Omawiamy długo wyczekiwany album jednego z najważniejszych raperów dekady.

Nie ma się co oszukiwać: wakacje minęły i powoli trzeba odrabiać straty. Jedna z takich płyt wydanych w letnim sezonie należy właśnie do Mac Millera, którego już nie można kojarzyć z Arianą (która z kolei wreszcie wykorzystała szanse na nagranie porządnej popowej płyty). Jak dla mnie płyta dość nietypowa, ale jednocześnie znamionująca dzisiejszą kondycję popu. Bo naprawdę fajnie słucha się najczęściej wyluzowanych pop-dance-funk-rapowych tracków (zgapianych od kogo tylko się da, sprawdźcie Kendrickowy "Hurt Feelings" albo Timberlake'owy "Self Care"), w których ulokowały się pokłady nostalgii. Ale z drugiej strony kompletnie nie czuję potrzeby wracania do skrajnie bezpiecznych, snujących się w próżni kawałków. Nie chcę się tu zastanawiać, co Miller zrobiłby bez gości (bo pewnie niewiele), dlatego punkty za Swimming należą się przede wszystkim Dâm-Funkowi, Thundercatowi czy Pomo, bo nie oszukujmy się po raz drugi: żadnym wybitnym raperem/śpiewakiem Mac nie jest. Mimo wszystko udało mu się stworzyć miły album, o którym już za moment, niestety, niewielu będzie pamiętało. Ale jednak moim zdaniem łapka w górę się należy. –T.Skowyra

I Make You Fine, Again. W zasadzie to nie miałem dotychczas przyjemności z aż tak radykalnym zerwaniem czwartej ściany w muzyce. Dziwnie bym się czuł, gdybym został zmuszony słuchać tego openera z kimkolwiek stojącym obok; jeszcze dziwniej pisząc o tym. I nie chodzi tu o to, że sama, niemal banalna, treść tych słów, tworzy silnie intymną więź słuchacza z londyńską piosenkarką, ale o te narastające obtoczone w specyficznej flegmie dźwięki podkreślane klawiszową wibracją – chciałbym, żeby cała płyta składała się z takich nieziemskich momentów. Wszystkiego jednak mieć nie można, a po pierwszym utworze wracamy z lekkim zrezygnowaniem na ziemię, lądując tuż obok alternatywnego r&b. I owszem nie najgorsze to r'n'b, bardzo hipnotyzujące (pobrzmiewające zaraźliwą mantrą Do You Know), ale pomimo tego, jak dobre są te utwory, w moim odczuciu Tirzah błyszczy w momentach najbardziej brzmieniowo niekonwencjonalnych. We wstępie do "Basic Need", w niesamowicie przestrzennym, pozbawionym zaakcentowanej rytmiki początku "Guilty". W momentach sięgania po wszelkiego rodzaju glitche i zacięcia. W chwili, w której czuć unoszącego się nad wszystkim ducha Music For The Airport ("Say When"). A w końcu w miejscach, w których ta słynna "hipnagogia" i odrealnienie przejmują stery uwagi słuchacza, za pomocą lekko rozstrojonego "vintage" pianina. Devotion jest kojące, Devotion jest ciepłe, niewymuszone, jednocześnie surowe i niezwykle w swojej intymności piękne. –M.Kołaczyk

