Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Jedna z indie-pupilek krytyki powraca z nową piosenką, która prawdopodobnie zapowiada jej kolejną płytę. I tym, co podczas słuchania "New York" uderza mnie najbardziej jest totalna "zwykłość". Nie chcę pisać, że balladka jest "pospolita" czy "nijaka", bo w końcu refren jest całkiem ładny i miło – szkoda tylko, że całość brzmi jak wzorowy numer z rotacji Trójki. No i to tanie mieszanie delikatności z wulgarnością w tekście – nie Annie, to nie sprawia, że jesteś cool. Ale zupełnie nie zwróciłbym na to uwagi, gdyby w piosence rzeczywiście się coś działo. Dlatego jeśli tak ma brzmieć najnowszy album St. Vincent, to ja odpadam już w pierwszym tańcu. –T.Skowyra
Michał przy okazji zeszłorocznego długograja Snoopa zastanawiał się, czy kogoś ta postać jeszcze dziś interesuje. Chyba mogę zaliczyć się do tego grona, bo regularnie sprawdzam nowe nagrywki rapera, co w przypadku Neva Left radzę zrobić i wam. U Dogga, oprócz śmierci i podatków, pewny jest również zapas pewnej łatwopalnej substancji i przynajmniej kilka porządnych wałków na jeden album. Na tegorocznym LP doliczyłem się takich dziesięciu, a jako że ogólnie tracków jest tu szesnaście, łatwo wykombinować, że ponad połowa tego materiału to rzeczy przynajmniej dobre. Automatycznie stawia to Neva Left poziom wyżej od Collaid i czyni album najsolidniejszym w katalogu amerykanina od jakichś dziesięciu lat. Najjaśniej lśni tu wyluzowany "Go On", przywołujący współpracę Snoopa z Neptunes, ale niewiele ustępuje mu choćby przedostatni w zestawie słoneczny, rwany "I'm Still Here". Odpalcie całość i przekonajcie się sami. –S.Kuczok
Odmieniony Colin Stetson wrócił na stare śmieci. Gdyby potraktować dyskografię Amerykanina eliptycznie i pominąć fragmenty, w których zamieniał się w różne kategorie estetyczne: w redukcjonizm Arvo Pärta albo kampową pompatyczność monumentalnej kompozycji H.M. Góreckiego (Sorrow, 2016), to All This I Do For Glory w porównaniu z trylogią pamiętającą jeszcze poprzednią dekadę, okazałoby się dziełem rewolucyjnym. Bo zdaje się, że koncepcja akademickiego minimalizmu dzisiejszemu Stetsonowi nie wystarcza i jego skrajnie eksperymentalny jazz szuka innych rozwiązań rytmicznych i bawi się tempem jak choćby szarpiący struny Glenn Branca. A to znak z całą pewnością dobry – Stetson za sprawą konsekwentnego stosowania swojej – powiedzmy – "autorskiej" (choć adekwatniejszym określeniem byłoby chyba "charakterystycznej"), nieortodoksyjnej techniki gry na wszelkiej maści aerofonach już osiągnął bodaj największą rozpoznawalność we współczesnym "alternatywnym mainstreamie". To ukonstytuowanie unikalnego stylu z kolei pozwala odbywać trans-gatunkowe wycieczki, efektem których właśnie tak intensywne, tym razem silnie niemelodyjne przeżycia jak All This I Do For Glory. Jest tylko jeden problem, mianowicie metoda Colina Stetsona na przestrzeni lat zmienia się na poziomie mikro, nie makro, tak więc aktywne i zaangażowane słuchanie jest niemal niezbędne by nie ulec iluzji powtarzalności oraz toporności. Z kolei takie, pożądane, obcowanie z muzyka kosztuje nas niestety więcej czasu. –W.Tyczka
