Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Wśród luminarzy nu-indie zawsze uważałem Dave'a Longstretha za najbardziej utalentowanego. Pomimo nadekspresji, manierycznego wokalu i natrętnego przeciągania frazy jego albumy broniły się ciekawymi konceptami (prawdę mówiąc ten stanowiący podstawę Rise Above nadal mnie zachwyca), gitarowymi plecionkami i niecodziennym wykorzystaniem kobiecego głosu. Do dzisiaj twierdzę, że Bitte Orca to świetna płyta. Dlatego smuci, że self-titled w swoim zglitchowanym anturażu nudzi i męczy wyeksponowaniem cierpiętniczego śpiewu, na który w dodatku nałożono autotune i inne efekty. Dostajemy art-pop, w którym porozstaniowe lamenty gryzą się z megalomańskimi zapędami frontmana; muzykę, która razi brakiem substancji. Pozbawiony pomocy śpiewających pań (nie licząc Dawn Richard, która – wbrew temu, co piszą jakieś Kellmany i Macphersony – jedynie potwierdza zatrważający regres od czasów świetnego Last Train To Paris) wypada po prostu blado. Może po prostu wolałem, gdy udawał Greena Gartside'a, ale ja mam w sobie coś z dziecka, więc napiszę, że król jest nagi. –P.Wycisło
To, że DJ Khaled jest świeżo upieczonym tatuśkiem, łatwo poznać po jego miniaturowej kopii na okładce singla. Ponieważ pozostała dwójka z tego tria też należy do raczej rodzinnych typów, to zebrali się, żeby wspólnie coś spłodzić. Gdyby fakt, że kończy się karnawał jakoś specjalnie wpływał na mój harmonogram imprez, to pewnie płakałabym, że nie będzie mi dane tańczyć do tak pełnokrwistego bitu. Queen Bey obeznana już ze swagiem i trapem po "Formation", Jay-Z pewny siebie jakby Kanye klepał go po plecach. Krążą pogłoski o jakimś wspólnym albumie królewskiej pary, pozostaje nam powiedzieć jedynie:

–A. Kania
Lana Del Rey/more of the same – i na tym mógłbym zakończyć, ale to nie Twitter, poza tym nie potrafię "miażdżyć" tak bardzo "w punkt" i "bezlitośnie" jak przysłowiowy Marcin Meller, stąd konieczność dalszego wywodu.
"Love" to bezpłciowy, post-symfoniczny, pseudo-vintage'owy pop nadrabiający braki podniosłą atmosferą. Del Rey dalej próbuje zgrywać jakąś Nancy Sinatrę, a efekt jest prawie tak marny jak ostatnia płyta xx czy większość numerów z eurowizyjnych preselekcji. Jedna z kandydatek do "reprezentowania Polski w Europie" przed swoim występem została nawet ochrzczona mianem "polskiej Lany Del Rey". W kontekście "Love" przyjmijmy, że był to wysublimowany diss, choć wciąż mniejszego kalibru niż standardowe porówniania do Celine Dion. –J.Bugdol
Jessie Kanda od porównań do twórczości Arki raczej nie ucieknie. Egzotyczni chłopacy, w swoich dwudziestokilkuletnich życiach, popełnili wspólnie chyba zbyt dużo galeryjnych sound- oraz video-artów, by powykręcane beaty pierwszego nie miały wpływu na NSFW obrazki tego drugiego. I odwrotnie, czego dowodem Heart. W erze pre-babyfatherowej pokusiłbym się o stwierdzenie, że alias Doon Kanda serwuje coś na kształt najgorszego możliwego wcielenia Wenezuelczyka. Coś, co leży pomiędzy odrzutami z Mutanta a nigdy nie wydaną stroną B EP-kowego dyptyku i pierwszego mixtape'u.
Jednak dziś wiem już, że zawsze można postąpić zdecydowanie gorzej (vide gościnki u Deana Blunta właśnie), a na debiutującego grafika-plastyka warto spojrzeć w całkowitym oderwaniu od chaotyczno-neurotycznych street bassowych klasyków jego kilkuletniego współpracownika. Wtedy dostaniemy bardzo przyzwoity, progresywny opener utrzymany w stylu Buriala złapanego na speedzie w okresie zmagania się z hipomanią oraz cztery ni to IDM-owe, ni glitch hopowe szkice piosenek. Pierworysy za krótkie na jakikolwiek spust nad interesującą kolażowością tekstur i zbyt długie by zwyczajnie zignorować ich obecność. Kanda eksperymentuje i szuka własnych środków wyrazu, a efekty tych badań niespodziewanie przyklepuje Kode9 i Hyperdub puszcza swoim sumptem ten trzynastominutowy debiut. "(Nie)Zwykłe czary wieją", niemniej ten pan z racji swoich naprawdę interesujących muzycznych przyjaciół może odebrać całkiem niezłe "muzyczne wykształcenie" i wciągu najbliższych kilku miesięcy pozytywnie zaskoczyć. –W.Tyczka