Nie daje mi to spokoju, drodzy czytelnicy. Piszę do szuflady śmiertelnie poważny tekst o radykalnych strategiach w twórczości Rogala DLL. Wypisuję wersy, gubię się w tej semantycznej siatce, próbuję zrozumieć, ale nie potrafię. Dlatego przepraszam, Porcys.com, przepraszam, wybaczcie: Mefedron, Ulisses, Rick & Morty, ścierwo, noc, życie, instrukcja obsługi, Andżela, ebe ebe, Tarantino, Snapchat, Cold Steel Ti-lite, Chlorprotisken, deadline, czerwone Prosche, Bagdad, jebany trolejbus, AWRUK, Patrick Swayze, Matka Boska Częstochowska, Schopenhauer, Salvador Dali (no i Chada), szampan, ćpanie, sterydy i Viagra, tipsy, 13:12 (a jakże), grawitacja, turborower, tribal na lędźwiach, Donatella Versace, Cytrynówka Lubelska, rym jak szakal, OliS, last tango in kurwa moonlight shadow, Violetta Villas, mój fon, moje błędy w wyrazach, jakieś T9 się wpierdala, maść na szczury, Mortal Kombat, ruchałbym nice, Panoramiks, farmazon pustego przekazu, odpalasz szlugę i noc dementujesz, Lucyfer, kapitalizm, chemiczny uśmiech, gloria, Wiktoria, survival, Otwock, gogiel my story, full kontakt, dwa koła na stal i zupełnie przeciwny biegun. To nie jest najlepsza płyta Rogala. Prawdopodobnie nie jest nawet dobra, ale gdyby ktoś zapytał mnie o najbardziej intrygującą muzykę w tym roku, to wskazałbym ANtY. –P.Wycisło

2016 rok, gitary, i autentyczne doznania przy "American Girl" (Jezusie, ten refren). I nawet nie muszę odwoływać się do przeszłości, czy jakiś nieuleczonych sentymentów z dawnych lat. Z bezosobowej perspektywy była to po prostu spora grupa doskonałych, przejmujących utworów. Dwie wspaniałe oraz dwie nieco gorsze płyty dość młodej indie gwiazdki, które zamiast skromnego akustycznego grania zalatującego podmiejskim folkiem, posiadały w sobie nieskończone pokłady wielopoziomowej epickości żywcem wyjętej z płyt Patti Smith czy PJ Harvey. Dziś czas na kolejną i niech nie przerazi was stadionowość przepięknego wstępu "Geyser", pobrzmiewającego gimnazjalno-gotyckim Nightwishem. Świat Mitski jest eklektyczny, rozległy – w swoim centrum skupiającym wszystko to za co jako ludzie kochamy lata 90. Współcześnie zaś staje się on bardziej dopracowany, jeszcze większy i bardzo lubiący romansować z syntezatorowymi efektami nieprzystającymi do tych klasycznie rockowych. Jeżeli znudziły wam się anemiczne podrygi odbijanych od kalki amerykańskich songwriterek, a tęsknicie za drapieżną koturnowością starego dobrego, jednocześnie niegłupiego alternatywnego rocka, Mitski ze swoją wzruszającą kontynuacją wciągającego Puberty 2 wpasuje się pod wasz gust idealnie. –M.Kołaczyk

Ej, bo okazało się, że słowa "nostalgia" w rodzimym rymotwórstwie nie musimy kojarzyć już tylko z egzaltowanym i utrzymanym w "post-trójkątowym" duchu pawiem ze Szprycera. Wygląda na to, co w zasadzie nie jest jakąś wielką niespodzianką, że nadobna część naszych ulubieńców z Undadasea całkiem efektywnie grzebie (namecheck za namecheckiem w pełnym słońcu gradu intuicyjnie rzucanych linijek) gdzieś po kątach naszych czerepów i szuka tych synaps, które nie tak dawno kazały odpalać przy obowiązkowym majowym grillu Lavoramę, a dziś mimowolnie stawiają pomnik Antares Audio Technologies. Pers is the new patr00 – dosłownie. Cały sound design "WAKACJE W KURORCIE \\ ALBA" brzmi jak pierwszorzędny rip-off wajbu rządzącego w zasadzie całą Ortegą oraz lwią częścią The Jonesz. Jazzująco-lounge'owe, z elektrycznym pianinem i pięknie osadzonymi bębnami. Ewokujące i funk, i disco, i wszystko. Witamy po organicznej stronie rapu. W najbliższy piątek Białystok oszaleje. Podpisano: Zgred. –W.Tyczka

