "The Palace" to niemal obraźliwe dla słuchacza pójście na łatwiznę. Łatwiznę, którą co rusz słychać w niemal każdym utworze. Na szczęście to ogólne lenistwo w dużym stopniu neutralizowane jest poprzez spory produkcyjny progres. Posłuchajcie końcówkę "Just Dumb Enough" i na spokojnie porównajcie z jakimkolwiek analogicznym wałkiem z poprzedniczki, a całościowo ujrzycie to, jak skutecznie można odbić się może nie od dna, ale od naprawdę słabego albumu. Przyzwoity John Misty? Jeszcze jak! Dobry John? Nie tak do końca, ale niewiele do podium zabrakło (głównie czasu i dopracowania), dzięki czemu aktualne perspektywy wyraźnie wskazują w przyszłych latach na pokaźny plus, zwłaszcza gdy słyszy się tak skrajnie urokliwe "Znikające Diamenty" (Boże, jaki ten kawałek jest zacny.). −M.Kołaczyk

To jest album, który doskonale nadaje się na te piekielne upały, jakich obecnie doświadczamy. Debiutujący w tym roku Will DiMaggio włącza się do walki o najprzyjemniejsze około-house'owe wydawnictwo roku (konkurencja jest mocna: Peggy Gou, Ross From Friends, DJ Koze czy A.A.L.). At Ease to wyborny dance-chill pod patronatem Larry'ego Hearda dość niepostrzeżenie przemycający powiew vaporwave'owych drobinek poukrywanych w miksie. Z drugiej strony mam słabość do takich albumików, bo jeśli ktoś szuka porozumienia z Oriolem ("Fairview Jam"), brata się z Fort Romeau ("Steppin' W Friends"), kocha balearyczną bryzę zanurzoną w g-funkowych klawiszach ("UH UH OH") i zasłuchuje się w ambientowym hałsiku ("O God Dam (Sus Mix)"), to ja mogę tylko przyjąć kogoś takiego do mojej drużyny. Polecam słuchanie na zmianę z trzecią częścią znakomitej kompilacji Welcome To Paradise pana Young Marco. No i nie zapomnijcie o schłodzonych drinkach. –T.Skowyra

Gdy miałam rok, Jorja miała zero. Gdy Jorja wypuszcza swój debiutancki album, ja siedzę i o tym jej debiucie piszę. Świat nie jest sprawiedliwy, a to nie jest jakaś odkrywcza myśl. Lost & Found to wyczekiwany przez nas, samodzielny i długogrający krążek młodej Brytyjki, bo Jorję znamy już z kilku znaczących kooperacji, na których pokazała, co i jak (potrafi zaśpiewać) – dzieliła swój sensualny głos z Drakiem, Kendrickiem i z koleżanką po gatunkowym fachu – z Kali Uchis. Debiut jest zręczną mieszanką contemporary r&b, soulu i trip-hopu; Jorja wyśpiewuje dojrzałe i emocjonalne mocne jak na dwudziestolatkę strumienie słowne ("I need to grow and find myself before I let somebody love me / Because at the moment I don't know me" <3), jeden numer nawet zwinnie freestyle'uje i wychodzi jej to zadziwiająco dobrze. Jorja gubi się i (głównie) znajduje, a ja nie ukrywam, że chciałam od tego debiutu czegoś więcej, że czegoś mi w nim brak; aczkolwiek nie narzekam, bo już sam refren i końcówka "Teenage Fantasy" czy przejmujące wokalne popisy w "Tomorrow" i "Don't Watch Me Cry" zasługują na – moją tutaj – łapkę w górę. –A.Kiszka