"Everybody wants to belong". Coś się kroi. Izzi Dunn, "singer songwriter cellist ", po trzynastu latach przymierza się do wydania drugiej płyty w swojej dyskografii. A zapowiedź w postaci singla "Belong" sprawia, że będę mocno wyczekiwał na Recycle Love. Jej łączący poważkowe rejony z popową piosenką utwór to wyjątkowa sprawa – mało kto robi dziś podobne rzeczy (najszybsze i najprostsze skojarzenie – Radiohead). Wsłuchajcie się w smyczkowy aranż, który natychmiast przywodzi kapitalny zamysł młodszego z braci Greenwood i zastygnijcie bezruchu, bo co tu więcej można zrobić? Natchniona Dunn śpiewa na tle wiolonczeli pieśń o potrzebie przynależności i wiary, że zostaje tylko milczące słuchanie i nadzieja, że nadchodzący album przyniesie więcej tak znakomitych muzycznych prób. –T.Skowyra
"No i widzisz, to jest cały problem z tym zespołem. Bo zaczęli nawet tak nie najgorzej, ale nie wytrzymali". Chłopaki z Depeche Mode pytają się, gdzie ta rewolucja. Nie chcę być niemiły, ale odwrócę lekko sytuację i teraz to ja się pytam, gdzie ta rewolucja Dave? Chyba tylko najwierniejsi fani wierzą jeszcze, że ten zespół stać na cokolwiek. Bo gdy w "Where's The Revolution" "przychodzi rodzaj refrenu" z rodzajem patetycznego tonu, to niestety jest to strzał kulą w płot − miało być poważnie i srogo, a zamiast tego dostajemy coś na granicy parodii. No ale gdy pod refrenem "ten ich taki, melodyjka wchodzi" i "komputerek", to jednak coś udaje się uratować, potem jest jeszcze wycofany mostek około trzeciej minuty, więc ostatecznie jestem w stanie zaakceptować te "wybryki antenowe" i przechylić kciuk w bok. No i zdrówka życzę. −T.Skowyra
Laster, Winterwomb, dalej: grindcore reprezentowany przez pastiszowe Tamagotchi Seppuku i The Drip. Gdzieś tam multigatunkowe Uniform oraz Code Orange, a na deser najcięższe wcielenie avant-jazz-progowego Utopianisti. To był bardzo udany styczeń w sektorze "ciężkich brzmień", który jednocześnie otworzyło i przypieczętowało amerykańskie trio Dumal. Ich The Lesser God nie jest niczym odkrywczy, ba – nawet nie kryje się za bardzo ze swoim epigoństwem, a mimo tych zasiedziałych w black metalu riffów i raczej generycznych wokaliz, zostało poukładane w nadzwyczaj melodyjną całość. I właśnie w tej melodyjności doszukiwałbym się kluczowego aspektu decydującego o wysokim współczynniku repeat value. Najpewniej nie będzie to żaden top pitchforkowego Show No Mercy i zaraz po premierze debiutu Pillorian o chłopakach całkowicie zapomnę, ale teraz porwali mnie na tyle, że nie mam nawet ochoty sięgać po EP-kę Wolvencrown czy Fides Inversa, bo tak wygodnie mi się siedzi na tej ich polanie. –W.Tyczka
Na Häxan znajdziecie wiedźmy, demony, odprawiane w ciemności gusła – i to dosłownie, bo album ten stanowi alternatywną ścieżkę dźwiękową do Przygód Księcia Achmeda, niemieckiego filmu animowanego z 1926 roku. Kolejnym epizodom z historii Achmeda towarzyszą utwory podszyte tajemnicą i nutką grozy. Niezależnie czy mówimy o rytualnym bluesie "Trollkarlen Och Fågeldräkten", urodziwej repetycyjnej uczcie "Jagten Genom Skogen" czy patetycznym, procolharumowskim "Kalifen", muzykę spowija aura czarów, a jednocześnie specyficznej melancholii i jak można się było spodziewać, Ejstes z ekipą czują się w takim anturażu doskonale. Dungen instrumentalnie? A jak najbardziej, jeszcze jak. –W.Chełmecki
Zakreśl odpowiednią odpowiedź*:
1. Ambient to:
a) eleganckie dźwięki kołyszące do snu i wspomagające poranną medytację, hipnotyzująca repetycja stanowiąca tło dla powtarzalności codziennej rutyny, urocza melancholia, podskórny niepokój, celebracja minimalizmu nieprzeszkadzającego w czytaniu ulubionej powieści, muzyczny odpowiednik "coffee-table book".
b) pęknięte formy, powykręcane i popsute konstrukcje, pierwszy w życiu przyjęty cios w twarz, rozedrganie emocjonalne zakończone przepoconą bawełną, niemy krzyk Harlana Elisona, moment w którym odważyliśmy się w końcu wyjść z jadalni i pójść w stronę tego zaułku by spotkać JEGO. – Ł.Krajnik
*legenda: odp. a) płyta niedobra, odp. b) płyta dobra
Davor Bokhari pewnym krokiem przechadza się po supermarkecie ze współczesną "elektroniką", ale czasem lubi też wpaść do małego kiosku z sentymentalnym asortymentem. Nie bez powodu Wojtek pisząc o jego ostatnim singlu "Forever" zasygnalizował, że Dark0 świetnie czuje się w "operowaniu hipertekstualizmem, tym razem w wersji tumblrowej". Dodatkowo przy okazji tegoż tracka, ale również całej EP-ki Oceana, wyczuwam delikatne pokrewieństwo z dość enigmatycznym projektem Doss – ta muzyka oddycha najntisowo-nostalgicznym tlenem zmieszanym z rave'ową parą. Rezultat takiej fuzji może nie jest oszałamiający, ale dzięki wzorowemu wgryzieniu się w temat, ten mały zbiór prawilnie sprawdza się w roli umilania czasu "tu i teraz". To całkiem spory atut. –T.Skowyra