Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Nie wiem, kim jest Manuel Joseph Walker z San Bernardino, ale już go lubię. "Dare" to kawałek dla wszystkich, którzy za początek dream-popu uważają "Lost In The Supermarket" albo marzą o DIIV w pogodniejszym, zwiewniejszym anturażu (think "Dopamine"). Janglujący, niemal przezroczysty drive gitar kontrowany jest przez bezwładne plamy basu i mógłby to być kolejny przykład generycznego revivalizmu, a jednak jak rzadko kiedy nie mogę oderwać się od tych pędzących, naiwnych melodyjek, odsyłających do czasów, gdy w głowach twee-dzieciaków dopiero zaczynały kiełkować idee eksperymentowania z dźwiękiem. Naturalnie nie ma co liczyć na genialny longplay, ale może warto będzie dać szansę Silence, którego premiera planowana jest na 20 lipca – ja przynajmniej sobie tego nie odmówię. –W.Chełmecki
Skoro Wojtek pochwalił nowy kawałek kanadyjskiego duetu Exit Someone, to ja dodam tylko, że piękniejsza połowa duetu, czyli June Moon, również tworzy cudne rzeczy. Zresztą wiedziałem o tym od momentu zaznajomienia się z jej zeszłoroczną EP-ką wypuszczoną pod pseudonimem Forever. Na tym wydawnictwie znalazły się intymne, nieco wycofane piosenki w połączeniu ze zmysłowym wokalem, tymczasem "Falling" jest krokiem ku bardziej tanecznej formule nieśmiałego synth-popu. Wyobraźcie sobie onieśmielającą Kylie z Fever zmiksowaną z czułością i delikatnością Nite Jewel w produkcji Metro Area sprzed dekady (a w rzeczywistości za bity odpowiada Ouri) – takie wyważenie proporcji sprawia, że trudno mi się oderwać od tych zaledwie trzech minut muzyki. Więc oczywiście czekam na kolejną rzecz od Exit Someone, ale czuję, że w albumie z takimi piosenkami jak nowy singiel Forever zakochałbym się od pierwszego usłyszenia. A podobno EP-ka już w drodze, więc pozostało tylko cierpliwie czekać. –T.Skowyra
Jeśli nawet to przyjemność, to niezwykle ulotna: Pleasure to przykład albumu, po odsłuchu którego niewiele się pamięta. Poza subtelnie chaotycznym, melancholijnym "The Wind" i wietrzną zjawą w postaci "Lost Dreams", utwory beznamiętnie zlewają się w jedną, rozwleczoną epopeję, rozpiętą stylistycznie między rwanym folkiem PJ Harvey, marzycielską balladą w stylu Sharon Van Etten i dylanowszczyzną w ujęciu Laury Marling. Towarzyszy temu stosunkowo wycofana – a dzięki temu bardziej przytulna – produkcja, ale to stanowczo za mało, by na dłuższą metę utrzymać uwagę. Pomijając chwalebny przypadek Let It Die, Leslie Feist przyzwyczaiła nas swoimi wydawnictwami do uczucia niedosytu i w kontekście nowego krążka niestety trudno mówić o przełamaniu tego trendu – a szkoda. –W.Chełmecki
Nieco zapomniani, college-rockowi protoplaści powracają z drugim albumem od czasu reaktywacji w 2008 roku i raczej nie zaskakują pod kątem wyborów artystycznych. Na In Between dominuje leniwa, akustyczna psychodelia, zakorzeniona w jangle’u The Byrds oraz "popowej" odsłonie Velvet Underground i bliższa folk-rockowej sielance The Good Earth niż miękkiemu post-punkowi Crazy Rhythms – niekwestionowanego opus magnum zespołu. Feelies gdzieniegdzie podbarwią hinduską ragą ("Stay The Course") czy gitarowym brudem (repryza utworu tytułowego), ale ich siłą pozostaje przede wszystkim cierpliwość i medytacyjne wycofanie, czyli coś, w czym zawsze byli dobrzy, a co czasami jest jedynym, czego potrzeba nam w zgiełku wielkomiejskiej dżungli. –W.Chełmecki
–W.Sawicki
