
Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
Ktoś tu umie wymienić jakąś żeńską muzyczną supergrupę? Jak spojrzycie na artykuł Pitchforka, to może stwierdzicie: "ach no przecież, jak mogłem zapomnieć o tych arcyważnych dla muzyki kobietach". Lepiej się już nie tłumaczcie, tylko dajcie szansę boygenius, bo wygląda na to, że niemało namieszają nowym, zaledwie sześcioutworowym wydawnictwem. Filarem boygenius są trzy prosperujące muzyczne persony: Julien Baker, Lucy Dacus i Phoebe Bridgers, które łączy label i zamiłowanie do ślicznego gitarowego smętolenia. Każda artystka w przeciągu ostatnich kilkunastu miesięcy wydała album dla wytwórni Matador. Ewidentnie spodobała im się koncepcja indie-rockowych Atomówek. Powstał zatem wspólny materiał, a pochlebne opinie i recenzje jakoś same przyszły. Muzyka jest idealnie wyważoną, owiniętą w melancholijny koc składową stylów trzech artystek. Cała trójka się oczywiście pięknie uzupełnia, ale chyba jednak Julien Baker pozostaje faworytką. Nie ma nic bardziej A.D. 2018 niż zwalczanie patriarchalnych rockowych norm i szczerze mam nadzieję, że tworzy nam się tutaj nowe Crosby, Stills and Nash (odpowiednik Younga może zdąży jeszcze dołączyć). –A.Kiepuszewski
Willy Baxter już na zawsze pozostanie w naszych porcysowych sercach, które skradł nie tylko występem na 10. urodzinach portalu, ale również trafiającą w nasze poptymistyczne gusta EP-ką Proof. Właśnie ukazała się kolejna mała płytka fińskiego producenta i skłamałbym, że jej słuchanie nie przyniosło mi sporo frajdy. Całość to po prostu baxterowy synth-pop, czyli połyskujące ejtisowymi synthami, pozornie niedzisiejsze piosenki z refrenami, które same się śpiewają. Taki właśnie jest tytułowy numer (brzmi jak pozbawieni gitar Tigercity), "Out Of My Hands" (tu trochę pobrzmiewają ECHA Junior Boys i ELO) i "Something's Up" (coś jak italo disco w produkcji Lindstrøm?), tymczasem "Bonnie" skręca totalne w lata 80. (jakieś Yazoo i tym podobne, uwaga: to nie jest cover Prefab), a "Moonwalk" jest trendmark instrumentalem naszego przyjaciela (taki młodszy brat "Slope"). Pięć strzałów i z żadnym nie miałem problemu, a wręcz odwrotnie. Tak trzeba grać. –T.Skowyra
Być może kojarzycie, jak Simon Reynolds w swoich rozważaniach na temat hauntologii, propsował wytwórnię Ghost Box. Jeśli nie, to w świat Beautify Junkyards wchodzicie na czysto, z niezmąconym umysłem i głową otwartą na skojarzenia. To nawet lepiej, bo duchologia Portugalczyków przybiera na The Ivisible World Of Beautify Junkyards formy rzadko spotykane; południowe obrzędy łączą w sobie tak odległe tropy jak post-rock (Talk Talk), tropicalię (Novos Baianos), psych-folk (Function, Broadcast w "Sybil's Dream") i jazz-pop (Sunchild). Podczas słuchania tej płyty miałem wrażenie obcowania z czymś pozornie znanym, ale jednocześnie bardzo oryginalnym/obcym (zależność tych dwóch terminów – lol) i z tym rozdwojeniem jaźni czuję się bardzo dobrze. –J.Bugdol
