Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Sofomora Nicolasa Jaara gubi zbyt ryzykowny eklektyzm. Już na debiutanckim Space Is Only Noise Amerykanin uciekał gatunkowym szufladkom, z tym że wtedy inspiracjami żonglował z wyczuciem, dodatkowo naznaczając materiał własnym muzycznym pierwiastkiem. Na Sirens pomiędzy dwoma ambientopodobnymi trackami upchnięty został "The Governor" – jam z jazzującym klawiszem i junglującą perkusją, w "No" reggaetonowy synth Jaar przerywa w połowie harfą przybrudzoną jego przeszkadzajkami, a całość kończy psychodeliczną wycieczką w lata 60. Jak widać, już na papierze wygląda to ciężkostrawnie, a w praktyce odnosi się wrażenie, że każdemu z tych pomysłów czegoś brakuje. Nie da się być dobrym we wszystkim, a jeśli się próbuje to wychodzi na ogół mniej więcej tak jak na drugim LP muzyka. Oczywiście taka rozpiętość gatunkowa dla wielu może wydawać się atutem i część recenzentów dała się nabrać, ale nie z nami te numery. –S.Kuczok
Przy okazji sofomora Australijczyków wróciłem sobie do Howlin i tak sobie myślę, że jedyne, czego tej zajebistej płytce zabrakło do stałego miejsca w rocznych podsumowaniach to – cóż – gorszego roku w muzyce. Every Now & Then cierpi z kolei na brak dobrego materiału, a ściślej – jest go stanowczo za mało jak na 50 minut. Jagwar Ma nadal bawią się taneczną, manchesterską motoryką, tym razem miejscami wspieraną przez perkusistkę Warpaint i w większym niż na Howlin stopniu przejrzystą pod kątem produkcyjnym, ale przy tym znacznie nudniejszą pod względem motywicznym. Highlighty można liczyć na palcach jednej ręki: house’owo zorientowany, szargający gdzieś głęboko nerw Junior Boys circa It’s All True "Colours Of Paradise", ewokujący szkołę Dust Brothers "Ordinary" czy lepki początek "Give Me A Reason", który gdzieś w połowie niestety zaczyna zmierzać donikąd. A co można napisać o pozostałych 8 indeksach? No właśnie, na tym polega problem, że nic. –W.Chełmecki
Joyce Manor to zespół, który należało zauważyć już dwa lata temu, wraz z zajebistym "Christmas Card", wraz ze świetnym Never Hungover Again. Przy okazji wydania Cody o kalifornijczykach zrobiło się głośniej, i choć dla mnie płyta ta porównań do poprzedniczki niestety nie wytrzymuje, to i tak wypada całkiem nieźle. To weezerowe w duchu granie brzmi jak swoisty punkowy pastisz, z lekko midwestowymi odchyłkami i stadionowymi, pop-punkowymi refrenami (singlowe "Fake I.D"). Cody wydaje się zbiorem dość sztampowym, ale na tyle konkretnym, że – o ile typy odwalą się od Kanye Westa – dalej będę ich obserwował. Czy coś jeszcze? Jeszcze zaryzykuję, że fani Wrens w refrenie najfajniejszego w zestawie "Make Me Dumb" mogą znaleźć coś dla siebie. –W.Chełmecki
Styczniowy casus Portera "dynamizującego" swoją kategorię był pozycją na tyle zajmującą, iż nie bez wstydu przyznaję się, że Third Law absolutnie wyparło w mojej świadomości fakt wydawniczego powrotu zza światów innego zawodnika ze stajni Subtext – Paula Jebanasama. A skrępowanie spowodowane wyżej opisaną sytuacją jest tym większe, im częściej uświadamiam sobie o ile "do przodu" w kontekście muzycznego porządkowania orbitalnego świata poszedł Jabba w stosunku do swojego pobratymca.
