Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Adrenalina, wąsy, testosteron, gitarowe łojenie, płytowa "perełka", mięsiste riffy i dziki Mosh Pit pod sceną, czyli przemożna chęć i walka z własną ręką, aby nie zgrzeszyć, dając się ponieść egzaltacyjnej pisaninie znajdującej swoje miejsce w recenzenckiej hali sław: w miejscach w Teraz Rocku, o których nie miałeś pojęcia. A wszystko połączone z silną, krautowo-space rockową motoryką i analogicznym do tych gatunków odjechanym "cool" klimatem narkotycznego odjazdu. Zreasumujmy sobie kilka faktów: możliwość powrócenia do tego, co niosły ze sobą Hawkwindy, Amon Düüle i inne wartościowe zespoły spod znaku psychodelii lat 70., zmieszane ze szczeniackim garażowym etosem ścisłej fuzji silnego przesteru z jeszcze silniejszą hormonalną burzą, i to w 2017 roku. Ostatecznie bez szału, ale za to z bardzo przyzwoitym rezultatem. Odsłuch też zajeżdża silną retrospekcją, przemożną chęcią zrobienia sobie z miotły gitary, skurzenia blanta w jakiejś brudnej komunie czy też wicia się po podłodze i tłuczenia pięściami powietrza. Do samochodu w ściskającym garniaku i korpo na horyzoncie też się nada, ale pod warunkiem, że jedziesz sobie stówę pod prąd A-czwórką, ustawicznie rozjeżdżając przydrożne pachołki.−M.Kołaczyk
Od muzycznej strony tego kawałka bardziej ekscytuje mnie jego recepcja. Sekcja komentarzy pod teledyskiem ukazuję praktycznie każde oblicze odbiorcy tego typu muzyki w Polsce. Niegotowość naszego kraju, regres, Taco pozamiatał, fajne, niefajne, teledysk, gówno, kiedy na Spotify? To co najbardziej mi się podoba, to fakt, że każda z tych postaw ma dodatni bilans łapek w górę. I szczerze mówiąc sam mógłbym się przychylić do niemal każdej z tych opcji – małpujący Uziego Otsochodzi pomimo bełkotu nie wypada tak źle, Taco, którego delikatnie mówiąc nie jestem fanem, leci naprawdę dobrze, a osławione video, choć może w naszych realiach wyglądać trochę głupio, nie odstaje ani trochę od standardów ze Stanów i w pewien sposób "sprzedaje" ten numer. Słucha się całkiem przyjemnie, ale czy w te stronę ma się to wszystko rozwijać? Hmmm, przynajmniej opóźnienie w kopiowaniu trendów jest coraz mniejsze. Zresztą. –A.Barszczak
Emo revival od dobrych kilku miesięcy ledwo zipie. Zaryzykowałbym stwierdzenia, że powracający z do bólu przeciętnym krążkiem American Football na swój sposób zakończyli to, co ongiś "zapoczątkowali" (oczywiście w dużym cudzysłowie, jako że genealogicznie wyróżnić można co najmniej dwóch wcześniejszych protoplastów gatunku). Stąd mimo niepokojącej posuchy, cieszy fakt, że na scenę wbija kolejny sklejony team grający mniej abstrakcyjne post-abacusowe (Masked Dancers: Concern in So Many Things You Forget Where You Are) math emo nie uciekające w tandetę. Hooki na miejscu, trywialne, nacechowane młodzieńczą wątpliwością i zachwycająco proste teksty świetnie współgrają z płaczliwą manierą dostarczającego wokale duetu. Jest ciekawie, odtwórczo, ale nadzwyczaj lekko i absolutnie nie pretensjonalnie. Solidne elevator emo schyłku drugiej fali midwestów. –W.Tyczka
