Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.
Już w trawie piszczy o potencjalnej nominacji do Oscara i szczerze mówiąc, spekulacje te nie są bezpodstawne. "Mystery Of Love" jest jedną z dwóch piosenek napisanych i skomponowanych przez Sufjana Stevensa do ścieżki dźwiękowej filmu Call Me By Your Name, tegorocznego indie critical darling. Reżyser Luca Guadagnino pierwotnie zlecił Stevensowi napisanie tylko jednej piosenki, podczas gdy Stevens ostatecznie napisał dwie i wydał również zremiksowaną wersję starszego utworu z The Age Of Adz, czyli "Futile Devices". Utwór równie dobrze mógłby znaleźć się na ostatnim albumie Carrie & Lowell, bądź na mixtapie The Greatest Gift, który ukaże się pod koniec listopada. Jest subtelnie, jest pół-szeptem, jest wręcz rzewnie. "How much sorrow can I take?" – pyta. Nie wiem jak Wy, ale ja mogę chłonąć Sufjanowy weltschmerz hurtowo. –A.Kiepuszewski
Agresywna matma niewielkich wycinków z najnowszej dyskografii La Dispute, trzy riffy Dylana Baldiego, hymniczny poptymizm Touché Amoré, końcówka "Satellite" niedocenionych Loma Prieta, "art-brutowy" projekt Shizune, 30 sekund "Pilori" Birds in Row oraz wykrzyczane "Must Be Nice" nieodżałowanych wirtuozów Comadre. To moje core'owe granie po roku 2010, czyli dźwięk momentów i triumf skrajnie wyszczuplonych wyimków. I choć nie tak łatwo wyobrazić sobie osadzenie w ryzach tej estetyki twórczości Converge, to właśnie album The Dusk In Us uderza w znacznie bardziej "eksperymentatorsko-punkowe" tony, niż pierwotnie mogłoby się nam wydawać. Weźmy na przykład tytułowy utwór z tegorocznego wydawnictwa – swobodna wariacja na temat kanonicznych liści Unwound w świecie okrutnego dysonansu. Tekściarz zespołu, Jacob Bannon, przekraczając czterdziestkę opuszcza gardę i jego nonkonformizm nie przybiera tak radykalnych, jak kiedyś, form, a mimo to nokautuje (w wykrzykiwanych strofach) emocjonalnym delivery na poziomie słynnego Jane Doe. Gitarzysta nie z tej planety, Kurt Ballou, przypieczętowuje swoją produkcyjną sprawność ukazując w pełni, że na scenie tak mocno zapatrzonej w retro-najntisowy kanon, gdzie dominuje niezdrowe wyrobnictwo Albiniego, wciąż można kreować brzmienie może nie silnie futurystyczne, ale zdecydowanie odbiegające od powszechnie przyjętych standardów. Dzisiejsze Converge to metalcore przewietrzony – w żaden sposób niespłycający oddechu. Dowód na to, że ich "Coral Blue" to nie był jednorazowym wyskokiem. The Dusk In Us wydaje się więc być najrówniejszym, najbardziej przebojowym i konstrukcyjnie najdziwaczniejszym tworem zarówno Converge (od czasów You Fail Me), jak i całej "cięższej" gitarowej muzyki głównego nurtu ostatnich pięciu lat. To tytuł, który będziemy cytować nie tylko w listach rocznych, ale kto wie, czy nawet nie w podsumowaniach perkusyjno-gitarowych ekscesów tej dekady. –W.Tyczka
Mówi się, że "Post Requisite" to jedyna dobra rzecz związana z Kuso - reżyserskim debiutem FlyLo, który mogliśmy zobaczyć w tym roku chociażby na wrocławskich Nowych Horyzontach. Filmu nie widziałem, więc się nie wypowiem, ale trzeba oddać, że trwający równiutko 131 sekund "Post Requisite", który na fabularnym debiucie Ellisona stanowił muzyczny motyw główny, faktycznie jest sztosem i wolę tę produkcję od czegokolwiek na You’re Dead. Zresztą ten numer ukazał się już na soundcloudzie artysty w 2015 roku i muszę uderzyć się w pierś, że olałem ten utwór 3 lata temu, no ale chyba każdy ma prawo o czymś zapomnieć, zwłaszcza że dobra muzyka broni się przecież niezależnie od tego czy mamy 2015, czy też 2017 rok, prawda? W kontekście "Post Requisite" trzeba przyznać, że imponująco brzmi soczysta, fusionowa linia basu, za której narracją wprost chce się podążać! FlyLo po raz kolejny uwydatnia w produkcji swój spirytualny rodowód i, a to ci niespodzianka, radzi sobie z tymi trikami wyjątkowo dobrze! Czekamy na płytę, natomiast takich cymesów muzyczno-wizualnych (sprawdźcie również świetny teledysk) chcemy jak najwięcej! –J.Marczuk