Autor Continuum z jednej strony zrezygnował z krótkich sekwencji post-industrialnego, agresywnego efekciarstwa na rzecz figur rozwleklejszych, pasażowych – abstrakcyjnie "rozlanych", a z drugiej postanowił nadawać na częstotliwościach bliskich IDM-owym eksperymentom rytmicznym. Pomimo doboru narzędzi w gronie producenckim powszechnych, Jebanasam uzyskał efekt dużo większej przejrzystości, uporządkowania i spójności nagrania, za który w moim odczuciu odpowiada zupełnie pozamuzyczny factor – najzwyklejsze wyczucie. Ale nie ślepy strzał głupca i zaskakująco pozytywny w swych skutkach wypadek przy pracy, gdyż datowane na rok 2013 Rites już przekazywało za pośrednictwem klawiszy pewną MYŚL, a w rozważny sposób zaplanowany stosunek hałasu do bezkresnych pętli i – wreszcie – do minutowego wymiaru całej płyty. Wydaje się więc, że power-ambientowy ruch posiadł nareszcie pozycję równie uniwersalną, co w pewnym stopniu definiującą, która stanowić może doskonały punkt wyjścia dla wszystkich producentów gotowych eksperymentować z tą formą. Pytanie tylko, kiedy z coraz odważniej ożywianych dźwiękowych plam uformują się monolityczne i rytmiczne konstrukcje, i czy historia zatoczy koło – wrócimy do beatowego punktu wyjścia? –W.Tyczka
Piosenkowy etap Jack Latham ma już chyba za sobą, ale nie znaczy to, że wraca do brzmienia znanego z na przykład Classical Curves. Na tegorocznym mixtejpie oddaje się cięższej, bardziej agresywnej tkance dźwiękowej, nie rezygnując jednocześnie z wplatania gdzieniegdzie swoich wokali i unurzania całości w specyficznej mgle. Pierwsze trzy utwory brzmią jak logiczna kontynuacja Dream A Garden, jednak już mocno bitowe "Boundry" zmienia sytuację, prowadząc do kulminacji w postaci yeezusowego "City Hummingbird". Potem klimat nieco się uspokaja, aż w końcu wszystko wygasa zostawiając nas z chęcią ponownego naciśnięcia play. Jam City biorąc na warsztat UK Bass, cokolwiek by z nim nie robił, jak bardzo by go nie wykrzywiał i dostosowywał do swoich potrzeb, oferuje nam specyficznego rodzaju duchowość i zwyczajnie ciekawą muzykę, której chce się słuchać. I to właściwie tyle. –A.Barszczak
Francuski duet Justice przede wszystkim kojarzył mi się z chropowatym, jazgotliwym dance-popem, który przeważnie nużył i nie wywoływał większych emocji. Tymczasem nowiutki singiel "Randy" przynosi coś zupełnie innego – zamiast topornej dźwiękowej bryły panowie postanowili na retro pop w wyluzowanej formule. Mamy tu smyczkowe motywy, słychać giętkość Steviego Wondera, pojawiają się skojarzenia z ELO, da się poczuć elektryczny powiew Chemical Brothers, a jeszcze inni słyszą w tym pierwiastki ostatniego krążka Tame Impala. Ale oprawa to jedno, a konstrukcja drugie, więc o powodzeniu kawałka kolesi decyduje też przebojowy refren z soulowym feelem. Dlatego z ciekawością i chęcią sprawdzę, co też będzie się działo na Woman, czyli trzecim longplayu panów Augé i de Rosnay i nie ukrywam, że liczę na więcej takich songów jak "Randy". Rozwiązanie kwestii na początku listopada. –T.Skowyra