Pamięta ktoś jeszcze taki album Between Two Selves? Wieczorny deep-house w rodzaju debiutu Fort Romeau przyczynił się niejako do wyrobienia pozycji Octo Octa w środowisku "tanecznej elektroniki". Cztery lata później Maya Bouldry-Morrison (a wcześniej Michael Bouldry-Morrison) wraca z Where Are We Going?, gdzie wypracowana formuła ulega pewnej zmianie. Sound jest przejrzystszy, a konstrukcje bardziej ofensywnie nastawione w dance'owym kierunku. I w moim odczuciu to przejście sprawdziło się znakomicie – udało się wykreować garść wciągających, grywalnych, house'owych tracków, a klimat znany z poprzednika zmienił się w aurę z "metafizycznym pierwiastkiem". Krótko mówić: W TO MI GRAJ. Jeśli jesteście fanami kunsztownego house'u DJ-a Sprinklesa (w tym miejscu warto sprawdzić ten wywiad), to z pewnością docenicie takie indeksy jak "On Your Lips" czy "Move On (Let Go)", ale polecam zasłuchać się w całym długoraju, na którym nie brakuje imprezowych strzałów ("Fleeting Moments Of Freedom (Wooo)" lub "Until The Moon Sets"), jak i minimalowych uspokajaczy ("Adrift"). Jednym słowem: "wygranko". –T.Skowyra
Nie od dziś wiadomo, że Alex Smith to nie tylko specjalista od Detroit Techno. Tym razem miesza house Larry'ego Hearda z nu-disco Tony'ego Bettiesa i funkiem Damona Riddicka. Pomaga mu wracająca do formy Ramona Gonzalez, która na tle oldskulowego podkładu przypomina mi jakąś zapomnianą gwiazdę r&b lat 80. "Confess To U" prowokuje do użycia wyblakłych klisz o plaży i piasku, ale chyba nie da się inaczej, skoro ten utwór pewnie na stałe wejdzie do mojej (i pewnie nie tylko mojej) wakacyjnej listy singli. –J.Bugdol
Oto Hiax, w pierwszych sekundach, wjeżdża z soundscapem rodem z bezkresnych interludiów Boards of Canada. Ale to nie bracia Sandison i Eoin, a duet Mark Clifford oraz Scott Gordon stoją za tym dopiero debiutującym w pełnometrażowych zawodach duetem. Choć na wysokości drugiego, trzeciego, a potem siódmego indeksu zdamy sobie sprawę, że to również dobrze mogła być kooperacja ciepłych, przerzedzonych glitchem drone'ów Fennesza, wypadkowa promiennego IDM-u Ovala oraz software'owych algorytmów Autechre generujących dźwięki na podstawie pierwszych sześciu "zagranych" przez zespół wyimków. Syntezatorowa tkliwość pierwszej części płyty doskonale koresponduje z nieco mroczniejszym jej zakończeniem ("Lowlan" i perkusja na kształt dark ambientowego EAI zamykającego jakieś Supersilent).
Tego rodzaju atmosferyczna schizma w kościele patchworkowej elektroniki nie jest zabiegiem z urzędu skazanym na powodzenie. Ostatni raz te subiektywne impresje muzyki konkretnej, czy też power-ambientowej (o ile oczywiście nieco rozszerzymy ramy pojęciowe tego newspeakowego terminu), na szerszą skalę porwały mnie jedynie przy okazji kolejnej sesji z dyskografią Wolfganga Voigta, którego duch z całą pewnością wisi nad tymi co bardziej mirażowymi fragmentami LP Oto Hiax. Bardzo dużo tutaj formalnych sprzeczności, które jednak koniec końców okazują się angażować bardziej, niż jakikolwiek inny joint wypuszczony w Mego na przestrzeni ostatnich kilku lat. Tu jakiś flirt z minimalizmem i zelektryzowany Glenn Branca, tam paluch na klawisz i akord rodem z ejtisowego kosmische musik. Nieoczywista pod względem konstrukcji wyklejanka, po prostu. –W.Tyczka