Chyba należy sprostować: wspólne albumy z reguły nie należą do najbardziej udanych. Na szczęście współpraca popularnych slackerów z dwóch różnych stron świata (Kurt pochodzi ze Stanów, a Courtney z Australii) swoją nienachalnością i nieprzeciętnymi kompozycjami zdaje się od tej reguły odbiegać. Kiedy Vile i Barnett łączą siły, brzmią beztrosko i kordialnie, karmiąc się nawzajem melancholią i dzieląc technikami songwritingu. Przywiązanie do szczegółów w tekstach Courtney dopełnia się z luźnym strumieniem świadomości Kurta, tworząc razem teksty o życiu, sztuce i przyjaźni. "Fear Is Like A Forest" muzycznie przywołuje na myśl twórczość Neila Younga, a singlowy, jangle-folkowy "Continental Breakfast" z anielskim refrenem urzeka swoją niewinnością. "Lotta Sea Lice" stanowi idealny soundtrack pod dobrą, niedzielną kawę, kiedy jeszcze nie do końca wyleczyło się kaca, a słońce niemiłosiernie wali po spojówkach. Nawet jeśli to tylko jednorazowy projekt, warto było muzykom spotkać się na tym międzykontynentalnym śniadaniu i sporządzić parę przyjemnych dla ucha, indie-folkowych pioseneczek. –A.Kiepuszewski
Thom Gillies to od jakiegoś czasu jeden z moich ulubionych ludzi na tej planecie. Tę krótką formę muszę choć częściowo wykorzystać na cichy okrzyk podziwu nad ostatnimi dokonaniami typa, na wypadek gdyby nie było mi dane przy tegorocznych podsumowaniach trafić z blurbem na Kanadyczyka. Sześć utworów, które Gillies wraz z żoną zmieścili na EP-ce Dry Your Eyes pod szyldem Exit Someone, to najlepsza rzecz, która przydarzyła się w tym roku przemysłowi muzycznemu, brzmiąca jakby ta dwójka od niechcenia wyczarowała kompozycje łączące ducha Prefab Sprout i Steely Dan. Najnowsza solowa propozycja typa to kolejny strzał prosto w moje serce, z refrenem wkręcającym się w łeb już po pierwszym odsłuchu, co, biorąc pod uwagę kolejną w kolekcji Thoma NIEZBYT NORMALNĄ progresję akordów, nie jest takie oczywiste. Przekonajcie się sami. –S. Kuczok
Bardzo często w kontekście muzyki rezydującego w USA (dokładnie Queens, NY) Briana Piñeyro (nagrywającego też pod innymi aliasami, np. jako DJ Wey) pada określenie "deep reggaeton". Ta stylowa, efektowna zbitka przybliża oblicze tanecznej estetyki DJ-a Pythona tylko pobieżnie, bo gdy odpalimy sobie pełnoprawny album mającego ekwadorskie korzenie producenta, dostrzeżemy, że to coś więcej od house'u zmieszanego z rozhuśtaną rytmiką. Struktury na Dulce Compañia jawią się krzyżówką około-deep-house'owo błogości i rozbujanego dancehallu, oddychającą głęboko w nasyconej, ambientowej toni. Te tracki są wręcz zabójczo grywalne i wystarczy moment, aby wsiąknąć w oniryczne świecidełka "Las Palmas", muśnięty tajemnicą, tropikalny vibe "Cuál", kojarzący się z niektórymi numerami Luomo, spacerujący po lodowatej tafli "q.e.p.d." czy orzeźwiający, zmrożony, dub-house'owy koktajl "Yo Ran (Do)". Warto sprawdzić ten albumik – to nie tylko znakomita odtrutka na do bólu ograne techno, ale po prostu materiał, który wniósł całkiem sporo świeżości do tegorocznego krajobrazu "muzyki tanecznej". I to się szanuje. –T.Skowyra
