Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Japanese Breakfast to solowy projekt Michelle Zauner, która odpowiada za pisanie piosenek, a dopiero w studiu pomagają jej różni instrumentaliści. Wraz z Soft Sounds From Another Planet Michelle notuje spory progres w stosunku do debiutanckiego Psychopomp – utwory są bardziej przejrzyste, "wyraźniejsze", ciekawiej i bujniej zaaranżowane (cała armia elektronicznych błyskotek, a nawet żywych instrumentów). Wszystko to przekłada się na flow płyty – zwartej, "eklektycznej" (synth-pop obok indie-rocka, dream-popu czy akustycznej ballady) i z całkiem chwytliwymi momentami (highlightem będzie sci-fi pop "Machinist"). I choć w moim odczuciu Michelle nie ustrzegła się kilku wypełniaczy i momentami brzmi trochę "bezpiecznie", to jednak jej sofomor można zaliczyć do udanych prób. No i można również liczyć na jeszcze ciekawszy materiał w kolejnym albumowym rozdaniu. –T.Skowyra
Lone zapowiada drugą EP-kę z serii Ambivert Tools. Wydaje się, że Matt Cutler porzucił na moment fascynujące igraszki z rave'owymi schematami oraz zabawy z fluorescencyjnym instrumental hip-hopem i znowu oddaje się tanecznym wibracjom z house'owej rodziny. Nie będą się czepiać, dopóki próby będą tak udane jak "Mind's Eye Melody" – świecący, niespieszny, gładki jam związany duchowo z house'owym obliczem Larry'ego Hearda, doprawiony oczywiście swoistymi przyprawami z zestawu Lone'a. W sam raz na początek imprezy, w sam raz na przyjemny wieczór z dobrym drinkiem w fotelu. –T.Skowyra
No i mamy kolejny dowód na to, że twórczość Clamsa Casino najlepiej sprawdza się właśnie w formie czysto instrumentalnej. Eteryczne brzmienia fundowane przez najmodniejszego producenta 2011 roku lśnią pełnym blaskiem wtedy, gdy nie zagłuszają ich zwrotki łapczywie przeżuwających scenerię MCs. Osamotnione podkłady hipnotyzują swoim sennym tempem i wkraczają w mistyczne rejony abstrakcji, stanowiące przeciwwagę dla dosłowności typowego, soundcloudowego hip-hopu. Autor 32 Levels to już nie tylko zdolny pasjonat, a profesjonalista z krwi i kości. Ta niegdyś pół-amatorska zabawa w cloud rap doprowadziła do wyników, których nie da się traktować z przymrużeniem oka. Szacun, Clams! –Ł.Krajnik
Empress Of nie przerywa znakomitej piosenkowej passy i wraca z melodyjnym, słonecznym komunikatem dla hejterów, by "jak burrito się zawijali". Współautorką "Go To Hell" jest Caroline Polachek, skąd pewnie tyle tu miejsca dla przydymionego funku, ale duchowo – w charakterystycznej, człapiącej frazie – objawia się też Dev Hynes, którego Rodriguez wsparła przy okazji "Best To You". I co tu dużo mówić, wszystko mi się w tym kawałku podoba: muśnięcia lśniących synthów, chórki, subtelne przejście do mostka, śliczny refren, no i sama Lorely – jej swada, charyzma, flow. W zeszłym roku katowałem "Woman Is A Word", coś mi się zdaje, że i w tym czeka mnie podobna przygoda. –W.Chełmecki
Nowy album Deerhoof zatytułowany Mountain Moves ukaże się ósmego września, a promuje go właśnie omawiany utwór. Gdyby nie to, że zeszłoroczny The Magic był kolejnym artystycznym sukcesem kwartetu, specjalnie nie przejąłbym się nadchodzącą premierą, bo "I Will Spit Survive" nie zwiastuje na razie fajerwerków. Jedynym godnym odnotowania faktem jest tu gościnka Jenn Wasner z Wye Oak, reszta to powtórka z rozrywki i jazda na sprawdzonych (przez dwudziestoletnią już karierę zespołu) patentach. To w dalszym ciągu bardzo przyjemne, inteligentne, gitarowe granie, a na wysokości czternastego albumu trudno uniknąć choćby minimalnych przejawów odtwórczości, ale tę czwórkę stać na więcej, o czym mam nadzieję przypomną nam już we wrześniu. Dodatkowego smaczku dodaje fakt, że na nadchodzącym krążku jest jeden numer z Lætitią Sadier! –S.Kuczok
