Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

Najnowszy krążek Mono przynosi słuchaczom wszystko to, co w post-rocku najgorsze. Począwszy od mało zniuansowanych wzrostów natężenia dynamiki poszczególnych utworów, a skończywszy na nazbyt patetycznej instrumentacji. Emocja jest tu bowiem płaska i nieskomplikowana: kompozycje nachalnie sugerują, że odczuwamy w sposób zero-jedynkowy. Intelektualny zryw, w zamykających "Meet Us Where The Night Ends" momentach, wcale nie osładza gorzkiego smaku czterdziestu zmarnowanych na spotkanie z Japończykami minut. Wręcz przeciwnie – każe kląć jak szewc, gdyż światełko w tunelu zasugerowało, że można było inaczej; może barwniej, może ciut progresywnie i bardziej transgresyjnie w ramach uprawianego gatunku. –W.Tyczka

Ze wszystkimi midswestami jest taki problem, że te piosenki zawsze egzystują w pewien sposób w przeszłości. Trudno mi zdroworozsądkowo przetrawić powrót Americal Football, czy Sunny Day Real Estate, bo ciągle z tyłu głowy rezonuje nostalgia za flanelową koszulą z początku drugiego tysiąclecia. Pobrzmiewający w tekstach nastoletni paraliż analityczny również nie brzmi przekonująco, kiedy płynie on z ust czterdziestolatka. Dlatego też nie jestem w stanie popaść w skrajny hurraoptymizm. Chociaż, tak po prawdzie, powinienem. Zwłaszcza w przypadku doskonale rozpisanej "Aurory", która ewokuje najlepsze momenty Mineral w ogóle: bogate aranżacyjnie, pozbawione punkowych naleciałości przebijających się na studyjnym debiucie, słodko-gorzkie ballady. Z uroczo lamentującym Simpsonem, którego mruczana maniera nie zmieniła się na przestrzeni lat tak diametralnie, jak na przykład delivery Enigka. Efektu "wow" trudno z kolei uświadczyć w przypadku drugiej strony EP-ki. "Your Body Is the World" to generyczne indie, jakich trzecia fala popularności emo przyniosła już naście. Niemniej, kurczę, jest się z czego cieszyć – One Day When We Are Young to wciąż odpowiednio zbilansowana pożywka dla tęskniącego, fanowskiego serca. Prezent godny dwudziestopięciolecia. –W.Tyczka

Z Samps znamy się już prawie dekadę (pamiętacie taki singielek "Peppergood"?), więc dobrze wiemy, co panowie (bo teraz to trio, któremu lideruje pinkowy GRAFICIARZ Cole M.G.N.) mają do zaoferowania na wydanym w labelu Nite Jewel (jak widać wszystko zostaje w rodzinie) debiucie (choć przypomnę tylko, że istnieje kompilacja Macrochips & Microdips). A więc natchniony prefuse'owo-samplowymi wycinankami (przypomina mi się też taki francuski producent SebastiAn), trzęsący się w formie synth-pop sąsiadujący z dawnym smakiem chillwave'owych nocy na plaży i vapor-dyskoteką Saint Pepsi (stare czasy). Wszystko jest tu na miejscu oraz pod kontrolą, i to chyba jest zarazem atut i wada Breakfast. Fajnie przenieść się do chwili, kiedy Toro i Washed Out wpuścili nieco świeżego powietrza do elektroniki (czuję to zwłaszcza dzięki epickiemu retro-disco "Let Me Down"), choć trudno uciec od tego, że właśnie kończy się 2018, mamy "kryzys trapu", a Dumont nakręcił masakryczny musical o dzieciństwie Joanny d'Arc. Ale oczywiście zalecam posłuchać – choćby przy śniadaniu zamiast telewizji. –T.Skowyra

Albumy wizualne to nie tylko Beyoncé i Frank Ocean. Tierra Whack mogła w tym roku zaimponować swoim projektem Whack World, jednak dla mnie podium należy się La Maison Noir / The Black House. Yannick Ilunga, znany także jako Petite Noir, to prawdziwe dziecko globalizacji. Wykorzystuje on swoje życiowe doświadczenia i polityczne poglądy, aby wykreować swój unikalny statement. "Noirwave", jak nazywa swoją twórczość, celowo przecina osobiste, polityczne i kreatywne granice. Jest to muzyka, w której hip-hop i r'n'b przeplatają się z futurystyczną elektroniką i afropopowymi brzmieniami. Teledysk sponsorowany przez Red Bull Music South Africa jest znakomity pod względem estetyki i dyskursu. Teksty natomiast przeciwstawiają się złemu samopoczuciu i motywacji, skupiając się na tym, jak skierować pozytywną energię w kierunku dalszego rozwoju. Dla Ilunga bodziec do tworzenia sztuki i kultywowania jego postawy politycznej jest misją na całe życie, niezależnie od uznania, czy prestiżu. Jeśli jego projekt Petite Noir można jeszcze nazwać niedocenianym, to nie na długo. –A.Kiepuszewski