Do Aussie Invasion jeszcze daleko, ale na horyzoncie wysyp świetnych, młodych gitarowych zespołów z Australii, które zaskakująco nie nazywają się Tame Impala. Jednym z nich jest Rolling Blackouts Coastal Fever. Właśnie są po debiutanckiej płycie, a oprócz tego grają w tym roku na Off Festivalu, więc warto się z tą nazwą zapoznać. Zespół w zasadzie już zrobił dziennikarską robotę. Swoje muzyczne poczynania opisuje jako tough pop/soft punk – i wszystko staje się jasne. Na Hope Downs kontynuowany jest styl poprzedzających ją EP-ek. Chłopaki umiejętnie czerpią z post-punkowości Television, dorzucając do tego elementy country, charakterystyczne dla takich zespołów jak Deer Tick czy Horse Thief. Każdy nowy zespół nagrywający dla Sub Popu ma tzw. "breaking moment", i chyba RBCF ma szansę go osiągnąć dzięki znakomitemu singlowi "Talking Straight". Reszta utworów to natomiast przyjemny, acz typowy zestaw jangle-popowych piosenek z domieszką punka i country, które razem składają się na coraz bardziej wyrazisty styl zespołu. Aussie for the win! –A.Kiepuszewski

"Is it future or is it past?" – wypada mi zadać pytanie podczas słuchania nowej płyty Natalie. I mogę się tylko domyślać, ale dziewczyna chyba dała sobie spokój z własnoręcznie narzuconą, muzyczną etykietą i uciekła od towarzystwa, w którym brylują postacie w stylu Joanny Newsom, a przyłączyła się do grupki otaczającej Donnę Summer (metaforyka mocno upraszcza ogląd ogólny). Tak jest: mniej tu (miłych, ale) zapiętych pod sam kołnierz, pianinkowo-smyczkowych dywagacji, więcej tu dance'u, radiowego popu czy post-disco. Chicowne "Oh My" czy leciutkie "Short Court Stlye" dokładnie ukazuję tę przemianę. Jasne, zdarzają się bardziej nastrojowe momenty, jak estradowy nokturn-pop "Hot For The Mountain" czy smutno-balladowe "Far From You", ale to jednak r&b, disco i funk przejmują album. Soul-popowe "Sisters", delikatny post-nu-disco pop "Never Too Late" czy closer z firmowymi disco-wzorkami "Ain't Nobody" nadają ton całości. I ja się cieszę, i ja jestem zadowolony, bo to bardzo przyzwoita płyta. –T.Skowyra

Być może kojarzycie, jak Simon Reynolds w swoich rozważaniach na temat hauntologii, propsował wytwórnię Ghost Box. Jeśli nie, to w świat Beautify Junkyards wchodzicie na czysto, z niezmąconym umysłem i głową otwartą na skojarzenia. To nawet lepiej, bo duchologia Portugalczyków przybiera na The Ivisible World Of Beautify Junkyards formy rzadko spotykane; południowe obrzędy łączą w sobie tak odległe tropy jak post-rock (Talk Talk), tropicalię (Novos Baianos), psych-folk (Function, Broadcast w "Sybil's Dream") i jazz-pop (Sunchild). Podczas słuchania tej płyty miałem wrażenie obcowania z czymś pozornie znanym, ale jednocześnie bardzo oryginalnym/obcym (zależność tych dwóch terminów – lol) i z tym rozdwojeniem jaźni czuję się bardzo dobrze. –J.Bugdol

W czasach bez przeszłości (a właściwie z przeszłością w wersji instant) niewiele rzeczy razi swoją "anachronicznością". Kanye sampluje gospele, a Pierce, jak na pół-boga (na pewno zmartwychwstałego) przystało, może sobie pozwolić na dziadowskie, bluesawe, southern rockowe hymny. Czyste Ladies And Gentelman, We're Floating In The Desert (+ "I've been through the desert on a horse with no name"). Ja to kupuję, sam nie wiem czemu. Być może brak mi Międzynarodówek pokroju Screamadeliki, może się starzeję, a może po prostu ("Quote tweet this with your most basic opinion about music") dobra piosenka nie zależy od "stylu", tylko od umiejętności. –J.Bugdol