Heathen sprzed czterech lat, będąc pierwotnie środowiskowym klasykiem, niespodziewanie wdarło się nawet na poptymistyczne Porcysowe salony. Z Magus raczej nie będzie podobnie. Przynajmniej w redakcyjnych kuluarach nie zachwala się nowego Thou tak, jak czyniło się to pod koniec roku 2014. A szkoda, bo najprawdopodobniej spotykamy się właśnie ze szczegółowym i kompleksowym przeglądem wszystkiego tego, co składało się na unikatowe brzmienie anarcholi z Luizjany. Post-rockowe crescenda rzadziej tańczą w bagnie mulistych riffów. Tempo: średnie, bo palce już nie tak często urządzają sobie efekciarskie spacery po gryfie. Thou "droniaste", atmosferyczne i rozciągnięte do granic możliwości. Chcąc sprowadzić stylówkę z Magus do prostego działania arytmetycznego otrzymamy coś na kształt Heathen – impet. Dodać brutalizm, a raczej: black metalowy "archaiczny" feeling. Niedosłownie rzecz jasna, bo na czarno się tutaj bynajmniej nie gra, ale Funck potrafi momentami warknąć w tę nutę. Produkcyjnie? Surowizna deluxe. Wyobraźcie sobie, że rany po balladach Low z wysokości I Could Live in Hope uprzejmie potraktujecie papierem ściernym. Pierwotnie narzekałem na kolejne w wydaniu Thou pięć kwadransów. Że za długo, i że tak nie można, kiedy swoje kompozycje wypruwa się z "przyspieszeń" i włącza permanentny tempomat. Przy kolejnym, teraz nastym odsłuchu, tracę poczucie czasu zupełnie tak, jakbym obcował z monumentalnymi dziełami stonerowych wieszczy. Czas zatrzymuje się nie tylko dla umarłych. Są jeszcze Electric Wizard, Sleep, a także chłopacy z Thou. –W.Tyczka

Wiele w tym roku mówi się o dziewczynach szarpiących struny w duchu indie 90s (Snail Mail lub Soccer Mommy), a ja mam ochotę pomówić o Harriette Pilbeam. A to dlatego, że z kolei ta młoda dama również dość pewnie zwraca wzrok ku latom dziewięćdziesiątym, ale bardziej interesuje ją czarujący dream-pop spod znaku Cocteau Twins (btw, Robin Guthrie zremiksował jej kawałek!) czy Slowdive. I teraz: choć to stylistyka przemaglowana DO CNA, to jednak Hatchie wygrywa nie dlatego, że stawia całkowicie (częściowo na pewno) na zbawienną pomoc sentymentu, ale dlatego, że potrafi z dostępnego źródła ułożyć piosenki, które zostawiają po sobie jakiś ślad w głowie. Przynajmniej ja będę pamiętał o rozmarzonym cieple "Sure", podniosłym synth-dream-popie "Sleep" czy o brzmiącym jak cover My Bloody Valentine w wykonaniu Riny Sawayamy numerze tytułowym. A "Try" to oczywiście śliczny upominek dla fanów Lush (2:05 = <3), do których absolutnie się zaliczam. 5 zgrabnych piosenek, które może nie ruszą nieba i ziemi, ale przyszłość może należeć do tej małolaty. –T.Skowyra