A no właśnie. W październiku pojawił się trzeci już album polskiego electro-r&b duetu, który, patrząc na okładkę, ma odnosić się do "popu przyszłości". Choć da się wyraźnie zauważyć, że XXANAXX z każdym kolejnym materiałem nieco się rozwija i świetnie potrafi adaptować trendy z zachodu (choć są nudziarze zarzucający im bezczelne kopiowanie), to jednak nadal uważam, że duo znacznie bardziej wymiata na odcinku singlowym ("Give U The World" to mój pewniak jeśli chodzi o polskie single dekady). No ale jest Gradient i mam z czego wybierać: parzący płonącymi lidowymi synthami opener "Styropian", czy zgrabna electro-balladka "Bliżej" to przykłady z brzegu. No i oczywiście single: "Mniej" (o którym już się wypowiedziałem) i disclosure'owy "Bardzo Bardzo". Nie zapominam o future-2-stepowym "Miliony Planet", który pokazuje wspaniałe inspiracje Klaudii (która jak zwykle rządzi na mikrofonie) i Michała (który dobrze wie, na czym polega wyrazista wypolerowana produkcja). Ale "nie ukrywam, trochę mnie to boli bo / ciężko to zaakceptować, ciężko to pominąć" (Klaudia, rapuj częściej!): są tu piosenki, które po mnie trochę spływają, które traktuje jako stylistyczne ćwiczenia lub odrobione lekcje ("Na Chwilę", "Surferzy", "Ciepło"), no i ten Quebo w "Kłach"... Mimo wszystko, XXANAXX obok Rosalie. czy Chloe Martini są obecnie wizytówką współczesnego r&b popu w naszym kraju. –T.Skowyra

King Krule zmieszany z lounge'em, smoth jazzem i alternatywą, utrzymany w lo-fi klimacie ("Lust"). Pokażcie mi lepszy soundtrack do leżenia w ubraniu na łóżku, z papierosem w ustach i z pustym wzrokiem wlepionym w sufit. Biała koszula, saksofon, fedora, szeleczki, no i czarna marynarka przewieszona przez oparcie pobliskiego krzesła. Wódeczka w szklance, która przy niczym innym nie była aż tak dobra i pożywna. "Midnight Blue" sunący się przez wymarłe ulice nocnego miasta. Tego chciałem. Tej przesadzonej do granic możliwości sztucznej imitacji życia amerykańskich jazzowych przegrywów. Przekoloryzowanego plastikowego obrazu zromantyzowanej depresji zatopionej w oparach taniego tytoniu palonego w podrzędnych klubach z jeszcze bardziej podrzędnym striptizem. Ucieleśnionego apatycznego smutku złożonego z bolesnych rozstań i szerokiej puli wytartych klisz i stereotypów. W zamian otrzymując materiał niestety zbyt mocno rozwodniony bezpłciowymi przerywnikami i utworami, o których ciężko powiedzieć coś więcej niż to, że po prostu istnieją. Gdyby nie ten problem i całość byłaby wypełniona takimi cudownymi progresjami startującego, wcześniej wspomnianego północnego błękitu, to mielibyśmy do czynienia z osobistą EP-ką roku. A tak, oprócz dwóch, trzech dominujących, charakterystycznych utworów, nie ma tu za wiele do szukania. Szkoda, pomysł zacny wykonanie padło. −M.Kołaczyk

Z punktu widzenia klasycznej taksonomii, Jacquesa odnajdziemy koczującego gdzieś na styku tanecznej elektroniki i rasowego IDM-u wybitnie przeznaczonego do spełniania zadania klimatycznego wystroju wnętrza każdego muzycznego piwniczniaka. Recepta jest bardzo prosta: budujemy typowe, dość pieczołowicie zbudowane struktury rytmiczne. Automaty perkusyjne, lekka powtarzalność technicznych zagrywek. Pakujemy brytyjskie zdobycze muzyczne spod znaku garage i UK bass. Zaś na końcu, aby wyrównać napięcie i zakpić z tej powstałej surowości brzmienia, zostaje nam już tylko zadowolenie ludzi spragnionych melodii, igrając z ich nienasyconym popędem, co kilka sekund subtelnie ukrywając w tle jakieś słodkie syntezatorowe plamy nadające tym kompozycją, zdecydowanie bardziej "ludzkiego" ducha i charakteru. I o ile początek nie zapewnia przyjemniejszych wrażeń, Jacquesowi dość szybko udaje się z sukcesem zatrzeć negatywne wrażenie pierwszego kontaktu, a im dalej w las, tym wszystko nabiera zdecydowanie większej głębi i przestrzeni ("Avatar Beach"), czyniąc całą EP-kę niezwykle godną polecenia. Jeżeli niemiłosiernie trafiają do was takie rzeczy jak Clarki, Warpy czy trochę mniej przesłodzone Buriale ("Someone Else"), to nie widzę najmniejszego powodu, aby nie dać szansy zdolnemu Kanadyjczykowi z Montrealu.−M.Kołaczyk

