Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Po raz enty uznanie, że nowy singiel Chaza jest "fajny" to dość leniwy zabieg. Jednak leserstwo jeszcze nigdy nie było tak usprawiedliwione jak przy "You And I". Prawdę mówiąc, nie przypominam sobie drugiego równie nieśpiesznie toczącego sie utworu Toro. Niemal ambietnowy podkład daje szansę na kolejne gatunkowe peregrynacje naszego bohatera, który tym razem zabiera nas w krainę współczesnego, wakacyjnego r&b. W zasadzie jest to autorska interpretacja tego co robi, dajmy na to, Bieber, tyle że, rzecz jasna, w wersji skrajnie introwertycznej i lekkiej. Mało się dzieje, mało się chce. Ale czy to źle? Nie dajmy się zwariować. Premiera Boo Boo już w ten piątek. –A.Barszczak
Norweski disco wąsacz szykuje się do wypuszczenia drugiego studyjnego albumu, a na przystawkę wybrał bardzo nietypowy singiel. "Maskindans" to właściwie prawilny remiks (czyżby Toddowi aż tak spodobała się praca przy The Big Cover-Up?) doprawionego zimną falą, starego minimal-wave'owego kawałka norweskiego duetu Det Gylne Triangel, który działał w latach 80. Choć jego działalność ograniczyła się chyba do wydania tylko jednego singla, więc gdyby nie Terje, to pewnie o tych kolesiach dziś nikt by już nie pamiętał. A co takiego norweski producent poczynił z wiekowym kawałkiem? Odświeżył go, starannie odmalował pordzewiałe części i sprawił, że odnowiona maszyneria ruszyła pełną parą. Oczywiście zużyte tory zamieniono na te, na których lśni progresywne disco i tak oto udało się przywrócić do życia zakurzoną pieśń z norweskich landów. A co będzie się działo na longplayu TT? Musimy jeszcze trochę poczekać, ale wszystko wskazuje na to, że nie będzie nudno. −T.Skowyra
Toro przyzwyczaił nas do ciągłej zmiany, jednak tym razem zestaw inspiracji wywołuje mimowolny opad szczęki – Boo Boo, które ukaże się 7 lipca, ma nawiązywać do takich zawodników jak Travis Scott, Frank Ocean, Oneohtrix Point Never czy Daft Punk. I rzeczywiście – "Girl Like You" wyraźnie zdradza fascynację współczesnym r&b/hip-hopem. Podkład łączy w sobie nie tylko trapowy vibe, ale również lekką hauntologię spod znaku Lopatina oraz typową dla Toro "chilloutową taneczność" (klawisze, znakomity, giętki bas). Zwłaszcza autotune'owy wokal (a od 2:11 właściwie czysty rap) pokazuje, że Bundick nieustannie śledzi trendy i tłumaczy je na własny, autonomiczny język. "To są właśnie te detale", które najpewniej sprawią, że za niecały miesiąc Boo Boo mocno namiesza w listach rocznych. –J.Bugdol
Pierwszy singiel Tennis jaki usłyszałem, "Modern Woman", oczywiście zachęcał do odsłuchu, ale był raczej dobrze znanym indie-folkowym schematem. Z tego też powodu nie miałem zbyt wielu oczekiwań co do Yours Conditionally, A TU BĘC – miło się rozczarowałem. Duet Riley/Moore umiejętnie drąży temat songwritingu lat 70., czyli wykwintną, soft-rockową wrażliwość na modłę King/Rundgrena ("In The Morning I'll Be Better"), przypomina też czasem o retro-popie a la Cardigans ("Fields Of Blue") czy folkowości, która chciałaby być nieco sophisti – jak Mitchell czy wczesne Hall & Oates ("Please Don't Ruin This For Me"). Fakt, jest trochę nierówno, ale właściwie każdy numer ma coś chwytliwego do zaoferowania (warto też zerknąć w teksty), każdy na swój sposób SPOGLĄDA W PRZESZŁOŚĆ, ale w sposób kreatywny, dzięki czemu mówienie o Yours Conditionally jako o "zbiorze ćwiczeń stylistycznych z 70s w indie-sosie", nie jest wcale wielką obelgą. –J.Bugdol
Mayer Hawthorne i Jake One powracają po dwóch latach od pierwszej części Tuxedo, by znów pobawić się w stylowy blend disco-funku i synthowego boogie. "Pobawić" zdaje się być tu słowem kluczowym, bo przecież ambicją tej zgrabnej mimikry Earth, Wind & Fire, Jacko i Gap Band nie jest żadne poszerzanie horyzontów, a jedynie rozgrzanie pośladków przed nocą pełną pląsów. Ze względu na mniejsze zróżnicowanie tempa II snuje się bardziej monotonnie od poprzednika, ale też wydaje się albumem równiejszym: czy jest to eteryczne "2nd time Around", nonszalanckie "Scooter’s Groove" lub natchnione "Livin’ 4 Your Lovin’", płyta unika jakichś drastycznych załamań i DOPSZ BUJA na całej rozciągłości – i doprawdy trudno jej nie polubić. –W.Chełmecki
Po pięciu latach longplayowej nieobecności wraca utalentowany amerykański duet tworzący muzykę elektroniczną po brzegi wypełnioną mocnym syntezatorowym brzmieniem. Na swoim najnowszym albumie, będącym koncepcyjną kontynuacją poprzedników, Takahashi z Weissem dokonują szeroko zakrojonej rewolty − porzucają niemal łopatologiczne (w dobrym sensie) oraz inwazyjne środki wyrazu połączone ze zbrutalizowaną sekcją rytmiczną Tracera na rzecz bardziej kontemplacyjnych utworów pełnych rozlanego na wszystkie strony brzmienia. Płynnie przechodzą z dusznej klubowej atmosfery wyniszczenia w stronę onirycznego aftera, na którym po całonocnym imprezowaniu nikt nie ma już siły na parkietowe harce, a jedyne, czego pragniemy, to poważniejszych rozmów i wypicia tych kilku ostatnich browarów, zanim w końcu padnie się sennie na ziemię przy zegarze wybijającym dwunastą rano.