Czasem mówi się, że trzeci, a nawet czwarty album danego wykonawcy jest prawdziwym sprawdzianem możliwości i umiejętności przetrwania na rynku. W przypadku Courtney Barnett, wygadanej piosenkarki z Antypodów, ten moment przychodzi znacznie wcześniej. Jej debiut, Sometimes I Sit And Think, And Sometimes I Just Sit, to niby zwykłe gitarowe granie, ale podbiło serca krytyków i publiczności, oraz zdominowało listy końcoworoczne. Choć wątpię, żeby sequel w postaci Tell Me How You Really Feel równie namieszał w branży muzycznej, to okazuje się być wyjątkowo godnym następcą. Niby takie powielanie już utartych schematów muzycznych, ale bardziej przejrzyste i dopracowane kompozytorsko. Brak spontaniczności w warstwie tekstowej tylko minimalnie doskwiera. Przynajmniej dzięki takim utworom, jak Hopefulessness czy Charity ciężej będzie nazwać Courtney zwykłą nowinką. Trzymanie się najntisowskiej, gitarowej tradycji oczywiście stale na miejscu, a od porównań do Liz Phair artystka jeszcze długo nie ucieknie. Ale skoro melodie są na poziomie, to po co narzekać? –A.Kiepuszewski
Jakiś dziwaczny ten przypadek Bishopa Nehru. Niby z niego takie cudowne dziecko hip-hopu, o którym pochlebnie wypowiadają się m.in. Nas i Kendrick Lamar. W swoim CV ma również bycie swoistym protége MF Dooma (panowie stworzyli nawet razem album, ale szczerze mówiąc, szkoda zachodu). Mimo względnego sukcesu, Bishop nadal zacisznie funkcjonuje gdzieś poza typowym hip-hopowym światkiem. Nie jest on nowicjuszem, ale też ciężko go nazwać weteranem. Po wysypie przeciętnych singli i mixtape’ów, zasadniczo dopiero teraz stworzył pełnoprawny debiutancki album. I to taki, który zostaje na dłużej. W dużej mierze jest to zasługa Kaytranady i MF Dooma, którzy równomiernie dzielą się obowiązkami producenckimi i beat-makerskimi. "The Game Of Life" tego pierwszego powoduje, że główka giba się sama. W tekstach i flow Bishop nawiązuje do klimatów nowojorskiego oldschoolu spod znaku swoich mentorów, bawiąc się storytellingiem i filozofując na prawo i lewo. Jego komentarze, jakoby Elevators miałoby być hip-hopowym odpowiednikiem Pet Sounds są oczywiście zdecydowanie na wyrost. Ale nie ma co się przez to zrażać i negatywnie nastawia. Głównie dlatego, że Elevators to świetny, spójny, i zdecydowanie godny uwagi projekt East Coastowego epigonisty, który sukcesywnie wydostaje się z tej niewdzięcznie narzuconej mu metki. –A.Kiepuszewski
Aż czternaście lat były lider Talking Heads kazał nam czekać na swój nowy, solowy album. Co prawda w międzyczasie nie próżnował, czego dowodem są udane współprace muzyczne z St. Vincent i Fatboy Slimem czy liczne publikacje literackie (szczególnie polecam książkę How Music Works). Byrne do muzyki zawsze podchodził z dystansem, co z reguły wychodziło mu na plus. Niestety, żeby docenić jego nowy projekt, samemu potrzeba duużo dystansu. Album jest równie błyskotliwy, śmiały i beztroski, co przestarzały i mdły. Nawet maestro Brian Eno, odpowiedzialny za produkcję, nie jest w stanie uratować tych utworów. Szczególnie niezręcznie słucha się momentów, w których Byrne nieudolnie wznosi się na wyższe rejestry wokalne. Wielka szkoda, że wśród tej palety manierycznych i przewijalnych utworów, dopiero pod koniec robi się naprawdę ciekawie. "Everybody’s Coming To My House" z zaraźliwym groovem to pewniak koncertowy, a "Here" jest wciągającą codą i świetnym zakończeniem dla tego bardzo nierównego albumu. –A.Kiepuszewski
PS. Piątka z plusem dla osoby, która zrozumie o co chodzi 65-letniemu artyście, w tekstach typu "Kurczak myśli w iście tajemniczy sposób" czy "Umysł jest gotowanym ziemniakiem na miękko".