Najwytrwalsi poszukiwacze soundcloudowego złota mogli usłyszeć debiutancka EP-kę Zenizen już w zeszłym roku, jednak dopiero teraz została ona przygarnięta i wydana przez działające na wschodnim wybrzeżu Don Giovanni Records. Na Australia (EP) składają się trzy utwory, ale mimo sympatii do pozostałych dwóch, to właśnie "Follow The Leader" wyrasta tu na absolutny highlight. Stojąca za projektem Opal Hoyt przygotowała ożywczą, maczaną w psychodeliczno-nostalgicznym sosie mieszankę soulu, funku, r&b i dream-popu, opartą na silnie zarysowanym rytmie i szukającą swojego miejsca gdzieś w gęstej sieci delirycznych backing-wokali. Daję też okejkę za refren, którego nie powstydziłby się taki Blood Orange w swoich najlepszych momentach, no i myślę, że "follow Zenizen" to tak musowo. −W.Chełmecki
Z dwóch wcieleń Australijczyków z Cut Copy zdecydowanie wolę to, w którym dbałość o walory samych kompozycji mniej więcej równała się z ambicjami parkietowymi utworów, niż to, w którym panowie starali się jedynie wykręcić jak najlepszy groove i nieświadomie parodiowali Talking Heads. Na Haiku From Zero zdecydowana większość tracków frontalnie atakuje nas sekcją rytmiczną, dopiero w następnej kolejności dopuszczając pozostałe komponenty, więc mój pierwszy kontakt z tym wydawnictwem, delikatnie mówiąc, nie był zbyt udany. Po kolejnych odsłuchach stwierdzam, że "Counting Down" i "Airborne" (oba kojarzą mi się na przemian z funkową dyskoteką Jamiro i udanymi samplowymi zabiegami naszych krajanów z Fair Weather Friends) to godne zapętlania perełki. Reszta jakoś szczególnie mi nie przeszkadza, no może poza dance-punkowym, najbardziej topornym w zestawie "Memories We Share", a więc sytuacja, wypisz wymaluj, na kciuk w bok. –S.Kuczok
Migosi KUJĄ ŻELAZO PÓKI GORĄCE, więc jeszcze w tym roku zapowiedzieli follow-up i równocześnie drugą część brawurowego instant klasyka Culture. "MotorSport", pierwszy oficjalny singiel promujący płytę, dość jasno daje do zrozumienia, że Culture 2 nie będzie żadną stylistyczną rewolucją czy zmianą, a raczej "logiczną kontynuacją" kursu obranego na poprzednim LP. Czyli "more of the same", a to akurat całkowicie mi pasuje. Nagrany wspólnie z Cardi B ("trapowa Selena" i wschodzącą gwiazda sceny, z którą Offset zaręczył się niedawno podczas koncertu, zakończyła swój performance przywołaniem "Gasoliny") i Nicki Minaj (która swoją nawijką trochę odskoczyła gospodarzom i Cardi – zwłaszcza pod koniec, gdy jest rozpędzona jak bolid Formuły 1) track to typowy dla Migosów strumień vocal-hooków i festiwal giętkiego rapu płynący po cykającym bicie, który wyszedł spod konsolety Murda Beatza. Pozostaje tylko utrzymać formę, unikać wypełniaczy i znowu przywitamy się z kolejnym LP tria na liście roku. –T.Skowyra
Po dwóch latach przerwy Helena Hauff powraca z nowym materiałem i muszę przyznać, że bardzo w smak mi ta krótka, acz treściwa EP-ka. Na Have You Been There, Have You Seen It Niemka odchodzi od nokturnowej, syntezatorowej poetyki, jaką zaprezentowała na świetnie przyjętym Discreet Desires, na rzecz bardziej mechanicznego, zakorzenionego w Detroit, techno. Na surowe szkielety utworów Hauff nakłada pewną ręką kolejne pobudzające akcenty, takie jak błądzące w grimowej manierze synthy ("Nothing Is What I Know"), industrialowe reverby ("Do You Really Think Like That?") czy migoczące arpeggia ("Gift"). Jest to jednocześnie granie bardzo nastrojowe, choć w zupełnie inny sposób niż na wspomnianym longplayu z 2015 roku – zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że jeśli istnieje pojęcie tech-ballady, to jest to właśnie coś, co wypełnia przestrzeń tego mini-wydawnictwa. Have You Been There, Have You Seen It… have you heard it yet? Jeśli nie, to naprawdę warto nadrobić. –W.Chełmecki