Choć mało o nich wiadomo, Superorganism to dziwaczny twór. Ich usunięty z sieci numer "Something For Your M.I.N.D." (niewyczyszczone sample) porównywano do Gorillaz, ale to chyba nie do końca dobre skojarzenie. Chyba że chodziło o Gorillaz w wariatkowie. Ta banda porąbanych gości gra jakiś weird pop w rodzaju zakręconych Super Furry Animals, Pizzicato Five czy Beta Band. Czyli po prostu potrafią w ciągu trzech minut zmieścić deszczowe intro, dziwnego kolesia, gitarowe riffy, syntezatorowe linie, telefony, szkolny chórek, urywający głowę chórek i takie tam inne. Krótko mówiąc, takimi kawałkami jak "It's All Good" Superorganism jest w stanie ożywić ten skostniały krajobraz popu, w którym wszystko wydaje się podobne do wszystkiego. Kibicuję i liczę na więcej. −T.Skowyra
Kiedy prosiliśmy o prawdziwy brud ulic, dostaliśmy męczącego bułę Wileya. Gdy dzieło życia Ojca Chrzestnego grime'u konsystencją przypominało rozgotowaną na wodzie owsiankę, wtedy głodni szybkiego rapowania na jeszcze szybszych bitach, ostrzyliśmy zęby właśnie na Gang Signs & Prayer. Stormzy w tym roku miał o tyle łatwiej, że: a) rok temu jego spontany klikały się jak świeże bedoesy, więc środowiskowy marketing miał z głowy, b) chyba nikogo ten typ, oprócz 2-3 strzałów, tak naprawdę nie obchodził, stąd śmiało "mógł zaskoczyć". Finalnie raczej chwycił, dlatego nie doszukacie się na stronie czarnego pollice verso. Jest bezpieczny środek symbolizujący pewną wątpliwość co do słuszności skonstruowania takiego dychotomicznego tworu.
Być może jest to kwestia osobistych preferencji, bo zaraz jeden z drugim wynotuje, że przecież mogliśmy spodziewać się koegzystencji agresywnego grime'u (gang signs, c'nie) z ciapowatym r&b (prayer, c'nie), no ale boli fakt, że przy tak dopracowanej pod względem produkcji płycie, i przy raperze o niekwestionowanej sile deklamacji i delivery, finalnie przyszło nam obcować z półproduktem wkurwienia i chronicznego obniżenia nastroju. Południowi londyńczycy nie mają gorszych dni, a jeśli już chcą snuć opowieści z kozetki, to zmieniają ksywkę na Wczesny-The-Weeknd. I kontynent, przy okazji. –W.Tyczka
Australijski producent w zeszłym roku założył zespół Bermuda i z pomocą dwóch uzdolnionych instrumentalistów postanowił zreinterpretować dj-ski disco-house, używając synthów oraz perkusji. Jak możemy przeczytać na facebookowym profilu: "Harvey Sutherland brings studio traditions and session musicians to the foreground." I rzeczywiście – to "organiczne" podejście już na starcie sugeruje pewne pokrewieństwo z erą proto-house'ową, jazzującym funkiem czy disco lat 70. Trzeba przyznać, że pomimo pewnej kliszowości Sutherland dzięki wciągającym w swojej taneczności, zapętlonym, wyrazistym harmoniom osiąga sukces. Expectations dopisuję więc do listy soundtracków na nadchodzące cieplejsze dni. –J.Bugdol
Slowdive czaru sprzed lat nie stracili. Młodzieńczą werwę? Już tak. Gdy sukcesywnie tracąca słuch Rachel Goswell schodzi na drugi plan, a do głosu dochodzi Neil Halstead, Brytyjczycy jeszcze bardziej zatracają się w estetyce minimalnego aranżu spod znaku Pygmalion. Ale tutaj nie powiewa już tym klinicznym chłodem uprawianym przez nich dwadzieścia lat temu, kiedy band wyczekiwał rychłego wydawniczego końca. "Star Roving" też z tego żadne – kotłujące się gitarowe faktury ustępują miejsca balladycznej pop-rockowej konstrukcji. Pierwszy raz na powierzchni utworu tak