Australijski duet Flight Facilities zawsze bardziej przekonywał mnie w singlowej odsłonie, natomiast jeśli chodzi o dłuższe wydawnictwa było już gorzej (bo np. Classixx radzą sobie na obu polach świetnie). Na razie mój sąd opieram wyłącznie o wydany w 2014 roku debiut Down To Earth, bo całkiem możliwe, że w tym roku wszystko się odmieni, co pokazuje ujawniony niedawno singiel "Arty Boy". Przy wokalnym wsparciu Emmy Louise udaje się wykreować synth-popowy song dający jasno do zrozumienia, że wakacje już się rozpoczęły: skaczące plamki syntezatorów, funkowa gitara i melancholijne podśpiewywanie w refrenie (przypominające, że nic nie trwa wiecznie, heh) to jakby nie patrzeć udana i sprawdzona recepta na letni kawałek do zapętlania. Pozostaje trzymać kciuki i wierzyć, że duet utrzyma poziom i kolejny longplay będzie udany. –T.Skowyra
Pionier chillwave'u powraca w idealnym momencie, ponieważ wakacyjne rozleniwienie zdecydowanie sprzyja rozmarzonemu songwritingowi autora Within And Without. Najnowsza pozycja w dorobku Ernesta Greena uwodzi introwertycznym urokiem, dekonstruującym maksymalistyczną estetykę typowych, letnich hitów. Te piosenki lepiej smakują podczas samotnych spacerów po plaży, niż w trakcie hucznych imprez z "amerykańskim", czerwonym kubeczkiem w dłoni. Kompozycyjne mini-perełlki nie zabiegają o naszą atencję, a raczej funkcjonują gdzieś na uboczu, zajmując się swoimi sprawami. Wystarczy poświęcić im pół godziny cennego czasu, a zaczną błyszczeć. –Ł.Krajnik
Monumentalne lodowce, zamglone doliny i hektolitry pijackich łez, niewylanych ze względu na twardą, antyalkoholową politykę: Towards Language to przykład tak zwanej "muzyki z duszą". Gdzieś na przecięciu jazzu i ambientu, Arve Henriksen nagrał skąpaną w noirowych kontrastach odę do norweskiej melancholii. Członek Supersilent rozdzielił tu swoją wrażliwość po równo między posępne motywy ukochanego instrumentu i wzniosłe, a jednocześnie wiejące zimną pustką pejzaże wypełniające tło. Cierpliwie konstruowane narracje w stylu "Groundswell" czy "Hibernal" wprowadzają w repetycyjny trans i wywołują stan nawet nie tyle zachwytu, co niemego, otępiałego szacunku – uczucia znajomego zapewne dla każdego, kto choć raz postawił stopę na słynnej Trolltundze, wchłaniając pierwotną niesamowitość otaczających widoków. To dzikie, statyczne piękno, w którym zdecydowanie warto się na chwilę zatracić. –W.Chełmecki
Oto przed wami najbardziej ambientowy nieambientowy album tego roku. Poszczególne piosenki układają się w medytacyjną strukturę, która bardziej działa jako hipnotyzująca całość niż zbiór idiosynkratycznych elementów. Gdy uroczy, niskobudżetowy pop wydobywa się z głośników, wszystko dookoła zamienia się w gigantyczną, kolorową fototapetę. Fundamentem dźwiękowego pejzażu jest oczywiście garażowa technologia, ale talent autora tego projektu ją uszlachetnia. Można się oczywiście przyczepić do braku chwytliwych melodii, ale Matta Mondanile i spółkę zawsze bardziej interesowało montowanie intrygujacej atmosfery, niż ślęczenie nad przebojowymi akordami. –Ł.Krajnik
Nie wiem, czy kogoś interesują jeszcze losy tej kapelki, ale ja tam śledziłem ich nagrywki i mogę zakomunikować, że po mocnym obniżeniu lotów na albumach numer dwa i trzy, Pierce i spółka nagrali płytę najprzyjemniejszą od czasu długogrającego debiutu. Nie żeby jakieś przełomowe rzeczy się tu działy, ale wakacje wkraczają powoli w decydującą fazę, a jeśli przypadkiem brakuje wam paru tracków na urlopową plejkę, to zaraz podsunę parę propozycji. W otwierającym "Mirror" chłopaki coś tam próbują kombinować z rozkładaniem akcentów w zwrotkach, ale to refren z gumowym, skaczącym basem robi kawałek. Czwarty z kolei "Heart Basel" to typowy (przynajmniej w warstwie dźwiękowej) plażowy hymn Drumsów, w rozpędzonym "Your Tenderness" panowie do swojego repertuaru dodają solówkę na saksie, a w zamykającym całość "Abysmal Thoughts" zespół serwuje wielogłosową ucztę z powtarzaną z transowym zacięciem tytułową frazą. Bunkrów nie ma, ale i tak jest w porządku, okołopiątkowe rejony. –S.Kuczok