Łatwo wytłumaczyć nieobecność w archiwum Porcys tekstów o poprzednich płytach Foxing – niezdrowe upodobanie do mazgajowatego, ocierającego się o banał midwest emo (Albatross) wymaga spełnienia odpowiednich warunków. Może trzeba być człowiekiem notorycznie łamiącym przykazanie o umiarkowaniu w piciu i uczuciach, z dumą wychwalać brak odporności na szantaż emocjami. Ale gdy słuchacz zaczął się cieszyć, że w zerwaniu z nałogiem pomaga nudny sofomor (Dealer z 2015 roku), zespół z St. Louis znowu z rozkoszą żłobi blizny przeszłości. Nad Nearer My God unosi się naftalinowy zapaszek nu indie (jakieś Wolf Parade, Sunset Rubdown...), nadekspresja co rusz ściera się z presją kompozycji, rozplenia się alt rock środka. Tylko co z tego, skoro opener brzmi jak wymarzona przez nikogo współpraca Tv On The Radio z Brand New, skoro zaskakujący mostek "Crown Candy" wkręca się w głowę, a rozedrgany "Gameshark" ujmuje chwytliwością. Taka jest ta płyta: zbyt naiwna, by traktować ją poważnie, zbyt patetyczna, by zaskarbić sobie uznanie cyników, zbyt oczywista. To jest tak niemodna, przypałowa muzyka, że nie mogłem się nie zako****. I nikomu nie powiem, jak bardzo ją lubię. –P.Wycisło

2009: "Kickflip, switch i nollie / Rap się spierdolił". 2018: "Dickflip, Żaba i Molly / Świeży rap z truskulem się nie pierdoli". Znowu 2009: "Zmieni się przewodnik wycieczki / Wycieczki, na której poczułaś mój smak / Pod okiem bogów greckich". I ponownie 2018: "Trapollo / Jakaś Afrodyta klika follow". Tegoroczny długograj rapera z Opoczna, To Ziomal, jakkolwiek obiecujący i nierzadko całkiem satysfakcjonujący, nie do końca radził sobie z utrzymaniem uwagi słuchacza. Jednak tym razem otrzymaliśmy równy, intrygujący materiał, bijący na głowę tę płytę Westa, która dostała 10.0 na Pitchforku. Czy Thugger w tym roku dałby się pokroić za utwór na miarę "Hermesa"? Całkiem możliwe. Ale porzućmy prowokacyjne tezy i pytania: Trapollo zgarnia ostatnie promienie słońca i bez wahania wykorzystuje te materialistki za darmo, chociaż to nie babie lato ("Jebać Tinder, bracie"). To bezpretensjonalny, wyluzowany, świadomy swoich ograniczeń trap, który dzięki bitom KGR-a powienien zadowolić również tych, którzy nie przepadają za stylóweczką Żabsona. Podziemny klasyk nawinął kiedyś: "Jeśli propsujesz Żabsona, to ja wbijam w ciebie chuj". Jeszcze niedawno zgadzałem się z autorem tych okrutnych słów – teraz mogę poczuć się jak jego dziewczyny. –P.Wycisło

Złote dziecko Brainfeedera właśnie uraczyło świat kolejną, skazaną na sukces EP-ką, uparcie powtarzającą charakterystyczną formułę, mozolnie szlifowaną przez Brytyjczyka od samego początku. Po raz kolejny geniusz-junior dostarcza publice syntetycznej wielobarwności, napędzanej nasterydowaną producencką wyobraźnią. Jest głośno, chaotycznie i zaskakująco, a punktami odniesienia są wczesny Arca oraz największe ekstrawagancje PC Music. Problem w tym, że młodzieńcza witalność odznaczająca swe piętno w kompozycyjnym ADHD to rozrywka jednorazowego użytku. Przejażdżka wystrzałowym rollercoasterem rzeczywiście stanowi przyjemny zastrzyk adrenaliny, ale wychodząc z lunaparku, cały ten zapał gdzieś ucieka. Na pewno wartością takiej twórczości jest bezwarunkowe przywiązanie do chwili. Istnieje tylko moment, podczas którego przeżywamy krótką, aczkolwiek efektowną przygodę. Znika potrzeba refleksji, a intelektualny kontekst zastępuje szlachetność czystej energii. Mnie jednak od tego natłoku pomysłów boli głowa, zaś męcząca, kreskówkowa krzykliwość formy mdli niczym zjedzenie o jednego ciastka za dużo. –Ł.Krajnik