obficie rozlewa się starcze ciepło. I właśnie ten nastrój łagodnego smutku każe zastanowić się, na co w przypadku Slowdive tak naprawdę czekałem. Bo słysząc przed kilkoma tygodniami pierwsze przymiarki do kompaktowego reunionu, w uszach miałem tylko wapniacką kalkę przeszłych dokonań. Nikomu niepotrzebną syntezę wielkości najntisowego grania. Teraz, powolutku, zaczynam wierzyć w sens głośnego powrotu, no bo kto inny ma szansę rozgonić songwriting XX i Beach House, jeżeli nie Slowdive? −W.Tyczka
Bezkres kosmosu z pewnością jest w stanie pomieścić bardzo wiele, ale zdaje się, że kompozycja "Saturn", to nawet jak na takie niedookreślone gabaryty wszechświata, nieco zbyt wiele. Owszem, tematyka tej niepojętej materii fascynowała największych tego świata już od czasów przedplatońskich, stąd nie dziwi fakt, że kiedy Sufjanowi nie wyszło z udźwięcznianiem podziału terytorialnego USA, to postanowił unieść się ponad te Stany (bynajmniej nie do Kanady) i sięgnął zdecydowanie wyżej. Szkoda tylko, że efekt finalny potwierdza fakt, że kosmosowi należy dać wybrzmieć tak, jak zrobiła to NASA, a nie ubierać go w kubraczek ponowoczesnej poezji. Wywód Stevensa brzmi jak żart. Pseudo-teologia idzie pod rękę z popkulturową naiwnością, a reszcie supergrupy nie udaje się zatuszować tego lirycznego niedowładu. Pitchowany, zdehumanizowany głos spiritus movens projektu irytuje po pierwszych czterech linijkach tekstu, mostek pachnie tanim elektronicznym pop-trancem z początku milenium, a powtarzane w nieskończoność elektrofonowe akordy przyprawiają o ból głowy. Magiczna formuła z końcówki utworu, zapętlone słowo "love", nie wymaga dodatkowego komentarza. –W.Tyczka
Śmierć, podatki, kolejna porządna płyta Spoon. Tak, niektóre rzeczy są pewne jak techno w Trendzie. Ekipa Britta Daniela powraca i nawet jeżeli nie czekałem na to z wypiekami na twarzy, to zawsze jakoś miło robi się na sercu, gdy stare ziomeczki nie zawodzą. Tylko nie dajcie się zwieść piszącym o "alternative-dance", ponieważ delikatne poszerzenie palety brzmieniowej o elektronikę niczego nie zmienia – dziewiąty album Amerykanów to nadal dobry indie-rock, minimalistyczny niezal oparty na repetycji uroczych motywów i charakterystycznym głosie Daniela. Całość wypada odrobinę słabiej niż They Want My Soul, z którym przegrywa w pojedynku na highlighty, ale chyba trochę lepiej niż Transference. Mnie to wystarczy, bo Last.fm nie kłamie, gdy twierdzi, że wychowałem się na muzyce tych typów. –P.Wycisło
Hypnagogiczny sci-fi pop z Zagrzebia? Seems legit, biorę w ciemno. Na wyprodukowanym przez Vinyl Williams Vanilija, kryjący się pod aliasem Svemirko Marko Vuković gra rzeczy, których nie da się nie lubić: silnie melodyjny, gitarowo barwiony synth-pop hołdujący ejtisom, Ariel Pink z Joem Knightem lubią to. Jest w tych utworach coś z The Police, ale amatorski vibe i ludyczna namiętność rodem z naszej strony żelaznej kurtyny podświadomie wywołuje skojarzenia z rodzimymi wykonawcami, trochę z Lady Pank, trochę z Papa Dance – być może dlatego, że dzielimy tę samą wrażliwość, a może dlatego, że moja znajomość bałkańskiej sceny muzycznej pozostawia wiele do życzenia. W każdym razie: za mgiełką lo-fi czai się sporo syntezatorowo-gitarowego konkretu, warto więc poświęcić pół godzinki. –W.Chełmecki