Niby mamy tutaj do czynienia z dojrzalszym materiałem ludzi, którzy w wieku dwudziestu lat w lekko odczuwalny sposób wpłynęli na gatunkowe ramy, jednak najnowszy krążek Fantasy, pomimo nabytego życiowego doświadczenia, staje się jednym z najsłabszych reprezentantów ich intrygującej twórczości. Najsłabszym (kwestia sporna), ale wciąż poprzez głębie przepływających kawałków osiągającym ku naszej uciesze poziom niedostępny dla większości współczesnych scenowych wymiataczy. −M.Kołaczyk
Debiutancki album argentyńskiej songwriterki i wokalistki Valerie Teicher to rzecz dość zgrabnie łącząca wyraziste pierwiastki, z których obecnie skonstruowany jest "alternatywny mainstream". Jest tu kobiece r&b spod znaku Jessie Ware czy Empress Of (świetnie sprawdzający się w roli singla "Keep Running" i jeszcze bardziej przebojowy "Say You Do") czy Jessy Lanzy (w "Creep" słychać nawet wokalne podobieństwo; podobnie w "Justify", ale tu dodatkowo mamy podobnie zbudowane napięcie jak u Jessy), jest ekstrawaganckie, tameimpalowskie disco (już pierwsze takty eterycznego "Baby" nie pozostawiają złudzeń, że Tei Shi słyszała którąś z płyt Parkera; "How Far" to również podobny obszar stylistyczny), jest wreszcie coś z indie popu Grimes (w "Crawl" Valerie mogła sobie trochę pokrzyczeć). A sama Tei powiedziała, że to wszystko składa się na jej własny genre "mermaid music". Z trochę gorszych wiadomości: Crawl Space pod koniec lekko się rozmywa, ale przez całą długość trzyma równy poziom z kilkoma wyróżniającymi się punktami. Aha, sprawdźcie urocze skity. –T.Skowyra
Właśnie rozpoczyna się Twoja wspaniała podróż. Wciskając przycisk "play", przenosisz się do onirycznej krainy, w której wszystko zmienia się jak w kalejdoskopie. Po lewej grupka fałszywych surferów wyśpiewuje anielskie arie na cześć słoneczników. Po prawej cztery grzywki polują na gigantycznego morsa. Groteskowej scenie przygląda się cierpiący na cukrzycę kapelusznik, który z powodu choroby przeszedł na emeryturę. Za nim stoją wyjątkowo włochate niedźwiedzie – sommelierzy częstujący każdego jagodowym winem. Na koniec wycieczki Królowa Kwasu wraz ze światowym mistrzem pinballa zabierają Cię na Księżyc, gdzie spędzisz resztę swych dni w towarzystwie najsłynniejszego obywatela wyspy Caspiar. Fajny trip, nie? –Ł.Krajnik

–W.Sawicki
FlyLo napisał wczoraj, że nowy album Thundercata zajebisty i ja mu wierzę. Single też to mówią: najpierw Bruner oddał hołd songwritingowi mistrzów z Clube de Esquina, następnie z pomocą zacnych gości pofrunął w przepiękną krzyżówkę białego soulu i soft-rocka, a teraz DAJE FUNK. Hard-funk, synth-funk, sophisti-funk, nazywajcie sobie to jak chcecie – ważne, że zażera. Jak rozumiem, "Friend Zone" to taki walentynkowy żarcik skierowany do mnie w kontekście coraz bardziej niezdrowej miłości do Amerykanina, ale co tam, nie obrażam się, a już niedługo widzimy się pod sceną na koncercie w ramach Wirld Wide Warsaw. Po takich piosenkach jak ta, nie jestem w stanie nie jechać. –W.Chełmecki