Już w połowie listopada swoją listę najlepszych płyt 2018 ogłosił Time. Na podium trzy kobiety: Mitski, Janelle Monáe oraz Cardi B. O paniach z miejsc jeden i trzy już pisaliśmy, więc czas wreszcie powiedzieć coś o Dirty Computer. Spotkałem się z różnymi opiniami na temat tego LP, dlatego posłuchałem płytę po raz kolejny i w tej chwili jest to mój ulubiony długograj w dyskografii Amerykanki. I nawet średnio zajmuje mnie "zaangażowanie" Monáe – wolę skupić się na kawałkach. A jest na czym: w barokowej introdukcji pojawia się sam Brian Wilson (!), "Crazy, Classic, Life" brzmi jak electropopowe oblicze Goldfrapp (refren + nie przegapcie doczepionego fragmentu z rapem na końcu), "Take A Byte" i "Screwed" pełnią rolę radiowych przebojów, jest otwarcie Prince'owski "Make Me Feel", imprezowy "I Got The Juice" z Pharrellem, uroczysta ballada z rozmachem "Don't Judge Me"... To może nie są pieśni i hymny, które zmieniły moje życie, ale przyznam, że nie spodziewałem się tak przyjemnej i wyluzowanej rzeczy od Janelle. I za to należy się łapka w górę. –T.Skowyra

Są takie zespoły, o których się myśli, że się nie chce, żeby wracały po swojej trochę dłuższej nieobecności. Są takie określenia gatunkowe, jak "neoclassical new age", "world music" czy "etheral wave", które pod koniec drugiej dekady XXI w. trącą, naturalnie, tandetą. Są takie wzdrygnięcia, które pojawiają się na plecach, co po niektórych bardziej osłuchanych ludzi, wraz ze słowami: "cytra", "bałałajka", "celtycki akcent" czy "ortodoksyjny chór bliskowschodni". Są też takie wigilijne wieczory w polskich domach, którym nie towarzyszy ani Michael Bublé, ani też najlepsza na YouTube świąteczna składanka grudzień 2017 kolędy remix, ale Spiritchaser. Po dwudziestu dwóch latach pojawia się materiał typu "dorównujący" osiągniętemu ogromowi, który, jakby się nad tym troszkę dłużej zastanowić, nie zasługuje w sumie na żadną kontynuację. Duet Perry/Gerrard wrócił jednak z kolejnym zlepkiem dźwiękowym, eksplorującym ludowe tradycje spirytystyczne, który w pełni kwalifikuje się jako metafizycznie ogromny. Możecie nie brać na poważnie nic z tego, co tu piszę, zatrzymując się w tym tekście na słowie "tandeta", ale to prawdziwie "organiczne" wyławianie się piosenek z folkloru rozrzuconego po świecie od Turcji do Irlandii, te rzeźbione intensywnie zaciekawionym głosem arabeski, ten nieistniejący język otwierający drugi akt, mozolnie ryte w marmurze harmonie, patchworkowo tkane melodie, prawdziwa, pachnąca kadzidełkami z pewnego krakowskiego pubu na Kazimierzu przeznaczonego na nie-randki – eteryczność, moje łopatki na zimnej podłodze i niebiesko-pomarańczowe plamy pod powiekami wydają się w Dionysusie czymś wspaniałym – i piszę to wszystko bez najmniejszego cienia zażenowania. –A.Kiszka

Mr Twin Sister uwielbiam, bo to jest zespół, który ma tyle samo stylu co talentu do pisania zostających ze słuchaczem piosenek. Ich kawałki są i dla głowy i dla serca. Płyta sprzed czeterech lat była rewelacyjna, tegoroczna jest przynajmniej bardzo dobra. Zahaczają na niej o rozmaite bliskie mi rzeczy – przebija i jakaś Sade i Anna Domino i ESG, ale nigdy nie w stu procentach ewidentnie, bo to jest jednak muzyka ich i robiona tu i teraz, nie retro hołdy. Kluczowym momentem płyty jest dla mnie "Taste in Movies", w którym Andrea Estella śpiewa jak powściągliwa i tajemnicza diwa, trzymająca bez trudu swoją publiczność w garści. –Ł.Konatowicz (Wyszukane Piosenki)