Chyba najwyższy czas zapomnieć o smętach z Bloom i docenić to, co ostatnio dzieje się w ekipie z Baltimore. W tle wciąż gdzieś tli się przygaszona, nu-indie balladowość, ale "Dive" prezentuje ten koncept w znacznie ciekawszej formie. O ile "Lemon Glow" badało możliwości nowoczesnej psychodelii spod znaku Tame Impala, to jeśli miałbym jakoś sklasyfikować "Dive", w pierwszej kolejności, trochę prowokacyjnie, wspomniałbym o Spaceman 3 w wersji synthowej i oczywiście o Broadcast. Czyli, jak słychać i widać, wspólnym mianownikiem jest nawiązanie do dream-popu, który przez swoją skromną konstrukcję wywołuje skojarzenia z surową, ale wciąż subtelną i dyskretną psychodelią. Cóż, nie myślałem, że to kiedyś napiszę w kontekście Beach House, ale umieram z ciekawości, jak zaprezentuje się 7 zapowiadane na 11 maja. –J.Bugdol
Z katalońskiego wybrzeża na światowe pop-salony? Alba Farelo nawet nie próbuje ukrywać, że taki właśnie obrała sobie cel, a środkiem ku temu ma być ociekający blichtrem, wtłoczony w ramy aktualnych trendów dancehall. Na swoim nowym mixtapie Bad Gyal zebrała producencki dream-team (m.in. Jam City, El Guincho czy odpowiedzialny za świetną, zeszłoroczną "Jacarandę" Dubbel Dutch), który pomógł jej w nagraniu wyjątkowo grywalnego gówna, łączącego hedonistyczno-gwiazdorskie zakusy z przyczajonym, introwertycznym błyskiem w oku. Epileptyczna "Candela", rozbrykane "Internationally" czy lekko klasycyzujący "Blink" nie tylko zmuszają do ripitu, ale i zwiastują odważniejsze zagrywki w przyszłości. Oczyma wyobraźni widzę już osadzone na bardziej house'owych bitach kolabo z DJ-em Pythonem, a jeśli na drodze do tego stanąć ma jeszcze kilka takich wydawnictw jak Worldwide Angel, to z miłą chęcią uzbroję się w cierpliwość. −W.Chełmecki
Ponownie czas przejść, może do niesłusznej, ale samoistnie cisnącej się na klawiaturę interpretacji. Beck utonął w trujących oparach Bojackowego Hollywood na dobre, a ja musiałbym być naprawdę smutnym człowiekiem żeby mieć mu to za złe. Musiałbym być po prostu ciężkim skurwielem, żeby głośno narzekać wypominając przeszłość, gdy w tej nowej roli zdaje się takim szczerze szczęśliwym chłopcem. Nerdowskim dzieciakiem, który po latach upokorzeń, w końcu odnajduję namiastki akceptacji wśród fajnych kolegów, zbijając śmiało piątki z typami, którzy wcześniej lali mu do tornistra. I wszystko byłoby naprawdę spoko, gdyby nie to, że te jego silące się na normatywność ruchy, nieświadomie cechują się taką niepowstrzymaną społeczną niezręcznością; silnym wewnętrznym rozdarciem tkwiącym w jakiegoś rodzaju schizofrenicznych stanach dawnych przyzwyczajeń (końcówka prostego "Colors"). Hansen – naturalnie będąc rozpiętym ze swoją muzyką na naprawdę szerokim muzycznym spektrum – niby jak zwykle buduje swoje genialnie składane konstrukcje z pozornie niepasujących do siebie puzzli, jednak poprzez nowe środowisko, czerpie je z pudełek z gatunkowymi tabliczkami "przyjemne/tandetne/śmietnik", pod wpływem których zamienia skomplikowane i niebanalne roszady znane z przeszłości na pierwsze z brzegu hura optymistyczne bubblegum popy czy pop-rockowe erotyzujące zabawy przystojnych młodych chłopców z gitarami. I z tego powodu, będąc z wami szczerym – po odcięciu kontekstu i cisnących się ze wszystkich stron utartych wymagań – mamy tutaj do czynienia z przeciętnym zestawem przyjemnych, niewymagających piosenek, ze świetnym singlem "Up Night", więc mi się to tam tak trochę podoba; ale dodaje to cichaczem, góra kazała bezlitośnie strzelać, i niby bym nie strzelał, ale na odtwarzacz wchodzi "Wow" (WTF?), więc strzelam bez mrugnięcia, ale po refleksji, to ten strzał tak bez większego przekonania, z silnym wewnętrznym rozdarciem, będąc przez to bardzo smutnym człowiekiem zmuszonym pośpiesznie kryć tornister przed kolegami z redakcji. −M.Kołaczyk
Pochodzący trochę z Chile, a trochę z Norwegii Boy Pablo dołącza do drużyny laidbackowego dream-popu herbu Salad Days, gdzie swoje miejsce zagrzali już tacy wykonawcy jak Travis Bretzer czy Mild High Club. Roy Pablo właściwie mógłby być EP-ką tego pierwszego i nikt by się specjalnie nie pokapował. 18-latek hołduje chwytliwej, piosenkowej tradycji, zdradzając inspiracje Prefab Sprout ("Yeah") i The Smiths ("ur phone"), czym z automatu zaskarba sobie naszą sympatię. To żadne wielkie granie, ale kilkanaście minut melodycznej radości w nostalgiczno-słonecznym anturażu – czego tu nie lubić? –W.Chełmecki
Przegląd najciekawszych muzycznych premier ostatnich sześciu miesięcy 2023 roku.
Oddajemy hołd tej nieuchwytnej, nadal nie do końca rozpoznanej dziedzinie kultury i rozrywki.