Brytyjczycy z Orb, jak sama nazwa ich najnowszego wydawnictwa wskazuje, zapraszają nas na sesję relaksacyjną. Długimi fragmentami album ten koi nasze nerwy typowo ambientowymi kolażami, ale są też momenty, w których duet brzmi jakby nagrywał ścieżkę dźwiękową do jakiejś nowej produkcji sci-fi ("Wireless Mk2") i takie, w których artyści rysują wyraźniejsze pętle, organizując muzyczną przestrzeń w sposób, który po łatce ambient każe dopisać house ("9 Elms Over River Eno (Channel 9 )"). Wyróżniający się "4am Exhale (Chill Out, World!) to fuzja wszystkich tych tropów, skondensowana do sześciominutowej perełki, która przywołuje wspomnienia o najlepszych dokonaniach zespołu. Tym longplayem Paterson i Cauty, w trochę mniej spektakularny sposób niż Marcus Popp, dają kolejny tegoroczny dowód na to, że stara gwardia w elektronice trzyma się mocno. –S.Kuczok
Scott Walker to twórca, którego właściwie nie da się zdefiniować. Jego skłonność do artystycznych metamorfoz od lat dostarcza bólu głowy słuchaczom decydującym się na zwiedzanie wykreowanej przez niego dźwiękowej rzeczywistości. Najnowsze dzieło amerykańskiego muzyka oferuje nam wycieczkę do świata porażającego jeszcze większą obcością i niecodziennością niż na poprzednich płytach. Ponieważ tym razem dostajemy instrumentalną ścieżkę dźwiękową, niebezpieczna wyobraźnia autora jest poparta całkowitą abstrakcją. Brak tu tekstowego naddatku wsadzającego tę nieposkromioną wizję w ramy zrozumienia. Zamiast tego, zostajemy sam na sam niedającym się uchwycić koszmarem.
Interesujący jest również fakt, iż ta ścieżka dźwiękowa stanowi kluczowy element filmowej historii o życiu faszystowskiego dyktatora. Po chwili zastanowienia się, można dostrzec analogie między emocjami wywoływanymi przez oba dzieła. Walker zręcznie manipuluje naszymi reakcjami, skupiając się zwłaszcza na poczuciu lęku. Któż więc inny mógłby napisać nuty ilustrujące genezę społeczno-politycznego terroru? –Ł.Krajnik
Kevin Barnes, duchowe dziecko Oscara Wilde'a, w zgodzie z prominentnym literackim wzorcem, mimo dobicia czterdziestki, nie rozsiewa wokół siebie fermentu zgnilizny, wciąż będąc plastycznym uosobieniem dzikiej psychodelicznej fantazji. Pod butem mastermindu Kevina, Of Montreal, mimo że wyzuty ze sprawdzonych już członków, na Innocence Reaches nie traci smykałki do umiejętności songwriterskiego wymiatania i eksperymentatorskiego zacięcia, tym razem wchodząc w niezobowiązujący romans z EDM-ową spuścizną. Wszystko zostaje przepełnione kampowym, trans-płciowym szaleństwem spod znaku zdemonizowanych Gender Studies. Niestety paleta barwnych i cukierkowych eksplozji, zostaje stępiona i ograniczona, gdzieniegdzie popadając w wyraźnie szarzyzny (nie chodzi o przejście w depresyjne tony, ale muzyczne pustki), czyniąc Innocence stosunkowo do reszty, średnim jakościowo wydawnictwem, w pokaźnej dyskografii. Mimo tego, po czerstwym wstępie i średnim singlu oraz kilku słabszych momentach, Montreal to Montreal, jak ich już znacie, wiedzcie że z tą płytą jesteśmy w domu. –M.Kołaczyk
Alex Smith to koleś, który potrafi dostarczyć porządne Detroit techno. Jego najnowszy zbiór nie jest wyjątkiem od reguły, bo wystarczy tylko załapać się na otwieracz "Time Mo 1" i wszystko jasne. Ale na The Best! znalazło się też miejsce dla podszytej dubowym feelingiem, kojącej impresji "Ah' Revolution", rześkiego acid-house'u "You Silk Suit Wearin Mulafuk'ka" niemal french-touchowego "Seen Was Set (Norm Talley Mix)" czy jakiegoś outsider-g-dam-funku "Smash" gdzie swoje na klawiszach dorzucił Kyle Hall (polecam longplay From Joy). Ogólnie rzecz biorąc Omar-S snuje swoją narrację przez ponad 70 minut i właściwie przez cały ten czas utrzymuje wysoki poziom. W każdym razie ja łykam całość od deski do deski. –T.Skowyra