"Książę Toronto"? Raczej: "najbardziej amerykański gracz w Kanadzie". Ciężko bowiem wskazać drugiego takiego rapera, który przy całej tej megalomańskiej otoczce i osobliwym samozwaństwie byłby tak transparentny – nie wprowadził absolutnej żadnej innowacji na swoim podwórku. Jazz Cartier to wypadkowa południowych trapowych potheadów pokroju Travi$a Scotta, neurotycznego pop rapu z najlepszych czasów ćpającego Cudiego i jednocześnie mokry sen truskuli szukających w cloudzie uroczej toporności wczesnych dziewięćdziesiątych. I tu właśnie leży problem – recenzenci zachwycają się "elastycznością" Adamsa, a ja znajduję jego styl co najwyżej ciekawą interdyscyplinarną przejażdżką zbudowaną na podobnym do Drake'a patencie – stałej *EXCLUSIVELY* współpracy na linii producent-emce, tutaj z Lantzem. "Everybody in the states compare me to Drake / cause not many in the city can carry the weight"? Dobra typie, może w następnym odcinku, bo rok 2016 w rapie jest zbyt dobry by tracić więcej niż dwa popołudnia na nawet niezłe półprodukty (jeszcze) przeciętnego tekściarza. –W.Tyczka
Nie od dziś wiadomo, że Mick Jenkins to jest król wody jak lew jest król dżungli: tym razem jego oceaniczny image realizuje się poprzez funkcjonujące jako centralna metafora tonięcie. Jenkins od początku imponował błyskotliwością i choć pomysł na "Drowning" z pozoru wydaje się dość oklepany, to autor The Water[s] wychodzi z niego obronną ręką kreatywnym budowaniem dramaturgii (ledwie wyduszone "I can’t breathe") i umiejętnym jej operowaniem, w czym pomaga mu nu-jazzowy feeling niezwykle popularnych w tym sezonie BADBADNOTGOOD. Po znakomitym, chilloutowym "Spread Love", raper uderza w bardziej medytacyjne tony – i kolejny raz trafia; coś mi się widzi, że wrzesień będzie wybornym miesiącem dla rapu. –W.Chełmecki
Nie dość, że sprawiają fanom miłą niespodziankę nową EP-ką, to jeszcze wpadają do nas dwa razy w roku (ostatni koncert w Warszawie był naprawdę spooooooko). Ale do Gdańska Junior Boys zawitają dopiero w listopadzie, więc sprawdźmy teraz ich nowe, krótkie wydawnictwo. Nie będzie w tym wielkiego minięcia się z prawdą, jeśli napiszę, że Kiss Me All Night to po prostu zbiór odrzutów z Big Black Coat: słychać tu nastawienie na techniczną rytmikę (swoją drogą zajawki Jeremy'ego odciskają się także na muzyce Jessy Lanzy) i drążenie klawiszowych tematów oplatanych ornamentacyjnymi motywami ("Yes" i "Baby Fat") czy bardziej stonowane wibracje (cover Johna Martyna "Some People Are Crazy"), ale słychać też, że za materiał odpowiada ten, a nie inny duet z Kanady (tytułowy, tu z kolei słyszę jakieś echa It's All True). Więc może faktycznie to są odrzuty, ale słucham z przyjemnością i wam też RADZĘ zrobić to samo. −T.Skowyra
Nowe wydawnictwo Ramony Gonzalez sprawdzę zawsze, nawet jeśli mam obawy jak w przypadku Liquid Cool. No i niestety, ani zapowiadające LP single ("Boo Hoo" był z nich najfajniejszy), ani cały album nie powalają. Ok, Nite Jewel stawia na oszczędne klawisze, zimny, przeszywający bas i dużo tęsknoty oraz emocji, i tego nie mogę jej odmówić. Jednak czegoś jej bardzo brakuje i chodzi tu oczywiście o świetnie napisane piosenki. Sorry, ale trochę nie wierzę, że jeśli chodzi o porywające tune'y, to stać ją tylko na pisanie kawałków brzmiących jak "średnie Goldfrapp" (myślę o "Kiss The Screen"). Dlatego dopóki atmosfera/klimat wciąż będą górowały nad songwritingiem, dopóty Ramona będzie nagrywać tak nieprzekonujące krążki. –T.Skowyra