Powroty, powroty... ledwo pisałem o Land Of Talk, a okazuje się, że również Fleet Foxes szykują się do wydania kolejnego albumu. W ich przypadku niewiele się przez te 6 lat zmieniło, no może poza tym, że jeszcze bardziej stracili na wyrazistości. Zawsze podobała mi się opinia, że ten band to bledsza wersja My Morning Jacket i na dyptyku "Third Of May/Ōdaigahara" mamy wręcz idealne potwierdzenie tej tezy. Nie dajcie się zwieść długości tego utworu – to jedyna formalna ekstrawagancja. W zamierzeniu rozbudowana kompozycja właściwie wyróżnia się tylko tym, że ma 8 minut i uderza po głowie skumulowaną, zamazującą obraz całości produkcją gitar i pianina. Próby konstruowania jakichś para-suit są komiczne, jeśli brak jest czegokolwiek, co mogłoby zapaść w pamięć, a wszelkie ciekawe motywy zduszone są w zarodku. –J.Bugdol
Kolejny po "Take It Back" kawałek Figgy'ego nagrany wspólnie z wokalistką Angelicą Bess znaną z Body Language znowu okazuje się zgrabnie przygotowanym dancefloorowym pewniakiem. W ogóle muszę napisać, że niezwykle podoba się kierunek, w którym zmierza producent: zasłuchany w funku, disco i zapewne w pierwszych płytach Madge (ze szczególnym akcentem na mój ukochany debiut) konstruuje bezpretensjonalne tańce, przy których można się do woli wyskakać. Ale w "Eyes On You" obecna jest również pewnego rodzaju zaduma – może trochę naiwna, ale za to pełna wdzięku i parkietowego romantyzmu. Czekam na cały długogrający album z tak obiecującymi piosenkami, choć EP-ką też bym nie pogardził. Ale na razie: kto ma ochotę na disco romans? –T.Skowyra
Power-popowe zastrzyki energii, plażowe niemal brzmienie i rozmemłany, 70’sowy songwriting – tak w skrócie prezentuje się Voyager, druga płyta pochodzącej z Montrealu grupy Fleece. Do swojej muzyki Kanadyjczycy przemycają też coś z post-bitelsowskiego psych-rocka i wypolerowanej nowej fali po linii Police, a w niektórych wystudiowanych przebiegach akordów swoje odbicie ma jazzowe wykształcenie większości zespołu. Z blendu tych wszystkich mniej lub bardziej świadomych inspiracji wyszedł album gęsto zaaranżowany, szanujący harmonię i niezwykle ciepły, który umiejscowiłbym gdzieś pomiędzy Unknown Mortal Orchestra, Field Music i zeszłorocznym krążkiem Thomasa Cohena. Co tu dużo mówić, po prostu dobre granie. –W.Chełmecki
Popkulturowa wiedza panów z Foxygen funkcjonuje na tej płycie trochę jak wirus w filmach George'a A. Romero. W ciągu kilku sekund niszczy potencjał kompozycji i zamienia je w karmiące się pastiszową nostalgią żywe trupy. I niech was nie zwiedzie zewnętrzny powab barokowego glamu. Bebechy tych utworów pachną smrodkiem twórczości fan-fiction. Jedyne, co ratuje Hang przed absolutną katastrofą, to poczucie humoru autorów. Oczywiście są to dowcipy w duchu zappowsko-biafrowskiej rubaszności, ale na szczęście mniej ordynarnej niż na ... And Star Power. –Ł.Krajnik
Za pseudonimem Flabaire kryje się Ralph Maruani – francuski producent house'u i podobnych tanecznych form, a także współzałożyciel małego labelu D.KO Records. Paryżanin zadebiutował w zeszłym roku niezłym długograjem It's Just A Silly Phase I'm Going Through, na którym próbował pewnie zdusić wszystkie swoje ulubione strategie dance music (2-step, deep-house, ambient-techno). Natomiast nowy rok przywitał krótką EP-ką nazwaną na cześć postaci, o której w maju znowu będzie głośno. Laura Palmer to trzy konkret-tracki na przecięciu francuskiego house'u (basy!) i przyjaznego techno, które oczywiście skąpano w cieniach i czerniach nocnych imprez do rana. Na dokładkę remiks chyba najlepszego w zestawie, tytułowego wałka, no i cała naprzód, bo Ralph ma głowę na karku i coś mi się wydaje, że jeszcze kiedyś wpadnie do nas z czymś większym. Zapraszamy. –T.Skowyra